Poetry

Arsis


Arsis

Arsis, 30 august 2025

Pójdźmy

Chodź. Pójdźmy jeszcze raz. Jeszcze… Zagrajmy. Idziesz? Chodź.
Przez brudną szybę zamkniętego okna wpada szare światło.
Świt albo podwieczorny zmierzch.
Byliśmy tu jeszcze przed chwilą. A teraz…

Twoje milczenie. Twoja kamienna twarz. Nieruchome usta...

Weź mnie za rękę i przytul. Zatańczmy. Jeszcze raz.
Choć raz jeszcze. Będę ci mówił do ucha
i szeptał słowa ostatniego wiersza.

Wiesz? Przegrałem. Będę umierać jesienią.
Późnym listopadowym popołudniem.
W chwilę. W jedną, tylko.
W krótkim momencie, który będzie jak błysk.

Olśniewający błysk na szybie zamykanego z trzaskiem okna.

Ale jeszcze nie teraz…

Muszę ci powiedzieć, że byłem na cmentarzu o zachodzie słońca. Wróciłem dopiero, co.
Deptałem wilgotną ziemię pociętą lemieszem, przestępując niezdarnie skibę po skibie
śladem glinianego fauna.

I matkę widziałem, i ojca. Złożonych w szarym grobie.
Na wznak.

Ich woskowe twarze.
Zastygłe.
Ich blade usta...

Boże, co ja mówię. Po co ci to szepczę…

Zniechęciłaś się. I dobrze. Masz rację. Ale byłem tam. I sam już nie wiem.
Czy po to, aby zobaczyć ich, czy może bardziej zachód słońca…

Albo jedno i drugie…

Choć może bardziej… Nie. Już nic. Niczego więcej nie powiem, bo znowu obrzucisz mnie
spojrzeniem pełnym gromu. Więc już nie będę. Ale to we mnie i tak pozostanie…

Usiądź przy mnie na chwilę.
Usiądziesz?
Odsunę tylko ten pusty futerał po skrzypcach.

Zagrać ci coś? Nauczyłem się niedawno.
Albo i dawno. Nie pamiętam.
Pamiętam jedynie
kilka ostatnich nut większej całości.

Lecz i one
idą jakoś tak nie po kolei.

Zagram ci a potem najwyżej sobie pójdziesz. Dobrze?
Ale poczekaj! Nie odchodź jeszcze…

Czemu mi to robisz?

O! Już wiem. Pójdziemy sobie na ten spacer, na który namawiałem cię tyle razy.
Nazbieramy liści. Kolorowych. Jesiennych…

Będzie ci z tym bukietem ładnie,
mimo że bez czerwonych róż,
takich, co zawsze ci dawałem w dzień i w noc.

A potem sobie
wrócimy
do swoich miejsc.

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-30)

***

https://www.youtube.com/watch?v=uINKUPEhK8A


number of comments: 0 | rating: 1 | detail

Arsis

Arsis, 27 august 2025

Zanim dosięgnie nas światłość

Pamiętasz to moje nocne misterium? Wtedy, kiedy płonące świece wzniecały poblask jaskrawy.
Skrzydlate momenty na suficie, na płaszczyznach porzuconych rzeczy.
Teraz już wiem, że ta moja próba przejścia przez ścianę miała na celu dosięgnąć gwiazdy,
kiedy stałem w kącie pokoju, przywierając ustami do zimnego tynku.

Szeptałem. Recytowałem słowa tajemne.

Wtedy. I wtedy…

Za oknami szeleściły liście oschłej topoli, kasztanu…
Za oknami otwartymi na przestrzał.
W ogromnym przeciągu, co się wspinał z krzykiem po ornamentach tapet..

I byłem blisko zrozumienia. I byłem blisko…
Blask olśniewał mnie coraz większy.
Ten migoczący blask nieznanej natury.

Wiesz...
Nie.
Nic nie wiesz.

