Poetry

Arsis


Arsis

Arsis, 22 october 2024

Underground

Spójrz! Spójrz… Tak wiele razy. Tak w i e l e r a z y… Zegar wybija którąś tam znowu pełną godzinę.

Czy ty. Czy ty… Dziwne to wszystko. Dziwne bardzo. Zagmatwane.

Czy ty mnie widzisz? Spójrz, ja nie mam oczu.
Noc mi je zabrała. Noc. Noc...

Te jarzące się piksele pełgające
w mroku opuszczonego pokoju.
Te mikroskopijne cząsteczki
mżącego kurzu. Płynące dostojnie.

Idą, przedzierają się przez cementowe spojenia cegieł.

Poprzez tynk.
Przez beton.
Żelbeton… Stal...

Popatrz na to wszystko. Na te kołyski pajęczyn, w których usychają ćmy.
Które znalazły tutaj swoje spełnienie. Ktoś tu kogoś kochał, wiesz?
Teraz walają się tu sterty porzuconych rzeczy. Jakieś foliały w podartych, płóciennych okładkach.

Pożółkłe roczniki dawno zapomnianych treści...

Chrzęszczące szkło. Pod stopami. Rozbite.

Słyszę szepty. Wiesz? Słyszę szepty.
Coraz częściej doskwierają mi szeptane słowa.

Słyszysz? Słyszysz?
Nic nie słyszysz.

Albowiem twoje
milczenie.
Przeogromne jak wszechświat.

Ale jednak słyszę. Te oto szepty w gongach stojącego zegara.
I coś, co do mnie mówi w natłoku utajonych słów.
Coś spoza czasu.
W nocy. W obskurnej nocy. W zapachu
kurzu i pleśni.
W bezwonnej woni uschniętych kwiatów w wazonie.

W wazonie pękniętym na wpół.
W tym oto wazonie na stole,
przy którym stoi odsunięte krzesło.

Jakieś takie odrapane i chwiejne. Rozkołysane.

Wiesz, nawiedzają mnie fantomy, wskrzeszone przez nie wiadomo co widma...

Czy ty
mnie
słuchasz?

Idą powoli, jakby z ograniczoną zdolnością ruchową.
Ich oblicza oświetlają takie niebieskawe płomyki
bardzo lekkie i nikłe. Idące od spodu.
Pełgające w szczelinach podłogowej klepki.

Od ziemi…

Nie. To tylko zmory.
Znikają, kiedy zamykam je powiekami.

Zaciskając je
mocno,
aż do bólu.

Siedzę zakopany w stosie papierów, takich niedzisiejszych.
Z uchem przy radioodbiorniku, w którym szum miesza się ze szmerem.

Z piskliwą chropowatością
dalekich sinusoidalnych dźwięków.

W mdlącym świetle
wiszącej lampy
odkurzam pocztówki. Wyblakłe.
z życzeniami, na któreś tam święta.

Zapisane odręcznie papiery, wystukane na maszynie telegramy.
Wycinki z gazet. Pozostałości po ojcu, po matce.
Kalendarzyk z podstawką. Tekturowy.
Pamiątkowa moneta z zatartym wizerunkiem twarzy.

Stary telefon. Czarny. Wiesz, taki ebonitowy
z tarczą.
Zakurzony. Kurz wniknął do głębi.
Ciężka słuchawka z urwanym kablem.

(Ja do ciebie mówię. Ach, no tak. Więc, mówię do nikogo. Do siebie samego jedynie)

Maszyna do pisania. Fioletowa bibuła.
Wyblakłe wnioski, podania...

Bibułka z tytoniem po ojcu.
W drewnianym pudełku.
Nie dopalił do końca. Nie zdążył.

Zeszyt z podstawówki
ze szlaczkiem,
z dziecinnym opowiadaniem o niczym.

Świadectwa ze stopniami (próżno tu szukać czerwonego paska)

Wiesz?

Dobra,
nieważne.

Mówię do siebie samego. I mówię jakimś podziemnym szeptem,
co się wydobywa z moich trzewi.

I wydobywa się ze ścian wilgotnych i zimnych.
Jakbyśmy byli jednością. Ja i dom mój.
W jeden organizm splątani.
Poprzez rury żeliwne i ciężkie.

Pogłos idzie kaskadą, co rezonuje z powrotem
na membranach moich uszu.
Kaskadą ziemistą i mroczną, idącą z zakamarków opuszczonych pokoi.
W których dopalają się świece. Poustawiane gdziekolwiek: na podłodze, parapetach, krzesłach...

