Prose

absynt


older other prose newer

4 march 2025

Jeszcze pożyjesz chłopcze

- Pro­szę pana – budzi mnie ste­war­de­sa – lą­du­je­my. Pro­szę za­piąć pas i usta­wić fotel w po­zy­cji pio­no­wej. - Uśmie­cha się do mnie, a ja za­uwa­żam, że jest bar­dzo ładna. Wy­ko­nu­ję co na­le­ży, na­stęp­nie zer­kam przez okno, sa­mo­lot wy­rów­nu­je lot, nur­ku­je­my w chmu­rach, które za chwi­lę zni­ka­ją i widzę zbli­ża­ją­ce się lot­ni­sko. Wtu­lam plecy w opar­cie fo­te­la i za­my­kam oczy. Wra­cam tu, gdzie nigdy nie chcia­łem wró­cić.

Lą­du­je­my dość twar­do, a pa­sa­że­ro­wie na­gra­dza­ją to okla­ska­mi, co kom­plet­nie mnie roz­ba­wia. Ewi­dent­nie pilot nie ma zbyt du­żych umie­jęt­no­ści. Znam kogoś, kto dużo le­piej lą­du­je w buszu, pod ob­strza­łem, na znisz­czo­nym pasie, i... nikt mu nie klasz­cze.

Po ode­bra­niu ba­ga­żu, staję w dłu­giej ko­lej­ce do od­pra­wy pasz­por­to­wej.

- Nie było pana 5 lat. - Sły­szę i widzę czuj­ne oczy, które uważ­nie mnie lu­stru­ją. Nie wiem, czy to py­ta­nie, czy stwier­dze­nie. Więc mil­czę. Widzę znie­cier­pli­wie­nie i chwi­lę za­wa­ha­nia, ale osta­tecz­nie pie­cząt­ka lą­du­je w moim pasz­por­cie. - Wi­ta­my w kraju. Mi­łe­go po­by­tu.

Prze­cho­dzę przez wyj­ście „Nic do ocle­nia” i szu­kam wzro­kiem sto­iska wy­po­ży­czal­ni sa­mo­cho­dów. Sia­dam na­prze­ciw smut­ne­go fa­ce­ta, który pró­bu­je się uśmie­chać, ale na ki­lo­metr widać, że ta praca go do­bi­ja, na stu­diach ma­rzył o kli­ma­ty­zo­wa­nym ga­bi­ne­cie z dłu­go­no­gą asy­stent­ką. Pew­nie utra­cił już na­dzie­ję.

- Na jak długo po­trze­bu­je pan auta? - Pyta szu­ka­jąc po­trzeb­nych dru­ków, a ja za­da­ję sobie to samo py­ta­nie.



- Zen, je­steś tego pewny? - Pyta Igor, a sta­ra­jąc się tra­fić do szkla­nek, roz­le­wa whi­sky po stole. - Na pewno chcesz się z tym zmie­rzyć? Mi­nę­ły lata. Czasu nie cof­niesz.

Facet bez na­zwi­ska. Nikt tu nie ma na­zwi­ska ani imie­nia. On nie kryje swo­je­go imie­nia, to po­zwa­la mu nie zwa­rio­wać. Lubię z nim pić. Opo­wia­da o po­lo­wa­niu na sy­be­ryj­skie­go ty­gry­sa, o taj­dze, śpie­wa ro­syj­skie ro­man­se, pła­cze i za­sy­pia z głową na stole, nie wy­pusz­cza­jąc szklan­ki z dłoni. Na pierw­szy rzut oka, do­bro­dusz­ny, wiel­ki facet, ale jak stary niedź­wiedź, tak samo nie­bez­piecz­ny, be­stia, któ­rej le­piej nie bu­dzić. Widzę, jak nie może już dłu­żej usie­dzieć, jego ciało pod­da­je się. Od­por­ny na każdą ilość al­ko­ho­lu, prze­gry­wa walkę z małą ta­blet­ką. Wyj­mu­ję mu szklan­kę z dłoni, ostroż­nie od­chy­lam głowę i pod­kła­dam po­dusz­kę - to na prze­pro­si­ny. Chra­pie nie­mi­ło­sier­nie, pew­nie nie obu­dzi się aż do rana. Będę w sa­mo­lo­cie, gdy do­trze do niego, że na­praw­dę wy­je­cha­łem. No cóż przy­ja­cie­lu, za­po­mnij o mnie, o dziw­nym Po­la­ku, któ­re­go na­zwa­łeś Zen.



Przed skle­pem grup­ka miej­sco­wych. Prze­krzy­ki­wa­nie i ge­sty­ku­la­cja. Nie­ogo­lo­ne twa­rze, wy­mię­te czap­ki, pa­pie­ro­sy w po­żół­kłych sę­ka­tych pal­cach i nie­od­łącz­ne piwo z bu­tel­ki. Czas się za­trzy­mał i nie ma siły, by kie­dy­kol­wiek ru­szył. Gdy wy­sia­dam z sa­mo­cho­du za­pa­da cisza. Zdzi­wie­nie i za­kło­po­ta­nie. Ktoś splu­wa, inny się żegna. Dla nich je­stem du­chem. Upio­rem z prze­szło­ści. Roz­glą­dam się mru­żąc oczy. Słoń­ce. Pięk­nie i sen­nie, inna pla­ne­ta. "Niech na całym świe­cie wojna...”. - Prze­la­tu­je mi przez głowę.

- O Matko Je­dy­na, pan Ze­no­bi! - Stara Klecz­kow­ska, robi znak krzy­ża. - A jed­nak pan wró­cił... Takie nie­szczę­ście. Mój Boże…

Nie zmie­ni­ła się. Chy­tre, złe oczka i grube dło­nie. W śroku pół­mrok. Za­pach zgni­li­zny i roz­la­ne­go piwa. Smród, któ­rym prze­siąk­nię­te są wszyst­kie te małe, wiej­skie skle­pi­ki. Kiedy ostat­ni raz coś ta­kie­go czu­łem? Nie wiem. Nie pa­mię­tam. Dawno, bar­dzo dawno. W innym życiu. W dzi­siej­szym tylko dusz­ny fetor roz­kła­du i smród nie­do­my­tych dzi­wek. Lep­kie i na­chal­ne wgry­za­ły się w czło­wie­ka, jak ślepe szczu­ry.



Ukła­dam kar­to­ny z wódką w ba­gaż­ni­ku. Wsu­wam dłoń do kie­sze­ni w po­szu­ki­wa­niu klu­czy­ków, gdy z grup­ki spod skle­pu, ktoś do mnie pod­cho­dzi.

- Ma pan ogień? - Pada py­ta­nie prze­gry­zio­nym przez al­ko­hol gło­sem. - Pan Ze­no­biusz Ba­shar? Praw­da?



- Ze­no­biusz Ba­shar? Tak się pan na­zy­wa? - Szpi­tal w małej mie­ści­nie, 11 ki­lo­me­trów w głąb rzeki Congo i miły fran­cu­ski le­karz, który ope­ru­je lewe płuco. Po­ka­zu­je wy­ję­ty z ciała ka­wa­łek me­ta­lu i z uśmie­chem spo­koj­nie oznaj­mia: - Jesz­cze po­ży­jesz chłop­cze, po­ży­jesz.

Cie­szy się, bo robi to do­brze, zna swój fach, nóż w jego dłoni ra­tu­je życie, przy­wra­ca god­ność ist­nie­nia. Wie o tym, ale nie ocze­ku­je wdzięcz­no­ści, o wy­bo­rze za­wo­du zde­cy­do­wa­ło po­wo­ła­nie, nie on. W innej dłoni, inny nóż robi coś cał­kiem in­ne­go. Dłoń też jest uta­len­to­wa­na, po­tra­fi zadać ból jak mało kto, jej wła­ści­ciel jest z tego dumny, do­sko­na­le zna swój fach i bar­dzo to lubi. Ty­dzień póź­niej ten miły fran­cu­ski le­karz, od­wo­zi mnie na po­lo­we lot­ni­sko. Na po­że­gna­nie prze­strze­ga: - Chcesz żyć? To nie pal, chłop­cze. I za­trzy­maj sobie ten ka­wa­łek me­ta­lu, żebyś nie za­po­mniał sta­rusz­ka ze skal­pe­lem w ręku i głową pełną ma­rzeń.

Od­la­tu­ję, aby tu nigdy nie wró­cić, choć jesz­cze tego nie wiem. Nikt nie wie.