Bo i co masz wiedzieć? Wtedy, kiedy czekałaś długo na nic.
Na dworcu, tuż po odjeździe ostatniego pociągu.
Czekałaś na mnie. Wiatr zakręcał i gwizdał. I tak jak teraz tarmosił poluzowanymi blachami
parapetów.
Zacinały ostre krople deszczu…

Z megafonów płynęły enigmatyczne dźwięki
jakiejś nadawanej
nie wiadomo skąd transmisji.

To nadaje wciąż sygnał. To wysyła w eter zaszyfrowaną wiadomość,
której sensu nie sposób zrozumieć.
Wtedy i teraz. Tylko, że wtedy nie przyszło nam to do głowy.
Nam? Przecież nie ma nas. I chyba nigdy nie było…

A jeśli byliśmy, to tylko we śnie. Razem, gdzieś trzymając się za ręce.
Raz. Jeden, jedyny. Albo i niezliczoną ilość razy.

Wiatr szeleści liśćmi topoli. Teraz, kiedy jest bardzo zimno. Skrzypią konary. A więc to już tak
późno?
Nocne obrazy jak dym z łęciny płyną…

Nie. To już przecież było
poprzednim razem.
W innym życiu, w innym wierszu… Bądź w innym...

A teraz?

Co z nami będzie?
Jeśli w ogóle
cokolwiek było.

Światłość wiekuista przemierza otchłań czasu. Wieczność całą.
I wywija się z gałęzi topoli księżycowym sierpem.

I ten szelest skrzydlaty wznieca kurz, ten śpiew słowiczy.
Aż wzrusza czarną sadzę w kominie,
przysiadając na krawędziach pustych krzeseł
jak jakiś zbłąkany kaznodzieja.
Jak ten blask na dębowych klepkach podłogi. Na fornirze szafy. Na lakierze...

Na jawie?
We śnie?
Coś pomiędzy…

Na podobieństwo kształtu spętanego cieniem mojej własnej ręki, kiedy się przebudzam,
otwierając zlepione jeszcze oczy. I próbując to pochwycić w nagłym przypływie zadziwienia.

Nie. Nie przebudzam się wcale.
Przecież ja nie śpię.
Spójrz! Mam otwarte oczy!

I nigdy nie spałem. Podczas gdy ty,
śpisz snem twardym jak przydrożny kamień. Omszony...

Jeśli w ogóle
tu jesteś.
Jeśli w ogóle
tu kiedykolwiek byłaś.

Co z nami będzie?

Albowiem pęd ten rozwiewa włosy.
Czyni bruzdy
w skibach mokrej ziemi.

Widzisz?

Jaskółki wznoszą się do nieba.
Wychodzą naprzeciw tej jasności coraz większej.

A jeśli i nas dosięgnie świetlista rozpacz zapomnienia, czy będziemy jeszcze?

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-27)

***

https://www.youtube.com/watch?v=OZNWm8lgrpM


number of comments: 0 | rating: 3 | detail

Arsis

Arsis, 10 august 2025

Owoc wyobraźni współczesnego mistrza

Szedł z nisko pochyloną głową poboczem pola, piaszczystą drogą. Szedł. Idzie obok kartofliska,
które okrywa potok wieczornego słońca. Cały w pomarańczowej zorzy.
Chłopski malarz. Namalował świat: bydło na rżyskach i pajęczyny babiego lata. Drżące.
Sperlone kroplami rosy.

Wiesz…

Jesteś tu jeszcze?

Idę i jestem tutaj. Idę tak, jak szedłem wtedy, pamiętasz?
Niczego nie pamiętasz.
Już nic nie pamiętasz i nie widzisz, gdyż twoje oczy...

Martwe. I takie zimne zimnem kamienia.
Bladego marmuru wyciosanego wieki temu dłutem nieznanego rzeźbiarza…

Ale znowu idziemy razem. Idziemy tak,
jak moglibyśmy iść we dwoje. Tak jak moglibyśmy…

Idziemy. Idziemy.
I idziemy
raz jeszcze…

Stawiamy kroki powolne, jakby w zadumie. Idziemy jak ten sen śniony nagle nad ranem.
Jak ta widziadlana korektura zdarzeń,
co chwyta za gardło jakimś ciężkim westchnieniem.