W dzienniczku
ucznia --
liczne uwagi.

Kto był tym uczniem?

Ktoś mało aktywny na lekcjach. Z czytanek, z wierszy: dwója.

Z pisania:
niedostateczny.

Pani wychowawczyni
wypisała to pięknym,
zamaszystym pismem.

Takim barokowym.
Z licznymi zawijasami osoby mściwej.

Takie małe Schadenfreude, że dwója za całokształt. Za krzyki. Za gonitwy na przerwach z samym
sobą…

I za granie na flecie, na trąbce.

Ponoć Miles Davies nie przeszedł do następnej klasy.
Bo grał jakoś tak nie po kolei. I jakby od tyłu,
mając gdzieś pasaże i gamy.
Wolał mroczne speluny. Podziemne bary.

Jimmy Hendrix,
ech, ten,
to już w ogóle...

Pani od muzyki dostawała histerii. Wzywała ojca do szkoły. Ojciec walił potem pasem po tyłku…

I jakie to ma teraz znaczenie?
Rozpadające się
od dotyku szczątki.

I wszystko jest
jakieś mżące.

Drgające
w dłoniach
eterycznym blaskiem.

W otwartym szeroko oknie
czarny prostokąt kosmosu. Gwiazd dalekich roje.

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-22)

***

https://www.youtube.com/watch?v=5E5JyS12k4o


number of comments: 1 | rating: 2 | detail

Arsis

Arsis, 13 october 2024

W deszczu spadających ptaków

Spójrz na mnie! Do kogo to mówię? Do ciebie. Do nikogo. Ja nie mam już oczu. Widzę bez oczu,
widząc wewnętrznie. Pozostała jedynie pamięć.

Pamiętam, że wtedy, kiedy zstąpiła Maria, w swojej olśniewającej aureoli. Wtedy, na stepie,
któregoś dnia słotnej jesieni.

Wybiegłem wówczas przed dom. Samotny dom. Drewniany…
Ten właśnie dom, w którym pogrzebałem swojego ojca.
Leżał wtedy pijany w obskurnym świetle wiszącej lampy.

I wołał, jakoś tak z pogłosem echa.

Wołał przez sen, ten swój sen pijacki. I wołał wciąż.
Wykrzykiwał czyjeś imię: „Maria, Maria”!
Ale wiedziałem, ze pozostała w jego mętnych już oczach jedynie śmierć.

To odchodziło stopniowo,
etapami.

Nieśpiesznie...

Choć wykłócał się jeszcze z kimś, że ten zasłania mu widok
na okno.
Z okna na step.

Na buchające kominy wyimaginowanych parowozów.
Na parowozy pełne pary i zgrzytu ruszających w miejscu wielkich kół…

Był na kolejowym dworcu,
z którego odjeżdża się do wieczności.

Wybierał się
w podróż
bez powrotu.

W dłoni ściskał uchwyt
skórzanej walizki
wypełnionej po brzegi swoim życiem.

I wtedy.
Wtedy
właśnie.

Wtedy, kiedy stanął na stopniu wagonu odwrócił się do mnie. I pomachał na pożegnanie.

Ostatni.

A kiedy wszedł, rozpłynął się
w tłumie zbłąkanych dusz,
które przypominały bardziej
kłęby rozbuchanej pary, aniżeli widma umarłych.

I nie wiem, czy to był jego sen,
czy mój własny,
który śniłem
wewnątrz jego snu.

Kiedy podążałem ku wyjściu,
wołał za mną,
próbując chwycić mnie za nogawkę spodni.

I wykrzykiwał wciąż to imię w przeciągłych gongach stojącego zegara.
W szarości dnia na drobinkach wirującego kurzu. Wzburzonego, skłębionego przeze mnie…

„Maria, Maria…”,

Zdążyłem jeszcze (w biegu) potrzeć dłonią po blacie stołu,
zostawiając na nim smugi
w szarym pyle przeszłego czasu.

I kiedy za mną roztaczała się jedynie cisza, ta cisza
wypełniona piskliwym szumem
gorączki,
wybiegłem na zewnątrz, na step,
prosto w wilgotne kępy żółtej wegetacji.

W chłodne objęcia wiatru.

Kiedy Maria objawiła się w potoku jaskrawego światła, zasłoniłem z krzykiem oczy,
uderzony blaskiem morderczej kreacji w wirze utrąconego czasu.
Co się piął powoli do nieba. Ale jakoś tak leniwie, jakby od niechcenia…

I rozpadał się w noc. W nic.