- Nie­ste­ty nie palę. – Uśmie­cham się do du­że­go fa­ce­ta. Nie pa­trzy na mnie. Wzrok ma wbity w zie­mię. Po­mi­jam mil­cze­niem drugą część py­ta­nia i wsia­dam do sa­mo­cho­du. Ru­szam po­wo­li, a w lu­ster­ku widzę jak stoi tam dalej, w bez­ru­chu ze spusz­czo­ny­mi ocza­mi. Zna­łem taką po­stać, taką bez­rad­ność wbitą w glebę. Tylko była dużo, dużo młod­sza. I w innym życiu.

Stoi tam dalej, gdy skrę­cam, znika mi z oczu. Wjeż­dżam w polną drogę z wy­so­ki­mi ko­le­ina­mi i do­ce­niam radę znu­dzo­ne­go fa­ce­ta w wy­po­ży­czal­ni, aby brać te­re­nów­kę.



Po­de­szła do mnie z ka­mien­ną twa­rzą, za bli­sko, zde­cy­do­wa­nie za bli­sko. Czu­łem cie­pło jej ciała i cięż­ki za­pach per­fum. Roz­pię­ta bluz­ka od­sła­nia­ła zarys peł­nych pier­si nie uwią­za­nych żad­nym sta­ni­kiem. Pa­trząc mi w oczy, bły­ska­wicz­nie wsu­nę­ła rękę w moje spodnie i pew­nie uj­mu­jąc szep­nę­ła:

- Duży je­steś... chłop­czy­ku... i... taki silny.

To były se­kun­dy. Sta­łem jak słup soli, a ona, już z uśmie­chem nie­win­nej dziew­czyn­ki, ukła­da­ła ta­le­rze.

- Jasiu, pokaż panu swoją ko­lek­cję mo­ty­li. Za­wo­łam was, gdy na­kry­ję do stołu. Tylko żad­ne­go al­ko­ho­lu. Chłop­cy…



Jadę po­wo­li. Wo­ko­ło ko­lo­ro­we pola, roz­ko­ły­sa­ne łany psze­ni­cy, maki i cha­bry. Na roz­sta­ju dróg drze­wo ja­rzę­bi­ny, obok góra ka­mie­ni, la­ta­mi wy­bie­ra­nych z pola. Dalej go­spo­dar­stwo agro­tu­ry­stycz­ne soł­ty­sa, w za­gro­dzie dwa ku­cy­ki z brą­zo­wy­mi grzy­wa­mi, obok wiel­ki krzyż, nie wia­do­mo z ja­kiej zo­stał oka­zji po­sta­wio­ny, ale z pew­no­ścią stoi od lat. Mały wiej­ski ko­śció­łek, wy­glą­da jak wy­ję­ty z innej epoki, z ob­ra­zów, na któ­rych siel­ska pol­ska wieś opa­try­wa­ła rany wszel­kiej maści bun­tow­ni­kom, da­wa­ła schro­nie­nie utra­cju­szom oj­cow­skich for­tun. Tro­chę na ubo­czu, przy brzo­zo­wym za­gaj­ni­ku, ogro­dzo­ny roz­pa­da­ją­cym się drew­nia­nym pło­tem, tu­tej­szy cmen­tarz. W od­róż­nie­niu od ogro­dze­nia, brama wy­glą­da so­lid­nie: ka­mien­ne bloki, w które wmu­ro­wa­no kutą furtę i tej samej sta­rej, do­brej ko­wal­skiej ro­bo­ty, bramę. Dziw­ne uczu­cie, szu­kać gro­bów bli­skich. Tu i teraz.

Pa­trzę na za­ro­śnię­te dzi­kim ziel­skiem mo­gi­ły, za­nie­dba­ne i smut­ne. Na obu po­chy­lo­ne, drew­nia­ne krzy­że. Czy­tam: „Oli­wia Ba­shar z domu Kor­fan­ty, zgi­nę­ła tra­gicz­nie, 36 lat”... , na dru­giej: „Mi­chał Ba­shar, zgi­nął tra­gicz­nie, 11 lat”... .

Za­pa­lam świecz­kę, potem drugą i nie mogę zro­zu­mieć, dla­cze­go nic nie czuję? Po­wi­nie­nem pła­kać, mo­dlić się, a wy­peł­nia mnie pust­ka. Ani jedna łza, ani drże­nie rąk, po pro­stu pa­trzę i nie po­tra­fię ode­rwać wzro­ku od słowa: „tra­gicz­nie”... Jakby można było zgi­nąć nie­tra­gicz­nie. Łapię się na szu­ka­niu sprzecz­no­ści, zim­nej ana­li­zie; oce­nie sy­tu­acji, wnio­ski wy­mu­sza­ją re­ak­cję. Au­to­mat, któ­re­go nie można wy­łą­czyć. - I co teraz? - Sły­szę głos, który nie znosi sprze­ci­wu. - Czas ucie­ka, a ty nie wy­pra­co­wa­łeś de­cy­zji! Co się z tobą dzie­je?! Od­wra­cam się i szyb­ko od­cho­dzę. Sfik­so­wa­łem? Do kurwy nędzy, cho­ciaż za­płacz…



Pod­jeż­dżam pod górę, sa­mo­chód za­trzy­mu­ję na­prze­ciw ga­ra­żu. Wy­sia­dam zo­sta­wia­jąc otwar­te drzwi i włą­czo­ny sil­nik. Dom spra­wia dość po­nu­re wra­że­nie. Za­mknię­te okien­ni­ce, wo­ko­ło chwa­sty i ziel­sko. Jak to moż­li­we, że przez trzy lata od wy­pad­ku, nikt nie za­dbał o groby? Domu pew­nie bali się ru­szać.

Schy­lam się do auta i wy­cią­gam klu­czy­ki ze sta­cyj­ki, sil­nik ga­śnie i na­sta­je cisza. Sły­chać tylko szum wia­tru w ko­ro­nach drzew, świer­ków i sosen, a od stro­ny młyna, od­głos spa­da­ją­cej wody. Otwie­ram ba­gaż­nik i wyj­mu­ję z kar­to­nu bu­tel­kę, trzy­ma­jąc ją w dłoni, ru­szam na ob­chód całej po­se­sji. Okrą­żam dom, szu­kam śla­dów po tu­tej­szych zło­dzie­jasz­kach. Nie znaj­du­ję ich, co po­twier­dza, że dalej się boją. Sia­dam na pień­ku do rą­ba­nia drew­na i od­krę­cam bu­tel­kę. Cho­ler­nie dawno nie piłem na­szej czy­stej, prze­źro­czy­stej. „Czy­sta wódka nie plami mun­du­ru”... - Pa­mię­tam do­sko­na­le te słowa i tego kto je po­wie­dział.

Je­stem tu, gdzie wszyst­ko się dla mnie za­czę­ło i skoń­czy­ło. Sły­szę jakiś sze­lest za ple­ca­mi i wstrzy­mu­ję od­dech. Za­ci­skam palce na bu­tel­ce i cze­kam. Nic się nie dzie­je. Od­głos się nie po­wta­rza i myślę, że za­wo­dzą mnie zmy­sły. Chyba je­stem prze­czu­lo­ny, w tym kraju nikt na ni­ko­go nie po­lu­je. Wy­pi­jam na­stęp­ne­go łyka i od­wra­cam po­wo­li głowę. Czuję, że je­stem ob­ser­wo­wa­ny. Omia­tam wzro­kiem oko­li­cę i wy­bu­cham śmie­chem pło­sząc lisa, który bły­ska­wicz­nie znika w gę­stwi­nie ja­łow­ców.



Czeka mnie pierw­sza noc w tym moim opusz­czo­nym domu, a nie czuję się na jesz­cze si­łach by wejść do na­szej sy­pial­ni. Nie na trzeź­wo.

Przed domem roz­pa­lam ogni­sko i sia­dam z bu­tel­ką przy nodze. Obok przy­tar­ga­na z lasu góra drew­na, a nade mną gwiaź­dzi­ste niebo. Zimno, jak na po­czą­tek sierp­nia, a może od­wy­kłem od tego kli­ma­tu. Za­rzu­cam na plecy kurt­kę i wy­cią­gam dło­nie do ognia. Ogar­nia mnie przy­jem­ne cie­pło.



Nie wiem jak długo sie­dzę, ale po­wo­li za­czy­nam od­czu­wać dzia­ła­nie al­ko­ho­lu. Co też mnie dziwi. Na­peł­niam, już nie wiem którą szklan­kę. Za­sy­pu­ję szczyp­tą soli i pie­przu. Mie­szam po­wo­li, pa­trząc w roz­pa­lo­ną cze­luść ogni­ska. Żar ukła­da się w za­dzi­wia­ją­ce ob­ra­zy, ży­wi­ca skwier­czy jak żywa isto­ta. Boże, jak dawno nie pa­trzy­łem w ogień.

