Sztelak Marcin, 11 october 2011
Teorie spiskowe kołatają do drzwi,
gdzieś pomiędzy za i przeciw ościeżnicy.
Człowiek człowiekowi bywa nawozem.
Albo dobrym materiałem na deja vu.
Sobie pozostawiam czerwone i czarne
części garderoby, koniecznie koronkowe.
Starym pannom wróżenie z fusów, chińskie filiżanki.
Zasuszone wyznania w pamiętnikach.
Chleb powszedni uwiera podniebienie,
Lub podniebie.
Kondycja pozostawia wiele do życzenia,
podmiot niewyraźny, a jednak boi się umierać.
Szczególnie kiedy świta miasto.
Sztelak Marcin, 11 october 2011
Ten na wieży wciąż mierzwi i mierzy.
Wbrew rozlicznym petycjom do najwyższych
instancji, litrom wypitym na pohybel, na zgon.
Gdzieś biją dzwony, przeciągle, w wiatr.
Już się nie boję, okna otwarte na oścież,
niebo poryte błyskawicami, w tę noc
świat zalany jak pijak z długim stażem.
Bełkoczemy więc wspólnie, zmęczeni obrazem
naszych twarzy wrysowanych w mrok.
Krzykiem się dławiąc: niech sobie płynie,
czerwona podszewka, diabeł pod skórą, wytarta
odzież wierzchnia nas uratują.
I wszystko już dobrze, pomijając:
poranne piekło w żołądku, na pobudkę przeklęte tik tak.
Sztelak Marcin, 11 october 2011
Nocami przeczesuje życie szczotką z demobilu,
gdzieś za oknem mokną bezużyteczne kalendarze.
Zagubiony pomiędzy stolikiem do kawy, barkiem
a toaletą po omacku błądzę wycierając ściany
i fotografie.
Czasami nad uchem świśnie ostatnia aria kuranta,
czasami requiem. Ciemna strona księżyca zamarza
w lodówce, podobnie jak stuletnie jajka.
Jako prostak uprawiam rozpustę w skarpetach. Później,
wbrew przepisom przeciwpożarowym, palę w łóżku
skręty z kart starodruków.
Niekiedy chciałbym powiedzieć: ja już pani nie podglądam,
tylko nie mam do kogo.
Sztelak Marcin, 9 october 2011
W taką bezgwiezdność, gęstą odgłosami upojenia
nocą, śnię na jawie o zapuszczanych cmentarzach
młodzieńczych urojeń. A nad nimi szumią wierzby
z pobłażliwą ironią.
Te wszystkie filozoficzne brednie patykiem pisane,
poezje, romantyzmy jakoś się ostatnio nie sprawdzają.
Życie tak wrednie obojętne aż dech zapiera na granicy
zawału.
Jeszcze się zdarzają matafizyki i bolesne upadki
na dupę. Przeważają dłużyzny, drobne uczynki,
blichtr lekko przerdzewiały, tańczące na wietrze
płatki pozłoty.
Nic nie szkodzi i tak wyrosną mi skrzydła u ramion,
wzlecę nad poziomy, Albo rogi, zstąpię do piekieł.
Zresztą podobno to bez różnicy, przede wszystkim
liczą się zmiany. Pęd w kierunku nienazwanym.
Sztelak Marcin, 9 october 2011
Całkiem niedawno na granicy świateł i mroków
plątaliśmy przeznaczenia. Arabeska ust, dłoni,
dotyków. Gdzieś na granicy absolutu.
Później pojawiły się niedostrzeżone przepowiednie.
Takie jak: scałowywanie łez bez smaku, coraz rzadziej
zmierzwione łóżko i włosy.
Dziś przyszło żyć w cieniu zaprzepaszczenia.
Już nie wierzymy w zbyt długie słowo zawsze.
Czasami jeszcze coś zamajaczy na horyzoncie,
naiwnie objęci toniemy w tej mrzonce.
Tak jakby koniec mógłby być początkiem.
Sztelak Marcin, 9 october 2011
Tutaj u pana Boga w wychodku, wszystkich archaniołów
i stu diabłów nagła śmierć obfituje w niespodzianki.
Kilka sekund wieczności. Stop klatka.
W tym tunelu brak światła. Kusy uśmiech czarta.
Nigdy nie milkną żulerskie przyśpiewki.
Starzy alchemicy nad bulgoczącymi retortami
wyznaczają świt i zmierzch nocy.