W tym straszliwym
promieniowaniu.
W napływającej fali...

Przez palce przesiąkały drżące nitki bladej,
rozochoconej śmierci,
przeszywając przestrzeń mojego pustego jestestwa.

Kiedy stałem w deszczu spadających ptaków o płonących skrzydłach. Na ziemi nimi usianej.

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-13)

***

https://www.youtube.com/watch?v=4bVKAK463n4


number of comments: 0 | rating: 3 | detail

Arsis

Arsis, 11 october 2024

Nieuchwytne

Idą do mnie. Wyciągają się zewsząd czyjeś ręce. Jakieś uschnięte, spalone kikuty.
Wyrastają ze ścian, sufitu, pootwieranych szafek...
Ręce, nie-ręce. Jakieś skostnienia odległej przeszłości, która prosi o litość.

Gdzie ty jesteś? Powiedz. Mów, mimo milczenia,
mimo zatkanej śmiertelnym obrzękiem krtani.

Nasłuchuję.

W szumiącej, piskliwej ciszy wyławiam nikłe, pojedyncze tchnienia.
Bardziej fantomowe iluzje dźwięku, jakieś glissanda...

W pokoju obok, w którym jest biblioteczny regał,
szron pokrywa półki z pleśniejącymi słojami
przeszłego czasu, brzegi
zakurzonych książek.
Niknące w półmroku nocy widma
ze zjawami gestów, twarze dawno umarłych…

Cicho. Cicho. Ojciec jest jeszcze tutaj. Siada w swoim fotelu, na którym siedział tyle razy za życia.
Raz nawet usnął na nim pijany z tlącym się jeszcze papierosem, wypalając w oparciu dziurę.
Teraz okrąża ją palcem. Przypomina sobie. Przypomina, roztaczając wkoło błękitnawą poświatę
drżącego hologramu, prześwitującego rentgenowskiego zdjęcia...

Jest tu jeszcze.

Nachyla się nad stołem, na którym leżą pożółkłe roczniki, fotografie, czasopisma…
Gładzi to wszystko dłońmi, przypominając sobie raz jeszcze.
To i owo. I tamto, co się już zdążyło
rozsypać, stoczyć w otchłań przeszłości.

Czyta bez przekładania stronic, gdyż wszystko jest dla niego
czytelne i jasne,
nawet niezapisana kartka.

Skąd to jego nagłe przybycie? Nic mi ostatnio nie mówił we śnie. Nie uprzedzał.
Przyszedł z zaskoczenia. Jakoś tak sam z siebie.
Tak jak się odwiedza porzucone dawno miejsca.
Przyszedł z wieczności, ze snu śniącego na jawie przeze mnie. W rozstrojonych dźwiękach pianina.

Dotyka klawiszy. Przebiega dłonią.
Dźwięk wydobywa się, jakby nie stąd. I nie z teraz...

Ciscollo! Ciscollo!

Mawiał
wtedy.
Krzyczał…

Kiedy żył. Kiedy jeszcze oddychał.

Jest tu jeszcze.

Otwarte na oścież drzwi.
Opuszczone pracownie,
rzeźby, popiersia… Dłuta walające się wokół.

Drzwi otwarte.
Zatrzaśnięte
na wieczność…

Na podłodze okładki
gramofonowych płyt.

Patrzy się na mnie zalotnie Violetta Villas, odchylając głowę.
I odsłaniając w jakimś zmysłowym pragnieniu swoją smukłą szyję.

Czego ode mnie chcesz?
Powiedz.
Erotyzm wybija się
z każdej litery, każdego piksela…

Wiesz o mnie
wszystko
-- mówi do mnie.

Czy, aby na pewno?

Uśmiecham się do ciebie, nie widzisz? Albowiem uśmiechem miłość się zaczyna… Szepcze…

Ale to nie ta miłość. To miłość zupełnie inna. Do kogoś zupełnie innego.
Widzę, że nie czeka z odpowiedzią.
Rozpływa się w jakichś jarzeniach, szelestach…

W niebieskawym dymku z papierosa spoziera Hanka Ordonówna.
Posyła uśmiechy ze Sfinksa, ze sceny Qui Pro Quo.
Zdaje się, że mówi do mnie, szepcze:
nie bój się, już odchodzę na zawsze, już zaraz, bo kogo nasza miłość obchodzi?

To jakieś małe nic. Odejdę, tak po prostu, na pierwszy znak.
Na lekki ruch ramienia,
na nieśmiałe przechylenie głowy…

Jewgienijo, to ty? To znowu ty?