Wypiłem trochę, to prawda. I wypiłem raz jeszcze, wznosząc toast za ciebie. Za nas…

Dlaczego milczysz? Spójrz, wznoszę kielich… E, tam, kielich, butelkę całą.
Wznoszę ją pod światło wieczornego słońca.

I przez szkło przesącza się światłość pomarańczowa.
Nadciągający wieczór.
I przez szkło, przez płyn przejrzysty,
przez te szkliste turbulencje spienionych majaków…

Napijesz się ze mną? Patrz, jest jeszcze trochę. Widzisz? Nic nie widzisz. Ale ja, widzę za ciebie.

Nie wypiłem do końca,
albowiem chciałem… chcę zostawić tobie.

Stoję w otwartym oknie i patrzę.
Wiatr szarpie gałęziami kasztanów. Szeleści liśćmi.

I szepcze. Szepcze.
O, mój Boże, jak szepcze…

Na stole leży talerz z okruchami czerstwego chleba.
I mży cały w pozłocie kryształowy wazon
z wetkniętym bukietem czerwonych róż. I te róże. Te róże czerwone…

Chodź, napij się ze mną. Na stole lśni butelka.
Podnoszę ją, aby wznieść…

Wiesz, był tu przed chwilą mój ojciec.
Przyszedł zza grobu, aby się ze mną napić.
Nie mówił nic, tylko patrzył. I patrzył tymi swoimi oczami.

Takimi oczami zasklepionymi czarną ziemią jak u trupa. Był i znikł. Nie powiedział ani słowa…

Kielich stoi nadal.
Mój i jego.
Jego i mój…
Był i nie ma, choć przed chwilą jeszcze…

Wiesz, ćwiczę wirtuozerskie szlify chorobliwej fantasmagorii.
I próbuję przecisnąć się przez ścianę.
Atomy mojego ciała
łączą się z atomami tynku, zaprawy murarskiej i cegieł.

Lecz nie mogę. Utykam, gdzieś pomiędzy. Nie potrafię przebrnąć jeszcze tej otchłani czasu.
Choć jestem już bliski poznania tajemnicy przemieszania się w czasie.

Wiesz, to jest w zasadzie proste.
Bardzo proste…
Wystarczy tylko…

Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki.
I widzę jak idzie ten malarz chłopski
i maluje odręcznie dym płynący z łęciny, nad lasem idący...

Mimo że cierpi
na bóle głowy
i zaniki pamięci.

Ogląda swoje dłonie, palce.
Licząc odciski, rdzę z lemieszy zdziera.

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-10)

***

https://www.youtube.com/watch?v=_pgNmIbhV0w


number of comments: 0 | rating: 3 | detail

Arsis

Arsis, 31 july 2025

Migoty blasku. Drżenia

Chodź. Wejdźmy tam. W las głęboki, w polany dzikich listowi
o korzennym aromacie wieczornych westchnień.
Wiesz, słońce jaśnieje w twoich włosach
koroną,
kiedy je rozczesujesz dłonią, jakby w zadumie.

Idziemy serpentyną wijącą się, zagubioną w przestrzeni gorącego lata, wśród stłoczonych lękliwie
czerwonych samosiewów, wiotkich winorośli…
W krzaku jaśminu, co lśni kroplami rosy, jawi się
pajęczyna drżąca. I w tym drżeniu, w tej przedwieczornej zorzy, my.

Chodź. Weź mnie za rękę. Chcesz, wiem,
choć kroczysz w panteonie niedomówień
i jakichś takich,
jakby pobocznych spojrzeń,
które w tobie kiełkują z nasion niepewności.

Idziemy w cichym kołysaniu wierzb, w powiewach wiatru kładących się na pniach,
na przydrożnym płocie drewnianym, na sztachetach,
między którymi słońce
przepuszcza w migotach swoje cienkie nitki jaskrawego blasku,
na kładce przerzuconej nad perlistym nurtem strumienia, wśród feerii mżących kryształów.

