6 october 2012
poniewczasie
nie chcę się wcielać w strukturę domu
nie umiałbym stworzyć go od początku
który jest dziełem przypadku od czasu do czasu
albo braku rozsądku z którym rozmijam się codziennie
wszystko to trwa we mnie jak dziesięć przykazań
zapis stołu w kwadraturze głodu wyglądanie z okna
na to co nie przyjdzie dwie nogi dwie ręce i jeszcze
więcej tych podwójnych w pojedynczym sercu
i w drzwiach pojedynczych czekających powrotu
po kolejnych wyjściach z jedną parą oczu na patrzenie
w niebo z płomieniem na plecach gdzie krzyżuje się światło
oranego raju od daty której nie zapiszę bo już nie pamiętam
nie udźwignę domu jak drzewo korzeni to one dźwigają cały jego
ciężar niby lustro wszystko to co przed nim pozostało jeszcze
mierząc się z krajobrazem który gdzieś zniknął nim go zbudowano
marzę by dotykalne znów słowem się stało pod drewnianym dachem
gdzie matka i ojciec odwiedzają wieczorami wspomnienia przesuwając
godziny w paciorkach różańca jak w maszynce do wygodnego umierania
czując bliskie nieba zstępowanie co chusteczką wypędza żal z oczu
że to już objawia się bliskość bliskością w znajdowaniu niebieskiego szlaku
cztery ściany domu a stron jeszcze więcej w którąkolwiek patrzę
pytam siebie co będzie kiedy się obejmę ramionami smutku wśród
zapachu pustki – nie będzie bo było i mieszka już tylko w zamkniętych
powiekach miałkim szepcie piasku o żywocie materii wyzwolonej z czasu
i stanów popłochu i stanów skupienia rozbieranych ze snu widoków
za oknem i w sercu gdzie kiełkuje ziarno konieczności wyboru pomiędzy kamieniem a trawą pomieszało się jak kulki w tyglu toto-lotka oferującego radość z tego co się nie ma poniewczasie z pragnieniem i żalem