Skąd tu nagle ta zbłąkana dusza? Ta błądząca postać?
Nie. To tylko cień na ścianie.
Od mojej ręki, którą odgarniam z czoła kosmyk włosów (twoich?)
Albo od maleńkiego żagla piórka, w powietrzu, które wypadło z opuszczonego gniazda.

To nic. To już
zniknęło.
To tylko tak, na chwilę...

Aleksander Żabczyński, tak, to ten, co rzuca spojrzeniem spod kapelusza.
To ten, co przysiągł miłość.

Tak, to ten, to ten, co przysiągł, że.
To ten, co stwierdził, że:
Nie kochać w taką noc, to grzech.

Że można zamknąć serce
przed miłością. I uczynić najsilniejszą z twierdz.

Ale w taką noc, ktoś jednak,
jakby więzy rozciął.
I miłość sama wkrada się do serc.

Ech, miłośnik z tego Aleksandra.

Tola Mankiewiczówna, wśród jesiennych róż,
uśmiecha się wśród odrobiny szczęścia w miłości…

Eugeniusz Bodo
pozujący dumnie
ze swoim arlekinem.

Taki drań. Taki z niego zimny drań...

Słońce. Ogromne słońce nad akropolem. Nad Atenami. Nad resztkami kamiennego masywu
na wyobraźnię.

Paulos Raptis:
Akropolis Adieu.

I co ja mam z wami zrobić? Nikt was nie chce. Nie słucha.
Wszyscy, co was wielbili umarli. Zaprzepaścili się w potoku dziejów.

Zaciskam
powieki.
Otwieram.

Barwne światło przenika do wnętrza przez wysokie witraże. Sprawia wrażenie uduchowienia.
A powtarzające się we wnętrzu wertykalne linie i znaczna odległość do  sklepienia
kierują wzrok ku górze.
Jakby sala władysławowska, bądź bryła katedry w Amiens. Czy udziwniony konstrukt
Sagrada Familia.

I ten pogłos. Echonośne struktury dźwięku wkraczające przezroczystym wymiarem, niemalże świętym, do nieba…

A w dole. Cóż. Swoiste to katabasis eis antron.
Popękane, porysowane koła, obręcze.
Jakieś sprężyny, tekturowe wycinanki...

Zwoje zleżałej taśmy od szpulowych magnetofonów, perforowane wstęgi od komputerów.

W potłuczonych resztkach kineskopów połamane stosy drewnianych obudów od telewizorów.
I dalej jeszcze, i wciąż, i w nieskończoność to ów, ów… ów...

Od czegoś
jeszcze.
Od czegoś...

Ciągnące się znikąd donikąd
rozgałęzienia. Korzenie…
Żeliwne rury pradawnego krwiobiegu.

W absolutnym milczeniu trwa powolny przepływ wirującego kurzu.

Zamykam oczy.
Na skroniach
osiada powiew
nikłego tchnienia.

*

Otwieram.

Obejmuje
mnie ramionami…

Nicość.

*

Ktoś mi umarł, wiesz? Umarł i już. Umarł tak jak się umiera, umierając raz jeszcze.

Umarł…

A zresztą ty o tym wiesz, prawda? Wiesz o umieraniu wszystko.

Ty i matka. Oboje…

Jeśli opowiadacie o przeszłości to tak,
jakbyście nigdy nie mieli umrzeć.
I istnieli od zawsze w tym poza-świecie.

*

Wiesz, śnił mi się żebrak, który trzymał się balustrady, poręczy kładki.
Czy czegoś tam jeszcze. Stał, trzymając się usilnie poręczy
ze zbielałymi kostkami dłoni. Tak jakby relingu oceanicznego statku, podczas sztormowej nawały.

Trzymał się tak, podczas gdy inni patrzyli na niego ze wstrętem,
wytykając mu podarte spodnie, łachmany…
Marynarkę miał poplamioną, to fakt.
Wirowała wokół jego głowy natrętna pszczoła upojenia.

Śledził ją, zezował nań.
Odganiał ręką.
Raz jedną, to drugą.

I śpiewał. Nucił jakąś chwytliwą pieśń znaną tylko sobie.
Ale cały czas trzymając się poręczy, aby nie upaść,
nie stoczyć się w nicość z całym tym łoskotem zwalającego się w przepaść wszechświata..

I ta pszczoła. Brzęcząca pszczoła. Nie.

Milcząca i niewidzialna dla innych.
Będąca jak nicość. Jak nic.
Kołująca wokół jego głowy.