W krza­ku ja­łow­ca widzę dwa błysz­czą­ce świa­teł­ka. Młody lis ob­ser­wu­je moje po­czy­na­nia. Nie zna mnie. Jest cie­ka­wy i cier­pli­wy. Ma czas. Ja też. Za­po­mnia­łem już, że można od­po­czy­wać, tak po pro­stu ode­rwać od świa­ta. O wiele wię­cej za­po­mnia­łem. Czuję, że wra­cam do wspo­mnień, ale nie wiem, czy się tym cie­szyć. Teraz tro­chę tu po­bę­dę, sam ze sobą i swo­imi my­śla­mi. Lis o tym nie wie. I do­brze. Mamy równe szan­se. Też je­stem cie­ka­wy, i nie tylko jego. Pod­kła­dam do ognia. Oczy lisa wy­co­fu­ją się na bez­piecz­ną od­le­głość. Każdy z nas się tu pil­nu­je. Cie­ka­wy je­stem, czy tylko te oczy mnie ob­ser­wu­ją? Uśmie­cham się do tej myśli. Je­stem pewny, że co naj­mniej jesz­cze jedna para oczu śle­dzi moje ruchy. W bu­tel­ce po­ka­zu­je się dno, idę po na­stęp­ną. Lis wy­co­fu­je się do lasu, ale błysz­czą­ce oczy zdra­dza­ją gdzie jest. Cie­ka­wość jest sil­niej­sza niż in­stynkt. Czeka, co zro­bię. A co ja tu mogę? Tylko pić.

Wra­cam z bu­tel­ką i do­kła­dam drew. Iskry lecą pod niebo mie­sza­jąc z wi­do­kiem gwiazd. Od­no­szę wra­że­nie, że to wszyst­ko, ten dom, moja obec­ność tutaj, jest ułudą, snem na jawie w ciem­ną noc. Czuję, że za­sy­piam, głowa mi ciąży, a przy­jem­ne cie­pło ogar­nia całe ciało. Wraz z za­mknię­ciem oczu, wlewa się we mnie ogrom­na bło­gość, nie­wy­tłu­ma­czal­na ulga. Od­la­tu­ję w ciem­ność.



Pół­noc. Go­dzi­na du­chów. Nie dziwi mnie po­stać wy­ła­nia­ją­ca się z mroku. Tęgi męż­czy­zna z brodą. Idzie po­wo­li pod­pie­ra­jąc się spo­rym, sę­ka­tym kijem. Pod dużym kap­tu­rem twarz – nie do roz­po­zna­nia i ta wiel­ka broda. Przy­po­mi­na sta­re­go włó­czę­gę, kie­dyś spo­tka­ne­go, tu na ry­bach. Po­ma­gał mi roz­plą­ty­wać żyłkę, pa­mię­tam – pach­niał dziw­ną mie­szan­ką ty­to­niu i ta­ta­ra­ku. Bez słowa siada na pień­ku do rą­ba­nia drew­na. Kij opie­ra o ko­la­no. Ręce, które wy­cią­gnął do ognia są dziw­nie chude i ko­ści­ste, nie pa­su­ją do jego tuszy.



To chyba czas naj­wyż­szy do spa­nia. Mam już zwidy, czy co? Prze­sa­dzi­łem z tym pi­ciem, to jasne.

Na­le­wam znów, spraw­dza­jąc pod świa­tło po­ziom. On dalej tam sie­dzi. To dzie­je się na­praw­dę. Chcę spoj­rzeć mu w oczy, ale ich nie widać. Ani twa­rzy. Wiel­ki cień pod kap­tu­rem Nie budzi jed­nak stra­chu. Ra­czej cie­ka­wość. Nie je­stem pewny, czy to jawa czy sen.



- Wy­pi­łem za dużo i mam omamy, co?

- Nie masz. – Głos jakby zna­jo­my.

- Hmm. Nie­źle. Nie­źle. Coś za jeden? - Język mi się już tro­chę plą­cze.

- Krzyw­da.

Pew­nie się prze­sły­sza­łem, albo ktoś robi sobie jaja. Sta­ram się otwo­rzyć oczy, ale są jakby za­kle­jo­ne, od­czu­wam ból. Prze­cią­ga­nie magii. Smo­li­sty czas.

- Hej ty, krzyw­da – za­czy­nam, czu­jąc, że chyba naj­wyż­szy czas po­go­nić go­ścia. – Masz ja­kieś imię?

- Jan.

- Jan, Janek, Ja­siek… Po­spo­li­cie – za­my­ślam się. – Bar­dzo po­spo­li­cie, Janek, Ja­siek, Jasiu. Masz też na­zwi­sko?

- Krzyw­da. - Po­wta­rza, a ja już wiem, że jed­nak się nie prze­sły­sza­łem.

- Hmm. Janek Krzyw­da, czy tak?

- Do­kład­nie tak.

No nie, facet naj­wy­raź­niej sobie robi sobie jaja, kpi ze mnie. Janek Krzyw­da. Kto się tak kurwa na­zy­wa?. Wy­cią­gam rękę ze szklan­ką. To za­wsze dzia­ła.

- Wy­pi­jesz? - mówię spo­koj­nie.

- Nie piję, prze­cież wiesz, ale … się nie krę­puj. – Do­my­ślam się uśmie­chu. – Za­wsze lu­bi­łeś.

Ta od­po­wiedź już mi się nie po­do­ba. Pa­trzę na fa­ce­ta, ile może mieć lat? Ja pier­do­lę. To nie może dziać się na­praw­dę. To jakaś sztucz­ka.

- Janek, mogę za­py­tać – za­czy­nam – ile masz lat?

- Dużo le­piej. – Śmie­je się. – Nie po­zna­jesz mnie? Dla­te­go py­tasz. Hmmm… No tak. Nie dziwi mnie to.

Znowu łyk trun­ku. Ogień nie jest już taki duży. Pod­kła­dam dwa po­la­na i się­gam po bu­tel­kę. Nie­dłu­go i ona bę­dzie pusta – myślę. Od­kła­dam i pa­trzę na mo­je­go go­ścia. Sie­dzi tam dalej z kap­tu­rem na gło­wie, tylko ta ol­brzy­mia, skoł­tu­nio­na broda sze­ro­ko wy­le­wa się na jego pier­si. Dnie­je. Ciem­ność ustę­pu­je sza­ro­ści. Nad łąką i je­zio­rem roz­po­ście­ra się po­ran­na mgła. Dużo zim­niej. Czas koń­czyć.

- Zna­łem wielu Janów – mru­czę w za­my­śle­niu. – Jaś­ków, Jan­ków. Ale żaden nie na­zy­wał się Krzyw­da. Pa­mię­tał­bym, na pewno.



- Gdy nagle wy­je­cha­łeś, wszy­scy tu ode­tchnę­li. - Za­czy­na mówić dziw­nie zna­nym mi gło­sem. - Nie byłeś lu­bia­ny. Wie­dzia­łeś to do­brze. Bali się cie­bie i two­je­go psa. Wiesz, jak go na­zy­wa­no? Lu­do­żer­ca. Nigdy nie wi­dzia­łem ta­kich złych oczu. Gdy sze­dłeś z nim przez wieś, nawet psy na łań­cu­chach mil­kły i po­tul­nie cho­wa­ły się w bu­dach. Dziw­ny był. Jak ty. Niby zwy­czaj­ny, jak więk­szość mie­szań­ców, a inny. Opa­no­wa­ny, uło­żo­ny. Nie szcze­kał, jak wiej­skie kun­dle, nie uja­dał nada­rem­no. Ale jak spoj­rza­łeś mu w oczy, to aż ciar­ki prze­cho­dzi­ły. Miał w nich śmierć. Do­brze, że wy­je­cha­łeś. Do­brze. - Za­milkł na chwi­lę, jakby zbie­ra­jąc myśli.

- Cze­kał, na cie­bie. - Do­da­je, a ja pod­no­szę bu­tel­kę i wy­pi­jam spory łyk. - Nie jadł, tylko tak sie­dział. Sie­dział i sie­dział. Pa­trzył na drogę cze­ka­jąc, że wró­cisz. Do­pie­ro po paru dniach coś w nim pękło. Nie pa­trzył już na drogę, jadł i bie­gał wokół domu. Za­czął się nawet łasić, czego nigdy nie robił – do two­jej żony i syna. Chyba zro­zu­miał, że nie wró­cisz. Od tam­tej pory nie od­da­lił się od nich nawet na krok. Wtedy, gdy od­wo­zi­ła syna do szko­ły lub je­cha­ła na za­ku­py, wska­ki­wał do sa­mo­cho­du i nie po­zwa­lał się wy­go­nić.