Na naszych ustach i dłoniach, na skroniach…

Chodź. Wejdźmy w te szepty rozochoconych brzóz.
W ramiona kasztanów ze skrzydlatych cieni.
Niech nas oplotą, abyśmy mogli
wzbić się na nich ku słońcu lekko.
Z cichym krzykiem zamarłym na ustach.

Idziesz z tyłu ścieżką, bądź kilka kroków przede mną.

Dokądś wciąż wchodzisz.
Skądś wychodzisz.
Z jakichś zakamarków pełnych anemonów,
z leśnych ostępów
i w kwiecistym pióropuszu na głowie.
Bogini natchniona śródpolnym wiatrem łagodnym. Uśmiechnięta.

Chodź. Idziesz. Znowu idziemy. Ty, przede mną. To znowu odrobinę za mną. Obok.
Przechodzisz. Przemykasz lekko.
Zatrzymujesz się, rozmyślając nad czymś.

To znowu zrywasz się truchtem,
wybiegając o parę kroków wprzód.

Idę za
tobą
w ślad.

Kiedy wyprzedzam cię, oglądam się za siebie. Podaję ci rękę.

Nikniesz w cieniu na chwil parę, jakby celowo, naumyślnie.
Na moment albo może i na całą wieczność.
Nie wiem tego na pewno, ponieważ olśniewa mnie przebłysk spadający z nieba, co się wywija
z korony wielkiego dębu.

Wiesz, to wszystko jest
takie ciche i ciepłe.
miękkie od poduszek z mchu i paproci.

Szepczę, układam słowa, kiedy ty, wyłaniasz się bezszelestnie z cienia (nagle!)
i cała w pozłocie.

Od migotów
blasku. Od drżeń.

Tuż za mną. Jesteś. I jesteś tak blisko przede mną,
jedynie na grubość kartki papieru tego wiersza,
który właśnie piszę (dla ciebie)
albo źdźbła trawy,
którym muskasz niewinnie moje spragnione usta.

Wychodzisz wprost na mnie,
przybliżasz się, jakby w przeczuciu nieuniknionego zderzenia

Wyjdź jeszcze bardziej. Proszę.
A proszę cię tak, że już bardziej się nie da. Wiesz o tym. Więc wyjdź… Wyjdź za mnie.

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-31)

***

https://www.youtube.com/watch?v=VO31fVIixZU&t=46s


number of comments: 0 | rating: 2 | detail

Arsis

Arsis, 11 july 2025

Przeskok

Chmura. I znowu słońce na twarzy.
Wiatr idący po liściach.
W ciepłych szelestach,
w szeptach, w domysłach…

Znad jakich pól pachnących nadlatują te ptaki?
Te szybujące stada?
W aptecznej woni zleżałych kwiatów,
łąk zwilgotniałych po niedawnym deszczu…

*

Kołyszą się nagie drzewa.
Ich gałęzie drżące,
rozczapierzone palce.
Zimne.
W tym zimnie idącym
od pustych przestrzeni.
W gwiżdżącej pożodze wichru.

Zamykam oczy i widzę.
Ciebie.
Idącą samotnie ulicą.
W zacinającym deszczu.
W kryształkach kropel
rozpryskujących się na twarzy…

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-11)

***

https://www.youtube.com/watch?v=ux5JXbzv5us


number of comments: 0 | rating: 1 | detail

Arsis

Arsis, 3 july 2025

Przepływ

Noc. Ta noc obskurna. Noc, w której ja… W pokoju. W tym właśnie pokoju,
w płomieniach świec ustawionych na stole, na krzesłach, na podłodze.
W tych drżących blaskach wielokrotnych spojrzeń skrzydlate cienie wokół.
I wszędzie…

Cisza szumiąca w uszach. Piskliwa cisza i szmer jakiś daleki,
jakby ukrytego strumienia płynącej w żyłach krwi.