I te ściany. Ceglane ściany, ceglane mury kamienic…
Kuta, żeliwna brama wydająca jękliwy zgrzyt w uderzeniach wiatru.

Histeryczny pisk zawiasów w podmuchach,
w tchnieniach zimnej nocy,
w której niesie się popromienny pył
przenikającej wszystko śmierci. Umarłych przed wiekami.

Ich sponiewierane resztki
osiadają na ścieżce usianej igliwiem.

Na asfalcie drogi.
Na żwirze
parkowej alei....

Na betonowych płytach chodnika tego miasta,
do którego idę, podążam, do którego nieustannie powracam na jawie, we śnie.

Do którego
jadę wciąż
i jadę do nikogo…

Na marmurowej posadzce
opuszczonego pałacu
czyjeś kroki, świetliste kręgi.
Słońce spadające z wysoka. Jaskrawe bryły...

*

Czy ty mnie kochasz? Powiedz szczerze. Mów!
Albowiem twoje milczenie. To twoje milczenie zza grobu...

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-10)

***

https://www.youtube.com/watch?v=0W5K3U9l7MU


number of comments: 0 | rating: 4 | detail

Arsis

Arsis, 22 september 2024

Nadejście

Widzisz? Popatrz. Jakoś mnie tak nawiedziło. Jakieś wizje nie wiadomo skąd. Jakieś niedowidzenia.

Twarz przy
twarzy.

Patrz!
Spójrz!

Upadam na lustro. Na tę szklaną powłokę.
Całym sobą. Nie-sobą.

Moje usta. Twoje usta.
Łączą się, spajają.
Niczyje. Śmiertelnie blade…

Co to jest? Co się tak kołysze? Kolebie za ścianą, w ścianie. We mnie?

Upadam ze szklanką, która rozpryskuje się na miliardy iskier
w potwornych rozbłyskach nuklearnych syntez.

I popatrz. Znowu te same sterty gazet. Pożółkłe.

Poplamione. Podeptane…

Znowu jakieś zgrzyty za ścianą. Stukania.
Nade mną…
Wszędzie coś się wciąż czegoś dopomina, doprasza…

Wystają zewsząd
czyjeś ręce.
Uschnięte patyki.
Spalone w śmiertelnej gorączce.

I oto stoję i wpatruję się w pełznące ku sufitowi żeliwne rury. Całe w pajęczynach i kurzu. W kącie
pokoju.

W mdławym blasku wiszącej lampy.
W te rozgałęzienia u szczytu grani.
Dotykam je. Muskam opuszkami palców.

Próbuję się na nie wspiąć, jakby na jakieś drzewo początku. Drzewo stworzenia.

Otula mnie otchłań nocy.
Omiata dalekim cmentarnym oddechem.

Ktoś idzie

Wspina się po stopniach schodowej klatki..
To powracająca zza grobu moja matka. Stąpa ciężko. Ściska kurczowo drewnianą poręcz.

Jestem tu sam na sam z tymi dziwnymi trzaskami, stuknięciami, zgrzytami.
Mimo że ledwie słyszalnymi. Mimo że prawie niesłyszalnymi.

Coś szepczę z samym sobą na zasadzie
cichego porozumienia,
gotów spojrzeć w oczodoły pełne czarnej ziemi.

I czuję na ramionach jak obłapują mnie czyjeś lodowate palce.
Rozglądam się na boki. Powoli odwracam. Przytula się do mnie pusta przestrzeń.

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-22)

***

https://www.youtube.com/watch?v=KvFhV7qT3IE


number of comments: 0 | rating: 3 | detail

Arsis

Arsis, 31 august 2024

Nokturn

Noc mnie dopieszcza. Domaga się o więcej i więcej. Noc przytula się i płacze. Mimo że deszcz,
że deszcz jest taki odległy.

Powiedz mi, ach. Nie chcesz nic mówić. Wiem. Wszystko wiem…
Zatopiona w ciszy. W tej upojnej ciszy.
W milczeniu tym. W oddechu. W niczyich szeptach.

W oknie odblaski. Mnożą się i troją na szybach lśnienia.
Te wszystkie umizgi gwiazd. W liściach drzew migoty, drżenia.
W gałęziach...

Przyszła do mnie przeszłość.
Przyszła tak
jak zawsze.
Tak zwyczajnie.

Przyszła w udręce i w szacie do samej ziemi.
W powiewającej. W bezkresie pustki.

Czas przestał istnieć.
I cisza taka
spadła z wysoka.

