Prose

Arsis


older other prose newer

2 july 2024

Ślad

Ze ścian wystają kościste ręce. Zwisają bezwładnie. Martwe. Doskonale nieruchome artefakty jakiegoś dawnego życia. Między palcami pajęczyny. Wszędzie. Zlepione z tynkiem płótnami szarej pleśni. Skamieniałe tym trwaniem pełnym ciszy.
Ćma okrąża wiszącą lampę w nikłym trzepocie skrzydeł. Szara jak twarz nieboszczyka, co tańczy na suficie ze swoim ostrym cieniem. W dusznej nocy lipcowej, parnej. Opieram się plecami o ścianę, olśniony blaskiem żarówki. Ręce zwisają uspokojone pod ciężarem niezliczonych wieków. Wyrosły jak korzenie. Jak gałęzie z prastarego drzewa. Lecz zamiast liści, jedynie płótna pajęczyn z uschniętymi truchłami much i motyli, które znalazły tutaj swoje przeznaczenie. Po moich bokach puste fotele. Wgniecione siedzenia. Puste fotele. Ojciec wydaje się coś do mnie mówić, rozparty wygodnie. Porusza ustami. I mówi. Mówi w kłębach papierosowego dymu. Podobnie matka. Lecz niedosłyszę. Niedowidzę… Zagłusza ich bowiem piskliwy szum gorączki. Ciężkie w skroniach pulsowanie...

Zaciskam
powieki.

Otwieram.

Nie ma nikogo. To tylko imaginacja chorego umysłu. Wpatruję się w puste fotele. Wgniecione siedzenia. Pomiędzy nimi stylowy stolik z błyszczącym blatem i z brunatną plamą od tlącego się niegdyś niedopałka. W deszczu maleńkich, mżących pikseli. W okrywającym wszystko pyle zapomnienia. Stoję oparty plecami o ścianę. O zimną powierzchnię spękanego tynku, którego pęknięcia zdają się poszerzać i kurczyć w głębokich oddechach czasu. Zresztą wszystko tu oddycha, mimo że w milczeniu. W tym milczeniu głośnym aż do ogłuchnięcia. Gdzieś pomiędzy puste fotele. Wgniecione siedzenia. Na stoliku brunatna plama. I na stoliku tym, na zdobionej serwecie, stał kiedyś wazonik z kwiatami, szklana popielniczka ojca. I na stoliku tym brzęk talerzy, filiżanek z herbatą… Po bokach puste fotele…

Ćma przysiadła w kącie. Zmęczona. Albo zagłębiła się w fałdach zasłony. Tej albo innej. Tego albo tamtego okna. Przytulam się do forniru szafy, regału. I patrzę tak od dołu w górę jakimś takim psim spojrzeniem. Patrzę na te półki uginające się od książek, czasopism. Przytulam się do odłażącego miejscami forniru albo do okleiny w kolorze dębu, do pilśniowej płyty. Za mną puste fotele. Wspinam się powoli. Półka po półce. Wspinam się i chłonę kurz zatęchły przez lata. Przede mną litery tworzące tytuł: „Żyj i pamiętaj”. Więc żyję. Pamiętam. Choć pamięć wrasta powoli w kamień. Choć obrastają ją powoli mech i paprocie. Za mną puste fotele i ja, choć ten sam, to już przeraźliwie inny. Spójrz! Wyrosły mi właśnie skrzydła! Stałem się uskrzydlonym złudzeniem. Mówię w liczbie pojedynczej. Do kogo to mówię? Do nikogo. Tak jakby do samego siebie. I to, co mówię, spływa do wnętrza mojego unicestwienia. Do tego wiru, z którego nie ma już powrotu.
Wydaje mi się, że widzę swoją matkę. Jej dłoń na stole w jakiś dzień lipcowy, o poranku. Na stole filiżanka z parującą jeszcze kawą, książka z zakładką liścia dębowego. I jej dłoń z obrączką, która być może została na jej palcu. Jakoś tak podobnie pisał Mieczysław Jastrun w: „Dla wiedzy większej od wspomnienia”. Tylko, że tam dłoń jego matki miała na palcu pierścień, który zalśnił w błysku otwieranego nagle okna. Tutaj przytłacza wszystko noc tysiącleciami gwiazd. Wiesz, istnieję jeszcze, choć tylko mgliście. Zaprzepaszczony w sobie i o konturze już całkiem nierealnym. Pełen niedopowiedzeń i tajemnic.

Zaciskam powieki.

Tam na ganku mojego dzieciństwa. W szumie łąk i drzew wysokich, sięgających nieba. Słyszałem wołanie matki na obiad. Skąd ta nagła reminiscencja? Pragnienie czułości. Cierpienie. Złamana gałązka… Fragmenty obrazów płynące wolno jak w fotoplastikonie. W ustach kwaśny smak owocu zerwanego z krzaka. I w słońcu, w białych obłokach. W światłocieniach na trawie, na piasku drogi…. Przez otwarte drzwi domu moich dziadków dobiega gwar zebranych wewnątrz gości. Wznoszone toasty, śmiechy… Choć ich nie widzę i nigdy nie zobaczę, są tam wszyscy ci, co umarli. W jakiejś takiej przytłumionej zieleni lata. W zagadkowej poświacie przedmiotów. Słyszę ich i czuję, kiedy tak patrzę na szeroką łąkę przez szpalery naparstnic, przez tarcze słoneczników. W ten bezkres nieokreślenia.

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-02)

***

https://www.youtube.com/watch?v=LC0kxcBCDO0






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1