Na stole. Na blacie stołu. Na stole zastawionym świecami.
Krople wosku spływają powoli.
Nawarstwiają się w zaschnięte strupy.

Na stole, na krzesłach. Na dłoniach… Muskam palcami ściany.
Opukuję je lekko.

Tępe odgłosy mieszają się z rezonującą pustką między cegłami. A za nimi. Za białym tynkiem.
Nie. To nie tak.

W migoczącym półcieniu, między fotelem a zasłoną.
Tutaj. Tu w kącie.
W samym złączeniu ścian. W rogu…
Idę. Spójrz, jak idę! A idę wolno, stawiając kroki,
jakby w wielkiej zadumie. W wielkiej hipnozie zagubionego czasu.

Świeca... Jej płomień migocze, jakby z większą werwą.
Coś go omiotło, bądź omiata tchnieniem przeszłości.
Po mnie. Po mnie idącym. Przechodzącym obok.
Podążającym. I rozsuwającym na boki sześciany powietrza.

Ramionami. Ramionami rozwartymi szeroko, jakby na powitanie…
I jej płomień…
Jej płomień kołacze się, próbując się wyrwać, odłączyć od reszty pełnej martwego życia.

Przede mną kąt.

Sam
róg
pokoju.

Płomienie kładą się i prostują
w milczeniu niczym trawy w nagłym powiewie.

Dotykam dłońmi ściany.

Jednej, drugiej,
unosząc wysoko głowę.
I moje spojrzenie
ulatuje w przestwór.
W sam punkt całkowitego skupienia.

Nade mną. Tam wysoko.
Sufit zbiega się ze ścianami w maleńką osobliwość.
Chciałbym jej dotknąć, lecz nie mogę dosięgnąć,
mimo że ręce wyciągają się ku niej, wyciągają tak bardzo…

Wiesz…
Nie.
Nic nie wiesz

W całkowitym uspokojeniu... Dosięgam językiem tego rowka w złączeniu ścian. Całuję i liżę. Namiętnie.

W tej chłodnej strukturze cementu
wyraźnie czuć napięte ciało
od powierzchniowego czuwania.

Ciało wchodzące w unisono od wspólnego oddechu.

Jakby mnie tak mógł teraz
ktoś zobaczyć nagiego,
podczas osobliwego tańca
bez grama pruderii w tej ciszy.

I bez naruszania żywota płonących istnień.

Spójrz. No,
popatrz
na mnie!

Nie odwracaj tej obojętnej bieli martwych od dawna oczu, choć widzących wciąż we śnie.

Tego zimnego
spojrzenia
marmurowego posągu.

Tu jest wyjście z tego bunkra ziemskiej egzystencji.
Jak go znalazłem? Och, pytanie.
Nie wiem. Ale wiem, że
na szczęście jest już daleko za mną.

Masz. Czytaj.

Zostawiam za sobą przerwane w pół słowa rozsypane myśli.
Wiatr kartkuje je strona po stronie. Przebiega po nich niewidzialnym wzrokiem.

Ja jestem już pomiędzy.
W nocy. W ciszy
utkanej z westchnień.

Podczas gdy za oknem
księżyc wywija się gwiazdą
z drzewa topoli. Ze smukłej strzelistości nieba.

Ale już beze mnie.

Ponieważ w tej właśnie chwili,
w tym momencie,
w tej ekstazie przepływam
między cegłami jaskrawym potokiem archaicznego blasku.

Albowiem pomiędzy nimi historyczna przestrzeń, dawna dziura po pocisku.

Dalej. Dalej!

Póki jest jeszcze możliwość przejścia. Stąd -- dotąd. Albo donikąd… Póki jeszcze można...

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-03)

***

https://www.youtube.com/watch?v=-qyNKFVYTlI


number of comments: 0 | rating: 1 | detail

Arsis

Arsis, 24 june 2025

W mozaice szeptów

(Ojcu)

Wiesz, stoję tutaj. W tej trawie wysokiej.
W słońcu.
W tym rozkwieceniu bujnym
i tęsknym.