Sfrunęła na skrzydłach czarnych.
W furkocie piór.
W muśnięciach, jakby czyjejś dłoni (twojej?)

Do płonącego gardła wlewa się ogień. W przezroczystości szkła widzę. Dostrzegam mnożące się
widma. Odbicia…

Kwiaty w wazonie.
A w kwiatach,
w tych uschniętych płatkach kurz i pajęczyny.

Pozostałość w wazonie pękniętym na wpół. Kwiaty dla nikogo.
Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. Przy stole odsunięte krzesło.

A więc
ktoś
tu był.

Albo nadal jest, tylko
niewidzialny.
A więc ktoś. Kto?

Za oknami księżyc
ostrzy się sierpem
w szczelinach chmur.

Za oknami noc. Noc…Noc…

To jest wszystko zniszczone. Zatarte pragnienie moje.

W pustej już szklance odbijają się nieśmiało resztki umykającego lata.

Niewyraźny zarys
czyjejś twarzy.
Szklanki, którą trzymam w dłoni.

I którą ściskam
aż do pęknięcia.
Do pierwszych kropli krwi.

Upuszczam na podłogę.
Spadają z chrzęstem kawałki rozbitego życia.

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-31)

***

https://gertemmens.bandcamp.com/track/alone-in-a-city-full-of-strangers


number of comments: 0 | rating: 4 | detail

Arsis

Arsis, 31 august 2024

Składasz się z ciągłych powtórzeń

Czy ty mnie trochę… Czy ty mnie, choć trochę… Powiedz… Albowiem jakieś to wszystko
milczące. Utopione w piskliwej ciszy.

Czy ty mnie… -- już nic? Już niczego nie żądasz, nie pragniesz...

Jakie to wszystko chropowate.
Mosiężne klamki pokryte
zielonkawym nalotem.

Ściany pokryte kurzem, pyłem przeszłego czasu. Obrazy. Podłogowa klepka…
Świece dopalają się na lastrykowych parapetach. I drżą w nerwowych podmuchach nocy.
W echach pustych pokojów

W długiej amfiladzie wejść i wyjść. W przedpokojach…

Tak tutaj jakoś w tej nieustannej metamorfozie snów.
W tym kłębowisku oczekiwań i majaków.
Enigmatycznych symboli. W tych okrytych zasłonami gestach…

Ktoś tam stoi.
Albo coś.
Przyczajone…

W podmuchach wiatru jedynie czeluść nieujarzmiona. I nic. Jedynie nic. Albowiem nic…
Więc, co takiego przymila się do mnie poprzez skrzydlate cienie? I próbuje wskrzeszać ulotne
chwile?

Poprzez nawoływania w pustym domu...

Moje?
Nie
moje?

Niczyje…

Deszcz bije o szyby dużymi kroplami.

Rozpryskuje się na rozmazanej częściowo masce klauna, kiedy wystawiam do nieba
zatarte w połowie,
umalowane na czerwono usta.

Rozbawione do szczętu. Do tej błazeńskiej przesady. Ten uśmiech już przemijający, w który wiatr
napływa ciepły.

Skrzypią kasztany,
strzeliste topole.
Szeleszczą jak w gorączce trawy gładzone niecielesną dłonią…

Kiedy coś się przeinacza
w tym szmerze,
w gorącym oddechu.

W rozognionej
rzeczywistości
tętniącej ogniem kwiatów.

W sześcianach powietrza…
W nieskończonych wariacjach na ten sam temat.

*

Gdzieś idę nocą. Idę ulicą. Znowu idę. Wiecznie.
I wiecznie mi tęskno do ciebie.
W pełnej melancholii uciekam od siebie.

Zapuszczam się w szum samochodów,
goniąc nie wiadomo dokąd. W świetle latarni. W nocy dżdżystej.

Ciepłej,
bądź
księżycowej.

Trzymam ciebie w ramionach.
Poprzez próżnię
dotykam twojej twarzy.

Nie czuję jej,
lecz widzę,
ale tak jakby przez szybę.

W smugach mijających reflektorów.
W lśnieniach i błyskach.
I w jakiejś zdefragmentowanej formie.
W ułamkach umykającej wciąż całości.

W spływających kroplach padającego deszczu.
W zniknieniach i zjawach. W ciągłych powtórzeniach…

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-31)

***

https://www.youtube.com/watch?v=RuVCOVd13kg


number of comments: 0 | rating: 2 | detail

Arsis

Arsis, 20 august 2024

Bądź

Idę. Stopy zagłębiają się w miękkim, wilgotnym piasku. Idę. Spójrz jak idę w tej przestrzeni
zamykanej coraz większym mrokiem nocy. Deszczu i wiatru.

