Prose

Arsis


older other prose newer

5 march 2022

Projekcja snu

Chrzęst pod stopami, rozbite szkło, gruz… Wtłaczam do płuc powietrze przepełnione odorem zwęglonych ciał. Chrzęst pod stopami, kurz. Moja wina, moja wielka wina… Coś mnie przytłacza, dociska do ziemi, tarmosi i dusi. Wyrwane ze ścian okna i drzwi, jakieś pętające ruchy zwisające zewsząd kable, plątawisko poskręcanych żeliwnych, bulgoczących rur. Chrzęst pod stopami, brud. Wszędzie wokół martwe spojrzenia, oczy zachodzące trupim bielmem. Szumiąca w uszach płynąca rzeka czasu rozsadza pulsującą czaszkę piskliwością milczenia. Chrzęst pod stopami, rozpryśnięte okruchy dawnego życia. Porzucone w nieładzie przedmioty jarzą się w padającym z ukosa słonecznym blasku. Otępienie umysłu, opuszczenie. Majaczą przede mną jakieś zatarte numery, nazwiska. W drzwiach zaśniedziałe mosiężne klamki do mieszkań umarłych sąsiadów, których ciała rozsypały się już dawno w proch i pył…
Kładą się u mych stóp świetliste słoneczne prostokąty. Przestępuję je, zanurzając się w drżącej smudze gorącego dnia lata. Znowu cień i znowu światło. Obraz się zawęża, pulsuje. Płynie, jakby w sennej projekcji z kolekcją maszerujących nie wiadomo dokąd nieostrych widziadeł. Nabiera barw i znowu gaśnie. Czarno-biały długi korytarz, jaskrawiejący u samego końca, czekający mojego przybycia, aby mnie pochłonąć i przenieść w następne epoki, wydłużone w bezkresie lata…

Senna maligna, nierealność wspomnień. Jest. Nie ma. Znowu jest. I wszystko dzieje się niby od początku, choć już z dawno znanym zakończeniem. Pachnące zielone liście, kwiaty, niosące się nie wiadomo skąd korzenne wonie. I znowu noc, choć dopiero jaśniało słońce, odbijając się w kryształach rozłupanych drobin. Księżyc, to? Nie-księżyc? Z pewnością jakaś twarz przeglądająca swoje smutne odbicie w zmarszczonej toni jeziora. Mgły idą polami, tuż przy ziemi. Niosą się i nikną. Pojawiają się nowe. Przemokłem, zanurzając się w chłodnej wilgoci zwiędniętej trawy. Jesień już, a przecież dopiero była połowa upalnego lipca. Lecz to nie ma znaczenia, bowiem właśnie dotykam chropowatej powierzchni ściany. Widzę jak oddycha, czując na sobie piwniczny powiew. Zmarszczki… Nie, to nie zmarszczki. Powiększają się i nikną siatki pęknięć na licu tynku. Muskają moje skronie języki zwisających, pozrywanych tapet. I znowu chrzęst pod gołymi, pokaleczonymi stopami, dławiący obłok kurzu, białego pyłu.
Otwieram powieki, zamykam… Naciera na mnie pulsujący powidok, kalejdoskop nakładających się na siebie zwidów. Obrazy manifestują swoją obecność. Wypływają nie wiadomo skąd, i nie wiadomo dokąd podążają. Przesuwają się niczym w fotoplastykonie, czarno-białe, bądź w kolorze sepii albo materializują się nabierając krzykliwych barw. Pożółkłe pola ze zwiędniętą wegetacją, las. Koniec lata. Nadciągający zmierzch. Kto ma przyjść? Nie przyjdzie nikt. Nasłuchuję. Zza ściany dochodzą jakieś szepty, jakby mnisze modły. Ktoś umarł i zmartwychwstał na nowo. Kusi mnie na miłosne rendez-vous lodowata śmierć. Wczepiam się palcami we framugę drzwi, próbując ją odeprzeć, odegnać z całych sił. W straszliwym przeciągu trzaskają gdzieś drzwi. Kto ma przyjść?

Słońce oślepia i rani, kłuje miliardami kolców. Przeglądam swoje oblicze w płynącej rzece, pomiędzy nadbrzeżną trawą, sitowiem. Opuszczone domy porastają wątłe łodygi, wyrastają z pustych oczodołów okien i drzwi… Szmer rozpędzonych cząstek straszliwego promieniowania przenika ciało, beton, gruz… Wznieca wicher nowotworowych malformacji. Konające w męczarniach potwory jęczą w zakamarkach ruin i zgliszczy, znacząc krwawymi smugami miejsca swojej okropnej obecności.
Zaciskam ponownie powieki. Otwieram… Nic nie rozumiem. Gorączkowa maligna, niezrozumiały szmer promieniowania kosmosu. Obcy przenikają do mojej świadomości, wprowadzając totalną dezorientację. Wybrzuszają się i zapadają membrany radiowych głośników od ataku niezrozumiałego monologu.
Całuję namiętnie odpadające płaty tynku. Pieszczę palcami zmurszałą strukturę wyłaniających się pomarańczowych cegieł. Podziwiam poprzez szczypiące łzy pałające refleksami rzeźby, popiersia, odlewy, opuszczone pracownie artystów, okryte półmrokiem i zakurzoną folią porzucone sprzęty. Uwielbiam cię i kocham, moja melancholio, moja kwintesencjo smutku i zapomnienia. Mieszają mi się epoki i lata, fragmenty nieskładnych obrazów. Chrzęści pod stopami rozbite szkło, gruz… Kto stoi przede mną? To ty? Nie, to tylko cień rzucony na ścianę. Przez kogo? Przez, co?

(Włodzimierz Zastawniak, 2022-03-05)

***

https://www.youtube.com/watch?v=yEV8-hGM-UE






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1