W tej melancholii rozległej jak czas. W tym ogromie cichym sen głęboki otwiera powieki.
I śnię tym snem potrójnym zamknięty. Tą duszną godziną upalnego lata.

Chwieją się wiotkie gałęzie. Łodygi. Źdźbła łaskoczące łydki.

I wszystko to szumi, gęstnieje. Oddycha niebem rozległym. Kobaltowym odcieniem
przeciętym smugą po odrzutowcu
i z białą gdzieniegdzie chmurą, obłokiem skłębionym …

W powietrzu kreślę tajemne symbole, znaki.
Lgnę ustami do kory drzewa.
Całuję. Namiętnie. Jak usta kochanki niewidzialne, drzewne. Liściastą boginię miłości.

Wnikam w te rowki słodkawe
i lepkie od soku,
czując na końcu języka tężejące grudki.

Układam zdania zapadnięte do środka, zamknięte a jednocześnie
przeogromnie rozległe jak wszechświat. Jak unicestwienie.
Zaciskam powieki. Otwieram…
Mrugam w jakimś porywie pamięci.

Widzę idącego ojca, poprzez odczuwanie w nim tej powolności elegijnej (taką jaką się odczuwa
we śnie)

Idzie powoli w wysokiej trawie.
W łanach rozkołysanego morza
z dłońmi złączonymi mocno i pewnie.

I rozłącza je nagle w mozaice szeptów, rozsuwając w tym złotym rozkłoszeniu zbożność i wiatr.
I znowu w słońcu, i w cieniu. Za tym dębem, za kasztanem.

Za samotną w polu topolą.
Chwiejną i smukłą.
jak palec na ustach Boga.

Idzie powoli, odchodząc. I pojawia się na chwilę,
by zniknąć znowu za jakimś krzewem, co mu zachodzi znienacka drogę.

I znowu, ale w coraz większym oddaleniu.
Za kępą pachnącą, za tym drżącym ukołysaniem maleńkich kwiatków,
które mu spadają na głowę białym deszczem. Za jaśminem, który tak kochał za życia.

Twarz przesłaniam dłonią, szczypiące oczy,
bowiem uderza mnie oślepiający promień słońca. Znienacka.

Otrząsa się w prześwicie z szeleszczących liści w powiewie.
Lecz po chwili robi się duszno i cicho.
Jakoś tak tkliwie. Ojciec zniknął, zapadł się.
Rozpłynął, gdzieś w rozkojarzeniu sennej melancholii.

Na piaszczystej ścieżce pociętej cieniami gałęzi. A jednak był tu kiedyś i żył jeszcze. I żyje...

Jestem jedynym świadkiem tej manifestacji.
Tego przemknięcia niematerialnego zrywu zakamuflowanego przed światem.

I mimo że jestem bez miejsca i przeznaczenia, notuję każdy błahy kształt.
Każdy nawet zarys, który jest w czyimś zamyśle jedynie nic nieznaczącym szkicem.

W chmurze spopielałej.
W nadciągającym snopie deszczu.

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-06-24)

***

https://www.youtube.com/watch?v=1Z9D1W0_jbs


number of comments: 0 | rating: 3 | detail

Arsis

Arsis, 13 may 2025

Dotknij

Albowiem dotykając…

Wiesz, piszę w świetle idącym od gwiazd. W drżących rozpryskach iskier.
W powietrzu piszę słowa spokojne jak niebo, jak noc. W zapachu jaśminów. W woni słodkawej
i tkliwej.
W przestworzu ogromnej melancholii.

W tej otchłannej zmysłowości,
co mnie okrywa szalem utkanym na drutach matki będącej w niebie.
Jakby to był jej prezydent i błogosławieństwo na pierwszy krok naszej wspólnej drogi.


To od księżyca. To wszystko płynące od niego.
Albowiem omiata srebrnymi brwiami
pustkę ogrodu, ścieżki niknące w dali.
I przemyka chyłkiem, rozsuwając gałęzie cichym szmerem wiatru.