Tym mrokiem coraz gęściej usianym drobinami kryształowych kropel.

Idę tutaj. A ty?
Spójrz.
Widzisz?

Idę w pochyleniu i w szumie. Czy ty idziesz ze mną?
Bo ja idę. Idę tak, jak gdybym nie szedł sam.

W dzień idę
jeszcze?
W nocy?

Pod niebem tym. Pod puchową kołdrą chmur… I w kroplach pobłyskujących w przelocie.

W ekranach spojrzeń. W dźwiękach
szumiącej ciszy,
co wypływa falą białej piany…

Co się unosi, a w nich
srebrzące płetwy ryb.
Srebrzyste łuski niknące w toni…

I ty.

Wyłaniasz się jak Afrodyta ze sztormowej nawały.
Pełna spojrzeń. Tęsknoty…

Wiesz? Mówię tak
do nikogo...

Wydaje się,
że chyba
od zawsze.

Albowiem mówiąc do ciebie
głos mój rozpływa się
w otchłani. W bezgranicy. W niczym.

A mimo to
mówię tak,
jakbyś
stała obok.

Przy
mnie.

Bądź…

… ja jestem...

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-20)

***

https://www.youtube.com/watch?v=Ph4yE_EY0Io


number of comments: 3 | rating: 4 | detail

Arsis

Arsis, 11 august 2024

Weltschmerz *

(Cyklu: Określenia)

Wtedy. Tak, wtedy. Było lato. Czy początek czerwca, kiedy wsłuchiwałem się w ciszę szeleszczących
liści.

Za oknem deszcz. Mżące krople błyskały w przelocie. W lśnieniach słońca
spoza szarych chmur.

Rozpryskiwały się na parapetach
kryształy.

Kłujące w oczy odpryski.

Za sztachetami malw w pomarańczy drżące kule. Matka jeszcze żyła. Wtedy. Była w sąsiednim pokoju.

Przeżyłem ją.

Pamiętam, że byłem wpatrzony
w żywy klejnot jej spojrzenia.

Mówiła coś ze śmiechem, albo ze łzami w oczach.
Recytowała słowa zapamiętane z dzieciństwa.
Opowiadała. Wspomnienia lały się strumieniem…

W błysku okna.
W słońcu.
O poranku.
Tego, albo tamtego lata.

Przepraszam, ale muszę przerwać na chwilę.
Ponieważ kręci mi się w głowie, wiruje…

Piękny marynarz spogląda na mnie zalotnie.

Z etykiety:
Tom of Finland.

Gdzieś, spoza kryształowych kropli.
Wśród kropli, co lśnią i zamykają wewnątrz twoje oblicze.

Ech, znowu przesadziłem.

Do kogo to
mówię?

Do kogo?

Nie wiem.
Nie pamiętam…

Albowiem chyba do nikogo. Do samego siebie, jedynie.
Wiesz? W moim sercu zalęgły się motyle i łątki.
A w tym czystym nasłonecznieniu słoneczniki są raniącym oczy uderzeniem blasku.

Gdziekolwiek, na polu. Na łące. W zielsku traw przypadłych do ziemi płaczę.
I łapię chciwie hausty powietrza, majacząc o tobie w barłogu z krecich kopców.

W nikłych podmuchach owadzich skrzydeł,
co przelatują obok z cichym brzęczeniem.

W przybladłym od żaru
błękicie
kurz i pajęczyny.

Trzeszczenie sosny wyrosłej na piasku.

W czerwonych
malwach,
w anemonach...

Zaciskam mocno
powieki
oślepiony aureolą światła.

Pod powiekami pulsujący powidok skrzydlatych cieni…
Jakby ktoś szedł w gorących drżeniach powietrza, bądź płynął obłokiem nad piaszczystą drogą...

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-11)

*) Weltschmerz (niem. ) - Ból świata

***

https://www.youtube.com/watch?v=jaiAZPwHiag


number of comments: 0 | rating: 4 | detail

Arsis

Arsis, 4 august 2024

Nic

Przechodzę przez te uchylone drzwi. Przekraczam próg. Światło jarzy się niemrawo. Pod sufitem
plafony. Zakurzone płótna pajęczyn. Falują. Kołyszą się…

Zasłony w purpurze. W obskurnym świetle kinkietów.
W półmroku...
Zasłony ze zjawami gestów w kunsztownie zdobionym miękkim pluszu.
I w tej ciszy milczenie rzeczy. Jakieś odbite obrazy w przedmiotach, w szarych kineskopach
martwych telewizorów.