Za­milkł i na­sta­ła cisza. Na ple­cach po­czu­łem przej­mu­ją­ce zimno. Skrzy­pia­ły stare świer­ki, a na łące pod­no­si­ła się mgła. Lis przy­bli­żył się znacz­nie, ale tylko do kra­wę­dzi świa­tła. Ob­ser­wo­wał.

- Co z nim? - Pytam zna­jąc od­po­wiedź, ale chcę jesz­cze raz to usły­szeć, w na­dziei, że może to nie­praw­da.

Wy­raź­nie sły­szę, jak bie­rze głę­bo­ki od­dech. Do­kład­nie tak, jak za­pa­śnik przed walką. Cięż­ki, przej­mu­ją­cy.

- Po tym wy­pad­ku, przez ty­dzień był tu sam, zo­sta­wi­ła go chyba wie­dząc co się sta­nie. Sie­dział i wył. Bez prze­rwy, dzień i noc. Przej­mu­ją­co, jak ranny zwierz, nie, nie jak zwierz, a be­stia, dzika po­twor­na be­stia. Nie można było po­dejść. Zresz­tą kto by się na to od­wa­żył? Nie było chęt­nych. We­zwa­ny przez oko­licz­nych we­te­ry­narz stwier­dził, że nie jest po­grom­cą dzi­kich be­stii i od­je­chał. Całe szczę­ście, że przed wy­jaz­dem twoja żona po­sta­no­wi­ła go uwią­zać. Gdyby nie to sy­tu­acja by­ła­by bez­na­dziej­na. Dużo ła­twiej było wy­ce­lo­wać. Wi­dząc wy­mie­rzo­ną broń za­milkł, jakby wie­dział, co na­stą­pi. Pa­trzył spo­koj­nie, w ciszy cze­kał na śmierć. Z oczu znik­nę­ło zło. W jed­nej chwi­li się po­sta­rzał, a do­tych­cza­so­wa agre­sja znik­nę­ła. Był tylko smut­nym, opusz­czo­nym psem w gro­ma­dzie ludzi z uzbro­jo­nym le­śni­czym. Zro­bi­ło się go żal, tak zwy­czaj­nie. Za­czę­to pa­trzyć po sobie, ktoś splu­nął i na­ci­snął czap­kę na oczy, inny ner­wo­wo szu­kał pa­pie­ro­sa. Eg­ze­ku­cja za­wi­sła na wło­sku. Jed­nak, gdy le­śni­czy opu­ścił wy­ce­lo­wa­ną strzel­bę, pies na­tych­miast wy­szcze­rzył zęby, bły­snę­ły kły, w oczach po­ja­wi­ły się złe bły­ski, a z gar­dła wy­rwał prze­ra­ża­ją­cy ryk. Padł strzał i wszy­scy ode­tchnę­li. Po­cho­wa­li go tu, na skra­ju lasu, pod tam­tym ka­mie­niem.

Ogień po­wo­li przy­ga­sa. Pa­trzę w go­rą­cy żar mil­cząc. Czy to wszyst­ko w ogóle ist­nia­ło? W jakim życiu? Przej­mu­ją­ce zimno na ple­cach, przy­gnia­ta­ją­cy cię­żar, jak wiel­ka bryła lodu. Muszę ko­niecz­nie za­pa­lić.

- Masz może pa­pie­ro­sa?

- Nie palę, - od­po­wia­da szu­ka­jąc cze­goś w ubra­niu - ale mam gdzieś tu pacz­kę two­ich, ulu­bio­nych.

Gdy ze zdzi­wie­niem pod­no­szę głowę, rzuca coś w moim kie­run­ku. Tak, do­kład­nie takie pa­li­łem. Już nie pro­du­ku­ją. Dziw­ne. Moje za­po­mnia­ne pa­pie­ro­sy. Palę w mil­cze­niu. Mój gość naj­wy­raź­niej się zbie­ra. Pod­pie­ra­jąc się na kiju pro­stu­je ciało. Jest wiel­ki. Za­czy­na świ­tać. Szaro, zimno i wil­got­no.

- Zo­stań jesz­cze chwi­lę. Opo­wiedz co się wtedy do­kład­nie stało?

- Nie wiem, czy chcesz to usły­szeć... Nie chcia­ła two­je­go po­wro­tu. Po­go­dzi­ła się z sa­mot­no­ścią. Wo­la­ła pa­mię­tać czasy, gdy za­czy­na­li­ście, i da­wa­łeś jej po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa... Mo­dli­ła się co­dzien­nie, abyś nie wró­cił. Wszy­scy ją tu lu­bi­li, sza­no­wa­li. Nawet nie plot­ko­wa­no o niej, co na wsi ra­czej nie jest nor­mal­no­ścią. Pięk­na i miła, skrom­no­ścią i uśmie­chem zdo­by­ła tu wszyst­kie serca. Trud­no było zro­zu­mieć, jak mo­głeś zo­stać jej mężem. Taka de­li­kat­na, a ty…? Wtedy za­czę­ła za­glą­dać do kie­lisz­ka. Na po­cząt­ku nie za czę­sto. Ale za­czę­ła. Jak się do­wie­dzia­ła o ma­sa­krze w Al-Ha­di­sa, to piła co­dzien­nie. Jadąc z synem do le­ka­rza była już kom­plet­nie pi­ja­na. Rano zna­lazł ich le­śni­czy. W ostat­niej chwi­li przed wy­pad­kiem mu­sia­ła chwy­cić syna w ra­mio­na i przy­tu­lić, mocno, bo nie można było ich roz­łą­czyć. Czy to chcia­łeś usły­szeć? Prze­cież ty to wszyst­ko wiesz. - Stał chwi­lę w mil­cze­niu, a ja wrzu­ci­łem pa­pie­ro­sa do ognia.

- Idę. - Pod­parł się kijem i za­czął scho­dzić ze skar­py. - Wie­dzia­łem, że wró­cisz. Tylko nie bar­dzo wiem po co?

Sen jest bło­go­sła­wień­stwem, po­zwa­la za­po­mnieć, uciec do in­ne­go wy­mia­ru, pobyć wśród zmar­łych. Po­słu­chać ciszy. Budzi mnie gwał­tow­ny hałas. Po­ran­ny poryw wia­tru rzuca nie­umo­co­wa­ną okien­ni­cę o ścia­nę. Roz­pę­ta­ne pie­kło cich­nie. Zmar­z­nię­ty na kość, wsta­ję i nie­pew­nym kro­kiem kie­ru­ję się do domu. Czas sta­nąć twa­rzą w twarz z mał­żeń­skim łóż­kiem. Z sy­pial­nią, którą opu­ści­łem na wła­sne ży­cze­nie. Z ży­ciem po życiu.

Ze zdzi­wie­niem za­uwa­żam, le­żą­cą na ziemi , na­po­czę­tą, pacz­kę pa­pie­ro­sów.



Budzę się ze wzwo­dem i uśmie­cham. Lubię ten stan. Dra­pież­ność ob­le­czo­na w de­li­kat­ność, ak­sa­mit­ność w do­ty­ku, w środ­ku sta­lo­wy po­cisk. To ta lep­sza część mnie, przy­po­mi­na od za­wsze, jakim po­wi­nie­nem być. Cza­sa­mi mam wra­że­nie, że jest nasz dwóch. On i ja, w jed­nym ciele, a jakby osob­no. Cie­ka­we jak budzą się ko­bie­ty? Czy też jest ich dwie?

Moje bez­na­dziej­ne po­ran­ne prze­my­śle­nia prze­ry­wa, do­bie­ga­ją­ce przez otwar­te okno, pia­nie ko­gu­ta i do­cie­ra do mnie gdzie je­stem. Leżę w sy­pial­ni na górze, w sze­ro­kim, dę­bo­wym łóżku, które kie­dyś sa­mo­dziel­nie wy­ko­na­łem, i które dziś zieje pust­ką.

Z nie­sma­kiem za­uwa­żam, że nie je­stem cał­ko­wi­cie ro­ze­bra­ny. W kącie, obok roz­bi­tej bu­tel­ki, leżą spodnie i jeden but. Czuję się brud­ny, cho­ler­nie brud­ny. Witaj w domu – myślę. Muszę na­tych­miast wziąć prysz­nic. Wraca wspo­mnie­nie tej dziw­nej nocy.