To od księżyca.
To od niego
miłość się niesie jak echo.

Wszystko zbyt długo dławiłem w gardle, nie mogąc z siebie wykrztusić słowa.
I szedłem od drzewa do drzewa. Od krzewu jaśminu do róż nabiegłych krwią, czerwonych
jak spragnione usta.

Twoje?
Moje?
… nasze…

… choć na razie w tej samotni niczyje…

I widzę twoje włosy.
Rozfalowane.
I czuję na skroniach twoje dłonie…

Na jawie?
We śnie?

Nie wiem.

Ale wiem, że tęsknię, kochanie.

Omiatasz mnie w noc każdą tym spojrzeniem, wzrokiem zastygłych oczu.
I omiatasz mnie podwójnie, potrójnie snem skrzydlatym jak nigdy dotąd.

I bardziej. I jeszcze..

I kiedy ulatujemy w przestwór, złączeni, mijamy wierzby kulejące, co się podpierają na zgrubiałych
sękach.

I topole strzeliste, i dęby, kasztany…

Dużo tego.
Tak bardzo wiele…

I pamiętam, że w dłoń moją weszłaś ciepło jak lato.

To było
wtedy.
A teraz?

Zamykam cię w sobie tak jak zamyka się kwiat drżący w powiewie. I byłaś we mnie.

I jesteś...

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-05-13)

***

https://www.youtube.com/watch?v=tUmuy3x6tjI


number of comments: 0 | rating: 2 | detail

Arsis

Arsis, 8 april 2025

Ta cała jaskrawość

Czekam. Stoję w smudze słońca. Na podłodze. Na lśniącej podłodze.
Na dębowej klepce pościeranej od tysięcy kroków
w tę i z powrotem.

Od kroków szurających, ulotnych. Od kroków.
Moich? Od kroków dawno przeszłych.
Zaprzepaszczonych
w odmętach minionych epok i lat.

Całych dekad…

To tutaj. Albo i tam. Coś skrzypnęło.
Zatrzeszczało w drewnie szafy,
stojącego trema…
To tutaj albo nigdzie… To musi być, gdzieś tutaj…

Nasłuchuję. Węszę jak pies, starając się wyłuskać w płynącym powoli kurzu najmniejszą cząsteczkę twojego zapachu.

Stoisz razem ze mną. Niema.
Stoisz obok, zwrócona do mnie profilem swojej jasnej, niemalże białej twarzy. Albo trochę z tyłu.

I mimo że czasami jesteś blisko, bądź dalej, bądź jeszcze w różnych ode mnie oddaleniach,
zdajesz się istnieć wyłącznie w takich jakichś przeskokach nieruchomej figury,
co się przemieszcza zrywami po szachownicy.

I zawsze jesteś do mnie zwrócona bokiem. Nigdy przodem. Widzę tylko twój bok. Policzek. Ucho.
Nos...

I jesteś zimna jak posąg martwy,
jak rzeźba wykuta z marmuru.

Jesteś w sukience. Chyba w sukience. Może to coś innego. Nie wiem.
Albo w spodniach i w powyciąganym wełnianym swetrze.

Takim zwykłym. Zwyczajnym.

Kiedy zamykam oczy, widzę ciebie. Otwieram -- widzę…
Jesteś wciąż obok.
Jak ten cień co przerasta mnie pod wieczór.

Jesteś tu w ciszy. W szumie.
W piskliwym szumie idącym od okna. Od drzew….

Stoję rzem z tobą. Stoimy… -- w milczeniu.
W tym okrutnym milczeniu rzeczy. W tym pustym domu martwym jak omszony głaz.

W pulsującym szumie płynącej w żyłach krwi, który rozsadza uszy
jednostajnym, rwącym wodospadem postępującej entropii.

Spójrz na mnie! Choć raz! Spójrz! Proszę…

Twoja nieruchomość przytłacza mnie
niczym górski, szary masyw.

Milczenie odbija się od ścian,
kiedy wpatruję się w połysk
padający od okna.
Bez ruchu. Bez najmniejszego poruszenia.