A produkt prima sort z wielopokoleniową tradycją.
Młodzi adepci z zapamiętaniem ćwiczą żonglerkę
przechłodzonymi flaszkami. Tłusty płyn osiada na zębach.
Niczym sok z owoców o niewymawialnych nazwach.
Odwieczny klimat balangi z potłuczonym szkłem
i wróżeniem z plam na porannym chodniku.
Czasami wybrzmi kilka jęków jak w kiepskiej
pornografii. Potem cud narodzin i życia pod niebem
gwiaździstym. Na pohybel zasadom moralnym.
Sztelak Marcin, 8 october 2011
Jakie ja miewam sny, kolokwialnie mówiąc porąbane.
Objaśnienie marzeń sennych jest kiepską lekturą,
szczególnie grubo po północy.
Być może to nic nie znaczy, pijmy z czaszek filozofów.
Duzi chłopcy się nudzą, krzyczą w nocnych autobusach.
A świat się przewija jak film w aparacie marki Zenit.
Dobra zostanę dobrym człowiekiem.
Nie będę już płakał w ciemności, obmacywał pustego łóżka.
Co miesiąc będę wykreślał z listy grzechów głównych.
Siedem to podobno szczęśliwa liczba.
Tylko obiecaj, szeptem, tak aby nikt nie słyszał,
że już nigdy nikogo nie pokochasz.
Sztelak Marcin, 8 october 2011
Psy moknąc wydzielają intensywny zapach.
Aż łza się kręci pod rzęsą.
Do tego irytująca pewność: żadna już tobą nie będzie.
Dzień przed ostatnią pełnią w tym roku
wreszcie pojąłem – już mnie nie kochasz,
obojętnie przyjmiesz co los przywlecze
w dziurawym worku po zeszłorocznych ziemniakach.
Taki obskurny Mikołaj z pełnym asortymentem
rózg i kar za grzechy. Dla świętego spokoju wierzę
w predestynację, co komu pisane i tak dalej.
Lekką ręką wrzucam w błoto rzeczy niegdyś ważne.
Świata i tak nie zmienię, pomknie naprzód.
A swoje szczęśliwego nowego roku wsadź sobie
w buty.
Chociaż i tak nie będziesz wyższa.
Sztelak Marcin, 8 october 2011
Biją dzwony, chociaż Quasimodo od dawna na emeryturze.
(Może silniki elektryczne też mają serca ukryte pomiędzy zwojami).
Taka celebracja pogrzebu nie wychodzi na zdrowie, szczególnie
gdy wiatr szarpie połami płaszczy i nekrologów.
Błoto, jednak w listopadzie zmrok zapada szybko, w ciemności
wszystkie buty są czarne – nawet niewypastowane.
Jeszcze kretyński toast na zdrowie i można pędzić do domu,
rozklekotanym tramwajem.
Zimnica, łzy w oczach stają, narasta ochota na grzane.
Jednak tak człowiek wyzuty, że tylko łóżko. Puste o tej porze
roku. Albo i na stałe. Nic to, miedź się opali i będzie na pocieszenie,
intensywne aczkolwiek krótkotrwałe.
(Przy okazji można rozwiązać problem serc w wirniku lub stojanie).
Sztelak Marcin, 12 june 2011
Niewiele rozumiem, wzrok najczęściej mam zamknięty
w butelce. Procesy skraplania i destylacji. Początek
podróży na nieistniejącym peronie. Deszcz rozmył twarze
konduktorów. Demiurgów sfałszowanych sprawnie kosmosów.
Zanikam w chwiejnej perspektywie, nie potrafię czytać gestów.
Ten pociąg nie pojedzie - runęły mosty. Grzbiety torowisk
w łuki wygięte, chyba nie doczekamy wiosny. Nie ma pewności
czy w ogóle nadejdzie.
Zamglone horyzonty może byłby liryczne gdyby nie blady uśmiech
pijaczka. Drżeniem rąk, w rytmie łyk za łykiem, trawienie godzin.
I ten skulony pod ławką kundel, któremu obojętne czy wstanie
słońce.
Jeszcze niepewne zerknięcie w ciemność, hen za zakrętem.
Gdzie przyczajone wszystkie strachy dzieciństwa. Śmieszne
jaki niestały jest punkt widzenia. Czas się nie zakrzywia,
co najwyżej przestrzeń.