Wsta­ję i otwie­ram drzwi na taras, słoń­ce już jest wy­so­ko. Spo­glą­dam na ze­ga­rek i ze zdzi­wie­niem stwier­dzam, że jest już późne po­po­łu­dnie. Długo spa­łem, a pia­nie ko­gu­ta na pewno nie było po­ran­ne. Scho­dzę na dół i w ła­zien­ce, już nagi, wcho­dzę pod prysz­nic. Nie­ste­ty, woda jest zimna – wczo­raj nie włą­czy­łem grza­nia – lo­do­wa­ty stru­mień przy­wra­ca mnie do ży­wych. Par­skam jak koń pod nie­chcia­ną uzdą. Gdy wy­cie­ram się ręcz­ni­kiem i czuję jego nie­świe­żość. Czeka mnie wiel­kie sprzą­ta­nie.


Aurelia od rana chodzi podniecona wiadomością, że mąż jej siostry, Zenobi Bashar właśnie wrócił do kraju. Po tragicznej śmierci Oliwii i jej syna, została poproszona o przyjazd, w celu identyfikacji zwłok i zabezpieczenia domu. Była jedyną osobą, do której można było dotrzeć. Z niechęcią zgodziła się wypełnić tę rolę, a teraz nareszcie, będzie mogła o tym zapomnieć. Przygotowała właśnie listę wszystkich opłat, jakie musiała wykonać w związku z pogrzebem. Z teczki wyciągnęła wszystkie rachunki za energię elektryczną i zaległości podatkowe nie swojego domu. Nie było tego zbyt wiele, ale i tak, przy jej skromnych dochodach, stanowiło znaczące obciążenie budżetu.



Nie lubiła swojej siostry, winiła ją za swoje staropanieństwo i samotność, a jej męża znienawidziła z całego serca. Tak może nienawidzić tylko osoba, która kiedyś bezgranicznie kochała i została zdradzona. Zenobi, jej były narzeczony, mężczyzna życia zostawił ją dla jej rodzonej siostry. Cała ta historia wydaje się nieprawdopodobna a jednak miała miejsce. Od dnia ślubu, nie utrzymywała z nimi żadnego kontaktu. Nie odpowiadała na listy i telefony. Wykreśliła ich ze swojego życia i obojgu życzyła śmierci. Co noc szła spać z tą modlitwą na ustach i nie zmieniły tego nawet jej pielgrzymki na Jasną Górę. Popadała w coraz większy stan otępienia, godzinami wpatrywała się w jedyne zdjęcie jakie jej pozostało z tamtych lat. Są na nim razem, on i ona, tacy beztroscy, jakby cały świat istniał tylko dla nich.



Nie mogła zrozumieć, jak można, z powodu własnego głupiego uporu, jednej decyzji, by zostawić chorą siostrę i iść do kina, zmarnować życie, stracić ukochanego człowieka. I jak on mógł, po tylu przysięgach i wyznaniach, po jednej nocy spędzonej przy łóżku chorej, odkochać się i jednocześnie zakochać ponownie, już w innej. W jej młodszej, cichej i nieśmiałej siostrze. Zrobił to tak naturalnie, jakby nic się nie stało, jakby skończywszy zupę rozpoczął konsumowanie drugiego dania.



I teraz wrócił. Po tylu latach.

Nie było go na pogrzebie, nawet nie przysłał listu. Czego chce? Czego szuka? Kiedy zadzwonił z lotniska to o mało nie dostała zawału. Przez bardzo długą chwilę nie mogła wykrztusić ani słowa. Ten sam głos, niski i ciepły, odebrało jej mowę. Cały świat zawirował od nowa. Na swojej szyi, tuż za włosami, poczuła dotyk jego palców - ten sam, od którego zawsze przechodził ją dreszcz, traciła kontrolę, mdlała, gotowa na każdą pieszczotę.



W pierwszej chwili nie zrozumiała, gdy oznajmił, że wylądował i jedzie do domu. Dotarło to do niej, dopiero gdy poprosił o przesłanie wszystkich rachunków. Chciał uregulować należności. Nic ponadto. Nie pytał o nic. Tak, jakby nigdy nie wyjeżdżał. Boże, dlaczego to mnie tak porusza? - pytała sama siebie.



Dotyka palcami małej paczuszki. Sprawdza, czy aby nie pomyliła adresu, nie popełniła jakiegoś błędu. Nigdy by sobie nie wybaczyła. Zawsze dokładna i precyzyjna. W środku dokumenty, rachunki, oraz. wszystkie listy, które przez lata przychodziły od siostry, a na, których otwarcie nigdy się nie zdobyła. Włożyła też do środka klucze i dokumenty, które Oliwia miała przy sobie w chwili wypadku. Z zadowoleniem stwierdziła, że wszystko jest w należytym porządku. Już miała zamiar iść na pocztę, gdy przyszedł jej do głowy kompletnie inny pomysł. Tak niesamowity, że z wrażenia musiała usiąść.



Jak dla mnie było to wielkie wyzwanie. Nie pamiętam kiedy, czy kiedykolwiek sprzątałem ten dom. Ja z mopem w dłoni, na bosaka, w starej, rozpiętej koszuli, ze śladami ucztowania zgłodniałych moli - widok zapewne dość pocieszny. Widzę odbicie w lustrze, uśmiecham się mimo woli. Odkrywam w sobie dawno zapomnianą radość z codzienności. Wycieram pot z czoła ramieniem i odkładam na chwilę mopa, z pralki muszę wyjąć ukończone pranie. Trochę niezgrabnie wyciągam wilgotną pościel i bieliznę, ładuję do dużej, czerwonej miski i wynoszę do ogrodu. Po dłuższej chwili wszystko już tańczy na wietrze, rozkołysane w słońcu. Zapach świeżości jest jak szklanka zimnego mleka. I gdy marzy mi się taki właśnie napój, za plecami słyszę czyjeś kroki. Odwracam się powoli, mrużąc oczy w słońcu widzę kobiecą postać. Wysoka blondynka o bujnym biuście i biodrach, ubrana w szary kostium i czarne pantofle na wysokich obcasach. W ręku czarna torebka, a w palcach drugiej dłoni wiszące kluczyki do samochodu. Teraz dopiero dostrzegam stojący pod bramą czarny samochód. Nie rozumiem, jak mogłem nie usłyszeć. Wracam oczami do postaci, która zbliża się z uśmiechem na ustach i zaczynam się śmiać.

- Co cię tak śmieszy? - Pyta Aurelia. - Mój widok?

- Nie, nie... - śmieję się dalej. - Nie poznałem cię, z siebie się śmieję.

- Przyjechałam... - Chwila zawahania.

- Dobrze, dobrze – podchodzę bliżej i zdaję sobie sprawę z mojego wyglądu. - Wybacz – wskazuję na siebie – nie spodziewałem się nikogo. Właśnie sprzątam. Ale wejdź oczywiście, miło cię widzieć. Wejdź i się jakoś rozgość, nie bardzo mam czym cię przyjąć. Jeszcze się nie zagospodarowałem.

Chwilę milczymy i patrzymy w swoje oczy. Dostrzegam coś co mi się nie podoba. Odwracam wzrok.

- Pomyślałam, że tak właśnie będzie i postanowiłam przywieść co nieco, tak na początek, zanim się nie zagospodarujesz. Masz tu kluczyki i przynieś wszystko z bagażnika.

- Nie musiałaś – mówię powoli i coraz bardziej mi się to nie podoba.

- Wiem – uśmiech gaśnie na jej ustach – i dodaje sucho: - Ale jestem i chwilowo to wytrzymasz. - Podaje kluczyki, które biorę niepewnie.

Kiedy się odwracam, idąc w stronę bramy, dostrzegam ciekawskie oczy lisa. - Też jestem ciekawy co z tego wyniknie – mówię do niego w myślach. - Pewnie nic dobrego.





Sara nie może uwierzyć, że się zgodziła na to spotkanie. Za łatwo i za szybko. Zatrzymała swoje sportowe BMW. Przystanęła przed drzwiami do restauracji, zamyśliła na chwilę, by stanowczym krokiem wejść do środka.



Filip siedział w głębi sali, przy stoliku tuż przy oknie. Widział ją, jak podjeżdża swoim żółtym autem, którego nie sposób nie zauważyć. Zawsze lubiła szybkie samochody i młodych facetów. Miała w sobie drapieżność, która go przerażała. Nienawidził tej cechy w kobietach, rezerwował ją tylko dla siebie – jeden drapieżnik w związku wystarczy.

Szła przez salę pewnie i wyzywająco. Kołyszące się biodra, pewne kroki w wysokich, złotych szpilkach i piersi prawie rozrywające niedopiętą bluzkę – obraz pantery zbliżającej się do ofiary. Wiedziała doskonale, jak to wygląda, jak działa na otoczenie. Patrzyła prosto na niego, dokładnie w oczy, które na nią czekały.