Naśladując ciebie, zapadam w letarg.
W jakieś katatoniczne otępienie. Będąc na jawie? We śnie?

Od słońca. To idzie od słońca
w tej całej rześkiej jaskrawości. Od słońca chylącego się powoli za koniuszki drzew.

Za chwiejące się nerwowo gałęzie, gałązki. Za dęby. Klony. Za strzeliste topole. Za nagie korony.

To wszystko od słońca chylącego się ku śmierci.
Ku lodowatej otchłani nocy.

W porywach wiatru. W zimnych porywach…
-- obłoki – prące, gdzieś do przodu, niczym poszarpane łachmany.

Podążające bez celu. Bez niczego

W pokoju. W przedpokoju.
Na szafce
leżące w nieładzie stare przedmioty matki.

Jakieś korale, łańcuszki…

Na szafce broszka, guziki, jedna spinka do mankietu koszuli ojca…
Zdają się jarzyć jakimś wewnętrznym blaskiem, mżyć tymi szarymi pikselami białego szumu...

Na tym drewnie
połyskuje
słoneczna plama.
Pada pod kątem.
Migocze. Przesuwa się.

Nieruchomieje na profilu twojej twarzy.

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-04-08)

***

https://www.youtube.com/watch?v=73u4zAku6RU


number of comments: 0 | rating: 1 | detail

Arsis

Arsis, 30 march 2025

To od księżyca taka cisza

Spójrz! To wszystko z księżyca. To się mieni. Srebrne brylanty wirują wokół, w rozpryskach
niezliczonych iskier.
To wszystko od księżyca. Ta cisza. Taka cisza.
Prostokąt kładzie się na podłodze. Świetlisty. Srebrny.. Nie jeden. Wiele...

To już tak późno? Kiedy ten czas przeminął?

Od okna cień idzie strzelisty.
Drzewa. Gałęzi…
Przechodzi przeze mnie
podmuchem lekkim. Powiewem. Jakby tchnieniem obojętnego ducha ze srebrnymi rzęsami.

To od okna. Od okna rozwartego na oścież. To musi być od okna…
Od okna idzie szelest ulicy, liści topoli… A więc to już lato. Albo wczesna jesień…

Kładę się na lastrykowym parapecie,
wdychając zapach
ogrodowych zakwitnień.

Gdzieś tutaj i tam kwiaty w donicach. W grzędach.
W wilgotnych grudach ziemi,
w których moja umarła matka. Mój ojciec...

Na wyciągniecie ręki gałązka.
Wiotka. Ruchliwa.
Sięgam jej koniuszkiem palca.
Muska mnie. Odwzajemnia dotyk wrażliwy.

Czy ty mnie…

Wiesz…
Nic nie wiesz. Ale ja wiem…
Choć przecież musisz wiedzieć, mimo że idziemy w tej ciszy niemi.

Idziemy we śnie. Bo tylko we śnie jeszcze iść możemy.
I każdy szczegół widzę przeraźliwie jasno
pod tym księżycem wielkim,
co ma zadumane lico. Zasmucone.

Czy ty mnie jeszcze…

Piskliwy szum rozsadza czaszkę.
Zaciskam szczypiące powieki. Otwieram…
Wstrząsa mną dreszcz gorączki, gdy słyszę słowiki. Ptaki inne.
I inne jeszcze…

Cień gałęzi porusza się. Chwieje. Jakby cień czyjejś dłoni wyciągniętej w przestwór zapomnienia.

W tym półmroku nocy.
W tej esencji sennej wszystko zdaje się coś mówić, szeptać.
Nie wiadomo czy to ptaki mówią czy kwiaty… Cienie otaczają mnie. Nikną.

W oknie szeroko otwartym twarz się odsłania spod woalki obłoku. Księżyca? Nie wiem.

Twarz podobna do ciebie.

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-03-30)

***

https://www.youtube.com/watch?v=NblzFFUqFnI


number of comments: 1 | rating: 5 | detail


10 - 30 - 100  






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1