25 may 2011
pępowina
wreszcie ktoś mnie rozumie do tego stopnia,
że aż używa moich kapci, maszynki do golenia,
mojego płynu do płukania ust z narośli milczenia.
moich kieszeni na wyczerpane kamienie filozoficzne
używać się boi. jakżeż słusznie w tej sytuacji.
zbliża się do nas obu wewnętrzne południe.
wspólny jest klucz we wspólnych nam palcach.
pot wymieszany, lecz nigdy nie wstrząśnięty.
nie bez powodu stawiamy razem lewe stopy
na nieparzystych stopniach drabiny w dół.
i prawe też, lecz ma się rozumieć, wzajemnie.
wygrywam wspomożenie, gdy jestem ci chory,
gdy ty jesteś mi zmęczony, też zwyciężasz.
milczenie nam kaprysi, mój własny hazardzisto,
ale nie wybieraj ślepej ścianki na cudzej kostce.
nie będzie chorałów, transkrypcji na barytony,
szkoda niewygodnej aparatury translatorskiej,
gdy wystarczy ostro szarpnąć myślą. teraz.
mija niepewność czy współrzucany cień aby
też nie układa nam się zgodnymi warstwami.
drgała ta myśl jak przepiłowana dżdżownica,
gdy wygasał krwotok, a ja zaszywałem kikut.