- Chyba się nie spóźniłam? - Raczej stwierdziła niż zapytała, podając mu swoją szczupłą ale silną dłoń.

Usiadła zakładając nogę na nogę. Jedwabna spódniczka zjechała z kolana odsłaniając zakończenie pończochy. Z torebki wyjęła papierosy. Tu nie wolno palić – pomyślała z żalem. - Kto wymyśla takie bzdurne zakazy? Niedługa zabronią nam oddychać.

- Ładnie wyglądasz – stwierdził miękko.

- Zaoszczędź mi tych frazesów – starała się, aby zabrzmiało to bardzo pogardliwie. - Czego chcesz? Mam mało czasu!

Wyjęła papierosa z paczki i zaczęła się nim bawić. Stukała w stolik, obracała w palcach, starając się nie patrzyć na Filipa. Nie wiedziała czego on może chcieć. Pod maską obojętności i znudzenia, wszystko w niej wrzało, ciekawość i wściekłość wzbierała jak obudzony wulkan, który za chwilę eksploduje. Przez chwilę pomyślała nawet, że pewnie chce do niej wrócić, ale szybko odrzuciła tą myśl, jako zbyt niedorzeczną. - A może chce ją powiadomić, że złożył wniosek o rozwód? - Ta myśl zmroziła ją tak, że spojrzała mu w oczy.

- Mów! - Warknęła zabijając go wzrokiem.

Wiedział doskonale, co się w niej dzieje. Znał ją. Zawsze podziwiał jak potrafiła grać, ukrywać prawdziwe uczucia, była świetną aktorką. Ale w końcu ją rozgryzł. Nigdy go nie kochała, zależało jej tylko na kasie, i swobodzie jaką zawsze jej dawał. Nie tylko się domyślał, ale miał pewność, co do jej kochanków. Zresztą, za bardzo się z tym nigdy nie kryła. Udawał, że niczego nie dostrzega, a w chwili, gdy poznał swoją obecną, młodziutką miłość, stało mu się to obojętne. Odszedł jednak nie dlatego. - Nie mam zamiaru tego wyjaśniać – pomyślał. - Ani wracać.



- Zenobiusz Bashar … wrócił. - Wymawiał te słowa wyraźnie i powoli, sprawdzając czy dociera to do niej.





- Nienawiść to okropne uczucie, zżera od środka – jak rak. Wstyd mi, że nie potrafiłam tego zwalczyć. Nawet nie próbowałam, wręcz przeciwnie - cały czas podsycałam to w sobie. - Widzę jak trudno jej dobrać odpowiednie słowa. Mówi bardzo cicho. Nie patrząc na mnie kontynuuje. - Wszystkie te lata od waszego ślubu, życzyłam sobie tylko jednego … - Milknie na chwilę, by dokończyć jednym tchem: - Nie wierzyłam, że to się kiedykolwiek spełni! Nawet nie wiesz, co czuję. Nie umiem sobie poradzić. Nie potrafię tak żyć...



Siedzi w fotelu naprzeciw. Wyprostowana linia pleców kontrastuje ze spuszczoną głową. Na stoliku obok, nietknięta szklanka whisky. Smukłe i długie palce, zakończone czerwienią paznokci, sprawiają wrażenie szponów umazanych krwią. Czuję dreszcz na wspomnienie tamtej nocy. Wtedy taka czerwień nie była lakierem.



- Nie musiałaś przyjeżdżać.



Unosi głowę i patrzy mi w oczy. Odstawiam pustą już szklankę, i dodaję: - Nie rozumiem, czego chcesz? Myślałem, że nigdy już...

Wytrzymuje mój wzrok, w jej oczach widzę, znane mi już, złe błyski.

- Obiecałam ci coś. - Jednym haustem połyka alkohol i odstawiając puste szkło, patrzy mi w oczy. - Musisz to chyba pamiętać...

- Słuchaj, nie baw się ze mną w gierki. - Czuję, jak narasta we mnie złość, i za chwilę wybuchnę, a tego nie chcę. - Jestem ci wdzięczny, że o wszystko zadbałaś. Wiem, że nie było ci łatwo. Wszystko ureguluję. Jutro, jeżeli pozwolisz – teraz nie mam do tego głowy. Aaa, dzięki za whisky, świetna! - Uśmiecham się z trudem.

- Byłam pewna, że się ucieszysz. Wiem jak ją lubisz. - Po chwili poprawia: - Lubiłeś, tak jest poprawniej. Jak kiedyś mnie... - Nie jestem pewny, czy dobrze słyszę.

Milczymy. Narasta pustka, którą nie bardzo jest czym zapełnić. Nie wiem co siedzi w jej głowie, ale wiem co w mojej. Nic, dokładnie nic. Sytuacja jest kompletnie nierealna. Nie mam pojęcia do czego to zmierza, co mam tu do odegrania i czego po mnie oczekuje. Siłą woli gaszę w sobie chęć sięgnięcia po butelkę. Muszę odetchnąć, muszę natychmiast wyjść.

- Przyniosę drewno do kominka. - Oznajmiam nie patrząc w jej oczy. Wiem, że na coś czeka, i wiem na co. Wstaję i wychodzę zamykając za sobą drzwi. Zimne, wieczorne powietrze owiewa twarz, czuję, jak pali mnie skóra. Odwracam głowę i przez szyby w drzwiach widzę jak siedzi nieruchoma, jej falujące piersi są jedyną oznaką życia. Schodzę z tarasu do drewutni. Ustawiam na pieńku spory kawał drewna. Rozpinam i zdejmuję koszulę. Nagi od pasa w górę czuję błogość zimnego wieczoru. Oburącz chwytam trzonek siekiery, i pierwszy raz od wielu lat uderzam. Kiedy milknie odgłos rozerwanego drewna słyszę:

- No proszę, proszę! Dzikus z siekierą! Ha, ha, ha…





- Ależ z niej suka – pomyślał.

Nawet się nie poruszyła. Tak jakby nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.

- I co? - Wysyczała nie spuszczając wzroku. - Mam się bać?

- A nie? - Spytał powoli. Chciał jeszcze coś dodać ale pojawił się kelner. Zamówiła martini i kawę. Skinął głową na znak aprobaty, a sam zamówił kolejną whisky. Kiedy kelner się oddalił, przez chwilę, w milczeniu, mierzyli się oczami. Filip zastanawiał się, czy aby na pewno go rozumie. Sara, z trudem tłumiąc ciekawość, dodała z udaną obojętnością:

- Myślałam, że zadbasz, aby nigdy już nie mógł wrócić. Starzejesz się.

- Ha – Wyrwał mu się nerwowy śmiech. - Doskonale wiesz, – akcentował każde wypowiedziane słowo, - że nie mam już takich możliwości.

- A Igor?

- Nie ufam mu.

- A może on tobie? Jest ktoś kto ci ufa? Jest?

- Wiesz co? Od tego pieprzenia się z chłystkami świrujesz coraz bardziej. Myślisz cipą. I niczym więcej.

- Zaprosiłeś mnie tu, aby obrażać? Żałosne. Podstarzały, wyleniały pies gończy z wywalonym jęzorem. Pewnie masz zadyszkę, gdy siada na ciebie ta nieopierzona suczka z warkoczykami...



- Dość! - Nachylił się, że

poczuła jego oddech. - Zen wrócił i nie ma rady.





– Oboje nie chcemy, aby dokopał się do prawdy. Na razie nie wie gdzie jestem, ale pewnie szybko się dowie. Ciebie pewnie już namierzył. Ten młody ogier, jak mu tam, Iwo, to przecież brat tego pedała, Marcela. A on wie wszystko o wszystkich, i nigdy nie krył swojej przyjaźni z Zenobiuszem Basharem. Zen pewnie skontaktuje się z nim i zażąda spłaty długu. To tylko kwestia czasu. Możemy tylko jedno, czekać. Mądrze czekać.

- Co masz na myśli? - Przerwała. Kelner postawił na stoliku filiżankę kawy i martini, a przed Filipem podwójną whisky i się oddalił. - Co znaczy mądrze?

- Przede wszystkim wszystko musi wrócić do normy. Znowu zamieszkamy razem i będziemy kochającym się małżeństwem. Możesz mieć te swoje przerwy obiadowe, jako dobrotliwy rogacz będę bardziej wiarygodny. Zostawię swoją sunię, choć z wielkim żalem. I teraz najważniejsze: skontaktujesz się z Aurelią i wyciągniesz od niej wszystkie listy jakie dostawała od Oliwii. Wszystkie, co do sztuki.

