22 june 2010
Spotkanie
To jeszcze jeden obrazek który lubię odkurzać. Dzisiaj, gdy śnieg nad poziomy sypie i sypie, odśnieżam myśli dla tamtej remizy strażackiej, wypastowanej jak świąteczne buty dziadka Janka.
Zabawy z orkiestrą na takim zadupiu to było naprawdę coś - zapalały się nieliczne lampy na drodze, zamiatanej z czcią jak na Boże Ciało. Dziewczyny przywracały urodę spracowanym dłoniom, przerabiały sukienki, nawijały włosy na papierki i gotowe dzień przed zabawą – drżały.
Moje ucieczki przez okno małej chałupki, to były wielkie, sekretne wyprawy, ale nie musiałam jakoś szczególnie się starać, bo o ósmej zasypiał dom, czyli babcia razem z kurami. Wieziona na bagażniku ruskiego roweru, oddalałam się szczęśliwa od tej ciszy. Wjeżdżaliśmy w gwar, muzykę i piski. Sala przystrojona bibułkami lśniła. Z jednej strony kawalerowie na kant i w szpic, naprzeciwko wykrochmalone, mrugające panny, a pod sceną rząd zapobiegliwych matek, które uważnie lustrowały mężczyzn, obliczały szanse swoich córek. Odbywało się to w bezruchu, tylko oczy wędrowały z jednego końca sali na drugi. Kiedy wreszcie orkiestra zaczęła grać, było głośno i duszno, zgodnie z niezmiennym od lat, scenariuszem. Rozkochane na tę okazję młode ciała tuliły się szczelnie w tańcu, matki ocierały łzy, wzruszone, że ktoś zauważył ich dziewczęta, że dostały czekoladę, a kawaler zafundował szklankę czerwonego wina, torebkę cukierków, cokolwiek.
Północ, to była pora na rozładowanie energii, na wyrównywanie rachunków, ale głównie na pokaz siły. Nigdy nie było żadnych interwencji, bo mordobicie na zabawie, to był rytuał i znak, że wszystko jest na sto dwa. Jako miastowa i mało znana, siedząc przy matkach, siałam pietruszkę, ale mogłam wtedy wszystko zobaczyć i usłyszeć. Nie przeszkadzało mi, że kobiety patrzyły na mnie ze współczuciem, dziewczyny posyłały pełne satysfakcji uśmieszki, a mężczyźni w ogóle nie zwracali na mnie uwagi.
Nigdy nie zostawałam do końca, z zabawy wracano zwykle parami; jeszcze niepełnoletnia gówniara z miasta byłaby piątym kołem u wozu. Lubiłam te samotne powroty o trzeciej nad ranem. Nigdy nie szłam główną drogą, wolałam iść piaszczystą, dość szeroką ścieżką pod lasem. Mniej się bałam, ciemny las wydawał mi się bezpieczny, można się było w nim schować w razie czego. Tego powrotu nigdy nie zapomnę, bo był ostatni i nigdy więcej tamtędy nie wracałam.
Noc była wtedy wyjątkowa, niebo ugwieżdżone, księżyc oświetlał drogę, żaby koncertowały na całego. Tylko iść i iść. Nagle zobaczyłam przed sobą coś białego; niewysokie, krępe – szło w moją stronę. Ile myśli przeleciało mi wtedy po głowie, trudno zliczyć. Nie byłam w stanie uciec w zarośla, szłam na spotkanie tej jaśniejącej w ciemności zjawy, przerażona i mokra ze strachu. Szukałam w pamięci czegoś małego, białego i realnego, co mi nie zagrozi, co zaraz zniknie i będę bezpieczna. Niczego takiego nie znalazłam i już nie musiałam. W moim kierunku szła tłusta biała gęś. Rozkołysana i dostojna, minęła mnie i poszła dalej. Odwróciłam się i patrzyłam z niedowierzaniem, jak znika w ciemności i staje się coraz mniejszą białą plamką.
Do dzisiaj nie mam pojęcia, co samotna gęś miała do załatwienia o trzeciej nad ranem, z dala od wioski, pod lasem. Kiedy wracam pamięcią do naszego spotkania, zastanawiam się czy to naprawdę była gęś i czy wszystko zdarzyło się naprawdę.