miron tee, 19 may 2010
obrzęk ciszy
żył nadęty bohomaz
boli znoszony ciężko
jak nic skalpelem uszu
soczysty pocisk
jęk jak nic co
znosi duszone zwisy
w arteriach
grzmoty
miron tee, 19 may 2010
barwim okiem
wymazanych krokwi
zamierzam skuć
kamienne bloki
a wąska akcja nieba
obudzi szczęki prawa
gdy rastra dość
dywanów mody
miron tee, 19 may 2010
krew gdy ptaki
różowe z łez kurzajem
tych książek co z bitew
o cienie skłucone
o włosy parchate słońca
gdy letnim warkotem trzonka
wiertarki wieczór roztrzaskał
czerwieniem
miron tee, 19 may 2010
misterium leży
wyrzutem morza
z otyłym sadłem
zbyt sztywnym splotem
zastygłą lawą
grzebieniem ugrzęźli
w grzybach i pleśni
w ślinie i błocie
misterni łowcy
miron tee, 19 may 2010
penis pali czas
na piersi rytu
w matrycę
lepki całun miedzi
rytm
pieści pierścień
sierpem
miron tee, 19 may 2010
puchy chromu
skłębione
pod lśniącą taflą
niebieskiej folii
wędrują gryząc rudawe ptaki
bez pocałunku słonecznej mazi
by zwoje toczyć
w blasku się mogły
nad kwaterami
złomobetonu
miron tee, 19 may 2010
odwrócony plecami
do przodu
kroki kieruję
odwrotnie
a wszystko prostuje
zmienność
góry
dołu