Sara traci opanowanie i zaczyna odczuwać niepokój. Dziwny, niewytłumaczalny. Wypija trunek jednym łykiem i pyta prawie szeptem:

- Czy myślisz, że wypisała tam coś...? Przecież nie wiemy...

- Tak, myślę – ucina sucho. - Dobrze, że ta idiotka nigdy ich nie przeczytała. Zobacz, co nienawiść robi z człowieka. Szkoda, że ich nie spaliła.



Marcel miał cholernie męczący dzień. Spotkanie z delegacja Japończyków zmęczyło go na maksa, nienawidził takich rozmów. To ciągłe kłanianie wyprowadzało go z równowagi. Uprzejmość pełna fałszu, ten rwany język, jak serie karabinu, nienaganny ubiór i ciągłe doprecyzowywanie – to wszystko razem było ponad jego siły. Dobrze, że takie spotkania są tylko raz w roku. Rozwalony w swoim ogromnym fotelu z nogami na biurku myśli, jak miło będzie wybrać się wieczorem do opery, zrelaksować po tygodniu szarpaniny z dopinaniem kontraktu. Zapomnieć o wszystkim. Wbrew swojemu wyglądowi, Marcel jest bardzo wrażliwym facetem. Uwielbia sztukę w każdej postaci, najbardziej operę. Niektórych może zmylić jego zwalista postać; wielki facet o wielkich łapach i sporej nadwadze, wyglądem bardziej przypomina chłopa z kresów niż konesera sztuki. Wielu dało się na to nabrać, nie doceniając jego profesjonalizmu. A przecież w swojej dziedzinie jest guru dla całego filmowego światka. Nie tylko filmowego.

- Dzwoni pana brat – rudowłosa piękność zagląda przez uchylone drzwi. - Mam połączyć?

Nie lubi tej dziewczyny, jest zbyt pewna siebie, choć maskuje to olśniewającym uśmiechem. Jest mu jednak bardzo potrzebna. Jak nikt dotąd, potrafi okręcić sobie wokół palca wszystkich kontrahentów, ślinią się na jej widok, jakby nigdy nie widzieli kobiety. Jej doskonała budowa, sposób patrzenia, ruchy pełne gracji i niesamowity profesjonalizm – czyni z niej wymarzoną asystentkę. Jest w niej jednak coś, co powstrzymuje wszystkich od chęci wypowiedzenia taniego dowcipu, czy tez zaproszenia na prywatne spotkanie. Jest trochę za inteligentna. Marcel zawsze z uśmiechem obserwuje, jak co poniektórzy próbują się do niej łasić. Pewnie mysią, że jest jego kochanką i dlatego trzyma taki dystans. Głupcy. Nic bardziej mylnego. Nie gustuje w kobietach.

- Tak, i proszę nikogo już nie umawiać, na dziś mam dość.

Asystentka znika u siebie a na aparacie telefonu zapala się zielona dioda. Podnosi słuchawkę z westchnieniem zawodu, że znowu ktoś coś chce. Co z tego, że to jego brat. Czasami się zastanawia jak to coś, zbudowane na penisie, pachnące drogimi perfumami, potrafiące, całymi nocami bez wytchnienia, rżnąć dziwki, może być jego rodzonym bratem? Jakaś złośliwość natury, niewytłumaczalny jej wybryk.

- Co tam znowu Iwo? - Nie próbuje nawet maskować swojej obojętności i braku zainteresowania. - Mów szybko, bo miałem okropny dzień, i łeb mi pęka.

- Ha! - Iwo nie spieszy się z odpowiedzią. - A kiedy cię nie bolał, braciszku?

- Iwo, proszę cię...

- No dobra. OK. Nie chcę ci zawracać dupy, ale mam mały problem, potrzebuję informacji.

- Zmiłuj się, - Marcel wznosi oczy do nieba. - Nie zajmuję się pieprzonymi duperelami.

- Braciszku... – głos Iwo staje się wyraźnie zirytowany. - Doskonale wiem czym się zajmujesz.

- Ech, - Marcel wzdycha z rezygnacją i dodaje: - Mów!





Jakoś nie bardzo umiałem utrzymać przy sobie przyjaciół, wszyscy, prędzej czy później, zostawiali mnie na lodzie. Tak się do tego przyzwyczaiłem, że nawet gdy ktoś próbował okazywać swoją gotowość do zacieśnienia stosunków, to raczej widziałem w tym podstęp, a nie szczerość intencji. Nie żebym był taki nieufny, po prostu nie wierzyłem, że coś takiego istnieje naprawdę. Gdy usłyszałem, że żyję w świecie iluzji mogłem się tylko roześmiać. Twardo stąpałem po ziemi i nie miałem żadnych złudzeń, że istnieje bezinteresowność, zawsze jest coś za coś, handel wymienny w pracy, w domu, w rodzinie i w łóżku. Aurelia też czegoś chce. Nie wierzę w jej dobrą wolę. Nie jej. Zbyt dobrze ją znam. Krwiożercza modliszka nie zamieni się nagle w ciepłą łanię. Instynktu nie da się pozbyć, można go tylko przez jakiś czas tłumić, oszukując samego siebie, że widzimy świat inaczej. Bardziej ciepło i kolorowo. Na pewno najważniejszą barwą będzie czerwień...

Półleżąc na kanapie patrzę w ogień kominka, i popijam przywiezioną przez Aurelię, whisky. Na stoliku resztki kolacji, półmisek z wędlinami, sery, krewetki, nawet moje ulubione śledzie w oleju. Pusta butelka wina. Czuję sytość i przyjemną ociężałość. Trzeba jej przyznać, że się postarała. Dawno nikt nie przygotowywał dla mnie kolacji. Naprzywoziła naprawdę wiele wiktuałów, o których nawet bym nie pomyślał. Najbardziej rozbawiło mnie, gdy na stole pojawiły się marynowane rydze i czerwone maliny. Były to kiedyś, bardzo dawno temu, jedyne, poza alkoholem, zakąski, gdy noc zamieniała się w tygiel ognia, gdy krew próbowała rozerwać żyły.

Wstaję i napełniam pustą szklankę, podchodzę do drzwi łazienki. Słyszę szum wody i śpiew Aurelii. Zawsze lubiła podśpiewywać w czasie kąpieli. Jaka to piosenka? A tak, jej ulubiona. Odchodzę słysząc: „i co, chłopcze obrażony, znowu wracasz do żony...”. Nie zmieniła repertuaru.



Dziwne to wszystko. Nie czuję już irytacji, że przyjechała, ale nie ma też we mnie radości. To tak, jakbym był gościem w cudzym domu, gdzie kręcą się domownicy, a ja próbuję znaleźć sobie miejsce, starając sprawiać jak najmniej kłopotu.

Na komodzie leży biurowa, szara, papierowa teczka ze wszystkimi rachunkami, pismami, aktami zgonu, protokołem wizji lokalne, i inne dokumenty, do których nie mam jeszcze ochoty zaglądać. Przesuwam po niej palcem i przenoszę wzrok na leżącą obok paczuszkę. Zawinięta w czerwony papier, i opasana granatową wstążką wygląda jak prezent pod choinkę. To podobno wszystkie listy jakie Olivia napisała do siostry, gdy wyjechałem. Nie jestem kompletnie zainteresowany ich zawartością, i dziwię się, że Aurelia je przywiozła. Sama ich nie czytała, a ja mam? Jakaś paranoja. Najprawdopodobniej je spalę.



Siadam na kanapę i, gdy opieram głowę o oparcie, widzę, jak duży pająk idzie po suficie w kierunku żyrandola. Uśmiechem kwituję obecność kolejnego domownika.

Szum wody w łazience cichnie. Jakieś niewyraźne szuranie, odgłos rozsuwanych drzwi od kabiny i po paru chwilach w otwartych drzwiach ukazuje się Aurelia. Na głowie ma turban z ręcznika i wygląda jakby była dużo wyższa. W laczkach i otulona białym, puszystym szlafrokiem, siada obok. Z uśmiechem zadowolonej pani domu, nie próbuje nawet zakryć ud, ani piersi, które wyłaniają się same, jakby czekały, by wypaść.

- To gdzie mam spać? - Pyta, jakby już znała odpowiedź.





Trzy dni w buszu zaczyna mi ciążyć. Do tego ta obtarta stopa. Muszę w końcu zmienić skarpety i opatrzyć nogę. Przedzieramy się przez zarośla, starając zachować ciszę. Co z tego, jak śmierdzimy na kilometr. Nienawidzę takich zadań. Nawet nie wiem, czego szukamy. Wiem za to, że znowu będzie jatka. Ostatnie rozkazy brzmią tak jednoznacznie, że nie mam wątpliwości. W negocjacjach nie idzie dobrze, więc trzeba więcej trupów. Nie pomaga regularna walka, należy posiać strach.

