Prose

Arsis


older other prose newer

5 february 2023

Ta pustka jest podobna do pustki we wszechświecie

Pokryty liszajami pleśni ceglany mur. Ciągnący się donikąd. Donikąd… Noc. Za oknami czarna otchłań nicości. Noc. Osiadający na wszystkim wirujący gwiezdny pył.
Zwiedzam pokoje, korytarze… A wszędzie puste krzesła. Zakurzone. Obdrapane. Trzeszczące. Wypaczone… A wszędzie niekończące się labirynty. Mroczne pomieszczenia otwarte na oścież. Zakamarki. Spirale kamiennych, drewnianych schodów… W górę. W dół. Skąd? Dokąd? Znikąd. Donikąd…
Wiatr otchłani. Przeciąg ogromu. Zimowa noc. Jesienna. Letnia… Bezkresna… Niekończące się piekło lodu, zaśnieżonych równin. Wyjący. Tarmoszący za kołnierz wiatr rozpaczy i samotności. Szarpiący za podarte rękawy koszuli, nogawki spodni… Oddech nuklearnego unicestwienia…

Właśnie nadchodzi mistrz ceremonii. Widzę go jak nadciąga, pochylony do przodu. Jak przemierza zaspy. Roztrąca dłońmi ostre grudki zmrożonego deszczu uderzające w twarz. Albo w huku błyskawic wznieconych gorączką burzy. Idzie powoli krokiem straconego. Z opuszczoną, zakapturzoną głową.
Wznoszę za niego toast, kielichem, który mży na brzegu szarymi pikselami ciszy i porzucenia. Odpowiada na mój gest ostrym odbiciem w lustrze. I mówi, i szepcze coś bełkotliwie. Opowiada dzieje swojego życia. Niekończące się litanie epizodów z jakiejś zimy, z jakiegoś lata, jesieni…. Coś wciąż mówi, lecz często gubi wątek. Zaczyna znowu od początku albo od końca.
Pamiętam jedynie, że miałem coś zrobić. Lecz, nie pamiętam, co. Więc, chyba pójdę. Tam, gdzie czas jest odległy jak majaki senne o jarzących się czerwonawo wyrazistych konturach śmiertelnej gorączki.
Włączam w przedpokoju światło. Na wieszaku szary płaszcz, pleciona skórzana szpicruta, zaplamiona papierowa torba, czarny parasol. Więcej nic. Pod sufitem kurz, pajęczyny i pył. Cień gałęzi, kreska pękniętego tynku. Chyba stąd pójdę. Dokąd? Pójdę sobie, pojadę, ale bez możliwości powrotu. Otworzę drzwi na przestrzał, wchłaniając chłód schodowej klatki. Wyjdę, zatopiwszy po raz ostatni wzrok w znajomej przestrzeni. Udam się w podróż bez powrotu. Pożegnam bulgotanie żeliwnych rur, puste fotele, krzesła, stół… Obłe słoje na fornirze szafy. Sęki na klepkach podłogi.
Pójdę sobie w odmęt granatowej nocy, mijając na niższych piętrach mroczne, opuszczone pracownie z galerią porzuconych młotków, dłut, okrytych zakurzoną folią niedokończonych popiersi.

To od księżyca taka cisza. Idzie za mną. Idzie krok w krok. Oświetla mnie srebrzyście i tkliwie. I rozsnuwa nić pajęczą, i śni o sobie w oceanie nostalgii, jakby w szumiącej pieniście muszli wyrzuconej na brzeg.
Wiem, że to wszystko jest mało czytelne dla żywych. Nie dziwota, że przechodzą przez mnie jak przez niewidzialną membranę, nie zauważając mnie, nie widząc i prawie nie czując. Przechodzą tak, jak duchy, wolno przez powłoki atmosfer, hausty powietrza. Jak przez tchnienie ogromnego oddechu. Jakby cząsteczki ciemnej materii, które nie wchodzą w interakcję z materią widzialną.
Pełno ich tu. Tych wszystkich napastujących zewsząd ignoranckich widziadeł. Tylko, po co? Nie wiadomo. Choć są i snują się znikąd, donikąd. W zimnie, w deszczu albo w duchocie letniej spiekoty, w którymś gorącym dniu czerwca albo lipca.

Pamiętam, że schodziłem po krętych schodkach, siadając w kącie przedpokoju. Czekałem na ojca z glinianym dzbanuszkiem w małych, dziecinnych rączkach między kolankami… Na te znajome kroki, chrzęszczące co dzień na żwirowej alejce. Lecz, nie przyszedł. Czekałem długo, patrząc na pomarańczową plamę zachodzącego słońca i wsłuchując się w perlisty szmer pobliskiego strumienia. Lecz, nie przyszedł… Smuga światła przechodziła wolno, aż skurczyła się w rogu i zniknęła… Pamiętam, że noc przyszła znienacka. Rozgwieżdżona, księżycowa i zimna… Noc. Noc samotności i opuszczenia. Noc rozkładu i ciszy. Noc… Bezkształtna kipiel mrugających gwiazd. W strumieniu na dnie przezroczystym, wśród gładzonych przez wodę kamieni…

Chwytam za słuchawkę telefonu. Jakiś głos. Nie dosłyszę. Trzeszczenie i szmery. Piskliwy szum otchłani kosmosu jak przy strojeniu radia. Czekam na list. Na wiadomość. Na koniec bezsennej nocy. Wśród rzeczy, które się stają… Czekam, obserwując berło kwietniowej gałęzi w jakimś szarym, burzowym świcie. Skąd dzień? Przecież dopiero był środek nocy. Ach, tak. To nocny wiatr zapalił się od jutrzenki z wielkim płomieniem wchodzącej Wenus. Wiatr ciepły, niosący mdlący, apteczny zapach znad dalekich łąk. Znad wilgotnych, zielonych pól…
Powiedz mi… Jesteś? Milczysz. Milczysz wciąż. Masz rację, milcz. Bo i z kim tu rozmawiać? Z drżącym cieniem księżycowej nocy? Ze smugą gorącego słońca pełznącej po ścianie w wątpliwej przestrzeni domu? W której roznosi się brzęk szkła w kredensie? Trzask rozsychających się drewnianych mebli?

Tak oto wchłania mnie całego głęboki fotel z wygiętą poręczą. Zatapiam się. Zanurzam. Wchodzę w sen potrójny, w letarg, nie mogąc się już ruszyć z miejsca. Przechodzę przez niebieskie ściany, przez obrotowe drzwi z powietrza. Wspinam się. Unoszę z furkotem wielkich skrzydeł…

(Włodzimierz Zastawniak, 2023-02-05)

***

https://www.youtube.com/watch?v=W5gmYLu_vao






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1