Za szklanymi ścianami gablot
nieruchome
wskaźniki.
Zegary. Pokrętła…

Unicestwione laboratorium. Skamieliny rzucające cienie
w prześwitach idących z ukosa. Od okien, księżyca.
Od nocy.

Rozsnuwa się w resztkach i kłębi
mżący szarością obłok płynącego kurzu ..

Wiesz, nie ma tu czasu. Albowiem nie ma. Jest tylko nic.

Takie --
szumiące
w uszach
-- piskliwe NIC.

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-04)

***

https://www.youtube.com/watch?v=nf-Ep7yhU6A


number of comments: 0 | rating: 2 | detail

Arsis

Arsis, 14 july 2024

Nie było tam nic oprócz pustki

To było, gdzieś tu. Tak daleko mi do ciebie. To było, gdzieś… Nie wiem. Nie pamiętam już.
Jakieś reminiscencje przechodzą przede mną (przeze mnie?)
Jakieś widma o zatartych kształtach. O konturach miękkich jak wata.

To płynie i znika. Przepływa w swojej potędze bez trudu.

To dla nich żaden mozół,
kiedy unoszą się tak nad kamienną posadzką,
bądź dębową klepką ułożoną w jodłę,
po której stąpali za życia matka i ojciec.

A więc unoszą się w tym
pokoju pustym.
W tym przedpokoju
z drewnianym wieszakiem.

I wiszącą na nim papierową torbą, i szpicrutą po ojcu. Zakurzoną pozostałością dawnego
życia.

Lecą daleko,
ku największym ostępom samotności.

I będą tak
lecieć,
dopóki czas
będzie trwać u zarania.

I będą trwać w tych swoich halucynogennych majakach.
W tych przepływach na strunach powietrza,
co czynią wiatr i deszcz w westchnieniach zmierzchu.

W tym szumie płynącym z gwiazd od tysiącleci trwam.
I ty też trwasz, choć o tym nie wiesz. Trwasz w ciągłych powtórzeniach.

W kaskadach wirującego kurzu,
w mżących smugach
zachodzącego słońca.

Lecisz na skrzydłach wysoko.
Jak ptak, co się wspina
ku niebu
w powolnym prologu pędu.

Jesteś tam. I żyjesz.
Albowiem żyjesz
w jakiejś iluminacji
przedsennych podszeptów.

Głosów idących z otchłani czasu.

*

Matka przychodzi do mnie, stając przede mną
w jakieś takiej pozie strudzonego podróżnika.
Przynosi coś. Wykłada. Przestawia…

I mówi coś do mnie (nie do mnie?)
A więc ktoś z pewnością jeszcze tutaj jest.

Kto?

Nie wiem. Nie widzę nikogo poza mną.

Nie rozróżniam jej słów.
Nie wyodrębniam ich
z piskliwego szumu tła.

Ze szmeru umykającego czasu. Umykającego dla mnie. Nie dla niej.

A więc nie byłem świadom tych słów.
Albowiem nie byłem.
Ponieważ wędrowaliśmy w milczeniu przez jakiś park, podczas pewnego popołudnia gorącego lata.

Wędrowaliśmy alejkami pociętymi cieniami gałęzi i z kleksami
słonecznych prześwitów.

Lecz była to tylko wyrafinowana iluzja snu,
bo tak naprawdę staliśmy wciąż na wprost
siebie.
W tej jarzącej się aureoli skończonego dla matki czasu.

Stała tak nieruchomo, mimo pędu
szalejących wokół wirów.
Uderzających o skały fal.

Skąd tutaj nagle morze? Ocean cały?

Nie wiem.

Albowiem to tylko wytwór
błądzącej wyobraźni.

I ten błękit skurczył się do małego punktu i rozdwoił,
by stać się błękitem jej oczu.
Albo wiszącego nade mną nieba.

W każdym razie,
kiedy stałem tak przed nią,
oparłem się nagle o pustkę.

Która objęła mnie
ramionami
chłodnej przestrzeni.

I wiedziałem, że stała się nicość,
kiedy wpadłem do jej wnętrza,
gdyż zamiast szyi mojej matki
objąłem smukłą szyję szklanej butelki.

Taką lśniącą
w słońcu.
Mieniącą się łzami.

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-14)

***

https://www.youtube.com/watch?v=Fnl28YLElaI


number of comments: 2 | rating: 4 | detail


  10 - 30 - 100  






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1