Rozlega się klekot karabinów i wybuchają granaty, a ja wiem, że muszę poszukać chaty. Noga naprawdę boli. Ogarniam wzrokiem sytuację. Wszyscy wrzeszczą, jak opętani i strzelają.

A miała być cisza. Kurwa, piekło to dopiero będzie, gdy zaczną walić z moździerzy. Trzeba szybko zmniejszyć dystans, nie dać im czasu. Kuśtykam, jak stara kurwa, nawet nie strzelam, szukam jakiejś budy na skraju wioski.

- Co jest koleś? - Wrzeszczy biegnący obok mnie Iwan. - Posrałeś się? Strzelaj! - Widzę jego zdziwienie, gdy pocisk urywa mu kolano - pada na twarz, cały czas strzelając.

Nie zatrzymuję się nawet na chwilę, gówno mnie to obchodzi, tu braterstwo broni nie istnieje. Gonitwa rzeźników, wyścig do piekła.

Kopniakiem otwieram drzwi do marnej chatynki; zbyt łatwo, jak na filmach. Wtaczam się do środka i nieruchomieję.



Flipo i jego nabożeństwo, z którego zasłynął w szeregach tej zaplutej zbieraniny z całego świata. Na środku drewniany stół i na nim butelka. Obok brzytwa i zegarek. Odwraca się powoli nie przestając wiązać dziewczyny. Czarna, jakieś czternaście lat, nogi i ręce opasane sznurem, przytwierdzone do krzesła. Naga, choć to akurat mnie nie dziwi. Dziwi jej wzrok: obojętny, zgaszony, jakby się pogodziła. Nie broni się, nie opiera, ma w sobie jakąś godność, której nie rozumiem.

- Czego?! - Flipo warczy i wraca do wiązania.

Na zewnątrz słychać krzyki i odgłosy wystrzałów. Nie robi to na nim wrażenia. Zajmuje się swoją pracą.

Cofam się o krok, co za bagno! Ból w nodze staje się nie do zniesienia, siadam na zasyfionym wyrze. Muszę zdjąć ten pieprzony but i sprawdzić co się dzieje.

- Powiedziałem coś! - Akcentuje słowa. - Spierdalaj.

Dziewczyna gwałtownie się zrywa i przewraca wraz z krzesłem. Jego okuty but ląduje na jej brzuchu. Widzę jak mała blednie i zaczyna wymiotować.

- Brudna suka!

Chwyta za oparcie krzesła i podnosi wraz z nią. Sięga po butelkę i wypija duży łyk. Wyciera spocone czoło i wlepia we mnie gały. Jest tak obrzydliwy, że nie rozumiem, dlaczego wcześniej tego nie widziałem.

- Rozwiąż ją – mówię powoli, lekko unoszę lufę karabinu, i widzę jak zdziwienie obraca się w niedowierzanie.

- Naćpałeś się?

- No dalej!

- Chcesz ją? - Próbuje inaczej.

Wolną ręką rozsznurowuję but nie spuszczając oczu z jego tłustego brzucha. Bardziej unoszę karabin i czerwona plamka lasera ląduje powyżej pępka. Strzały na zewnątrz milkną i tylko podniesione głosy świadczą, że coś się dzieje.

- Flipo – celowo wymawiam w zwolnionym rytmie. - Powtórzę tylko raz: rozwiąż dziewczynę.

Znowu sięga po butelkę i przez chwilę pije. Widzę, jak patrzy na leżącą brzytwę. Chwila wahania mija, i odkładając flaszkę zabiera się za odwiązywanie. Po paru minutach rzuca sznur pod moje nogi.

- Zadowolony?

- Uciekaj mała – mówię do skamieniałej z wrażenia dziewczyny, a widząc, że nic nie rozumie, wykonuję gest, który natychmiast pojmuje i wybiega na zewnątrz. W drzwiach kosi ją seria karabinu. Pada na progu z rozerwana głową.



- Wiesz z kim zadarłeś – stwierdza Flipo. - To pewnie też wiesz, że nigdy nie zapominam.

Wkurwia mnie, ale noga boli bardziej. Odkładam karabin i pochylam się nad butem. Gdy go zdejmuję, słyszę głos: - I powinieneś się bać! Wierz mi. Powinieneś.







Budzi mnie szósty zmysł: ktoś stoi obok. Oddycham miarowo nie dając poznać, że nie śpię. Cisza, tylko przez otwarte okno słychać lekki szum lasu. Czekam, algorytmy ustawiają się w kolejce ważności. Nie mam nic, co mogłoby się przydać. Spinam mięśnie do skoku. Czyjaś dłoń dotyka kołdry na wysokości krocza. Błyskawicznie ją chwytam, i otwieram oczy.

- Au... Boli!!!

Zwalniam ucisk. W świetle księżyca widzę kołyszące się piersi. Aurelia, naga, półklęcząc, rozmasowuje nadgarstek. Patrzy na mnie, a ja dopiero teraz zauważam, że jestem podniecony.





Posuwanie cudzej żony to naturalny odruch w stadzie. Wszyscy, wszystkich i jeszcze spojrzenie na zewnątrz. Nigdy nie przypuszczałem, że Oliwia lubi tłuste, spocone wieprze. Nigdy. Taka delikatna, zawstydzona, gdy chciałem inaczej - uciekała. Broniła się odruchowo, naturalnie. Gdy palcem mijałem cipę i wędrowałem dalej, budziła się w niej furia. Obrona Częstochowy nigdy nie była tak stanowcza. U niej tak. Mogła by być wzorem nieustępliwości w łóżku, gdybym kochał wzory. Jakiekolwiek.

- To ty to wszystko wiedziałeś? - Aurelia nie może uwierzyć. Spocona, z rozwalonymi udami, wyglądała jak wyjęta z obrazów Goi. - Nigdy cię nie zrozumiem. Przecież ona jest większą dziwką niż ja.

- Była. - Nie chce mi się z nią gadać. Kretynką to ona nie jest, ale gada od rzeczy.

- Pieprzenie z tobą to czysta przyjemność. - Ślini palec i masuje sobie sutek. Patrzy jakby znała wszystkie odpowiedzi. Nareszcie rozumiem, dlaczego odszedłem. Kurwa, i nie żałuje.

- Uwierzysz... - Nie wiem dlaczego mam ochotę się zwierzyć, ale to robię. Wbrew sobie, ta noc jest tak dziwna, aż strach. - Kiedy się rżeliśmy, poprosiła, abym nazywał ja dziwką. Nie od razu zrozumiałem, ale gdy chciała więcej, już nie rżnięcia, a jebania, pierdolenia jak suki, wiązania, i... dużo, dużo więcej - zwątpiłem. Zacząłem ją śledzić, i gdy zobaczyłem, gdzie wchodzi, wyjechałem.

Wstaję z łóżka, w świetle księżyca, mój kutas pewnie nikogo by nie wystraszył, idę do kuchni. Z lodówki zabieram nowa butelkę i wracam na piętro. Aurelia jest najwyraźniej z siebie zadowolona. Pozycja, jaka przyjmuje, mówi o jednym: nie marnujemy czasu, pierdolenie jest tu najważniejsze. I nic się nie liczy. Zwierzęcość wpisana w rozkład dnia. Kawa na śniadanie. Kretyńskie mądrości i sranie w banie. Kogo to obchodzi? Wredne życie potrafi dokopać.

- Rano wyjedziesz. - Stwierdzam, choć sam jestem zdziwiony: Co ja kurwa gadam?. - I zabierzesz te pieprzone listy, sama ich nie czytałaś, więc na Boga: dlaczego ja mam to zrobić?

- Chyba jednak wiem, dlaczego cię zdradzała... nie masz jaj, palancie, i nigdy nie miałeś.

- Popatrz na mnie, Aurelio... - Napełniam szklankę, wypijam do dna, i nalewam znowu. - Nie zabiję cię, dzisiaj... Może nigdy. Trafiłaś na mój zły dzień. Dobrych nie mam, i nigdy nie miałem, ale chyba ty, wiesz to najlepiej. Rano ma cię tu nie być. Wierz mi. tak będzie najlepiej.





Po odłożeniu słuchawki Iwo siedzi chwilę w milczeniu. Trochę mu trudno uwierzyć w to co usłyszał. Jeszcze ma w uszach ostatnie słowa Marcela: „ - To profesjonaliści. Bardzo niebezpieczni... ”






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1