28 may 2011
Z pamiętnika emigrantki o szarych oczach...Dreamers Rock
Gdy byłam na Wyspie Manitoulin, w czasie mojej pierwszej
wyprawy do wnętrza siebie, opowiedziano mi o Dreamers Rock – skale wizjonerów. Słowa młodego Indianina o tym miejscu od razu zapadły mi w serce. Poczułam, że to właśnie tam powinnam się udać…
“Mówiono mi o snach. Byłem przygotowywany do nich i uczony od dziecka ich znaczeń. Oczekiwano, że będę miał ich wiele. Prorocze sny fascynowały mnie od zawsze. Anishinabe, to tradycyjna nazwa, która nas określa. Znaczy „pierwszy człowiek”, niektórzy mówią „dobry człowiek”, a jeszcze inni rozumieją to jako „człowiek zesłany z wysokości.” Moja rodzina używa tej nazwy dla wszystkich Indian Amerykańskich, których imion nie znamy. Ojibway, to nazwa, którą nadali nam francuscy osadnicy.
To jak się zdaje odnosiło się do naszych mokasynów z pogrubionymi szwami, które nosiliśmy. Anglicy wymawiali to słowo Chippewa. Powiedziano mi o starym miejscu, gdzie nasi przodkowie wysokiej rangi byli zabierani na pochówek. Szamani, prorocy, wielcy nauczyciele, zasłużeni wojownicy, i ci obdarzeni specjalnymi talentami. Chciałem tam pojechać od zawsze. To jest miejsce, w którym Duchy Zmarłych obdarowują żyjących, co się zazwyczaj odbywa w czasie oczyszczającej głodówki i podczas wypraw po proroctwo/wizję. Ludzie, którzy odwiedzali to miejsce i zanosili swoje dary, otrzymywali w zamian specjalne rzeczy od Duchów. Zmarli mówili, przychodząc w snach i wizjach tych osób. Każda wizja otrzymana w tym miejscu, pochodziła od mądrych i potężnych Ojibway poprzednich wieków. Duchy spotykały się z człowiekiem, który chciał się spotkać z nimi.” (Z zapisków młodego Indianina)
Z wyspy Manitoulin wyruszyłam na ląd przez most obrotowy
(swing bridge) – jeden z ciekawszych mostów jakie widziałam. Co pół godziny obracał się o 180 stopni tworząc wolny kanał dla przepływu łodzi…
Mknąc trasą, z każdej strony otoczona lasami, kamiennymi
urwiskami i jeziorami, dotarłam do Birch Island, miejsca
zamieszkiwanego przez Ojibway z Whitefish River First Nation. To oni są strażnikami tego chronionego miejsca, w którym Duchy Przodków siedlisko swe mają… By udać się w to uświęcone i
fascynujące miejsce, potrzebowałam pozwolenia od starszych plemienia, które uzyskałam w domu plemiennym za symbolicznego dolara – kanadyjską Loonie. I od tego momentu, podróż mojego nowego życia się rozpoczęła… Nie wiedziałam wówczas, jaki wydźwięk będzie miała ta podróż, ale przeczuwałam, że wydarzenia tego dnia zmienią moje
postrzeganie życia i tego co w nim naprawdę ważne…
Wejście na Skałę Wizjonera wiąże się z poszukiwaniem
inspiracji, z poznaniem siebie choć w jakimś małym acz istotnym
aspekcie. Podnosząc szlaban zagradzający wejście, poczułam powiew nieznanego, majestatyczny spokój… byłam jedyną osobą w tym czasie na tym kawałku ziemi przesiąkniętej tajemnicą… a wraz ze mną Bracia Mniejsi – cietrzewie wzlatujące z wysokich traw po obu stronach bitej, piaszczysto-kamienistej ścieżki, szop pracze, ciekawie spoglądające na mnie swymi zamaskowanymi oczyma. Niepokojący, acz nie przykry wcale zapach skunksa wiszący w powietrzu, towarzyszył mi wraz z szarymi i czarnymi wiewiórkami, śpiewającym ptactwem i nawoływaniem Loons z tafli wody otaczającej ze wszystkich stron wyspę z Dreamers Rock. I te krążące kruki i orły… tak, gniazdowały w tym miejscu, którego
człowiek nie niepokoił tak często jak innych, jemu podobnych. Minęłam polanę, na której parę razy w roku odbywały się Pow-Wows.
Zanim weszłam na szlak wiodący w górę, do skały, złożyłam
na kamieniu ofiarnym parę szczypt tytoniu w ofierze Duchom, by podziękować za możliwość podziwiania i obcowania z tym
kawałkiem Ziemi. Fale jeziorne delikatnym pluskiem obmywały
mi stopy, gdy tak siedziałam nad brzegiem pokrytym muszlami małży i resztkami szkieletów ryb, które za pokarm jastrzębiom służyły… Tęskne nawoływanie Loons w głąb duszy zapadało, a surowe piękno otaczającej mnie przyrody pozbawiło wszelkich słów. Czułam obecność innych bytów… Czułam jak włosy mi się podnosiły, a dreszcze przebiegały wzdłuż ciała, a jednak nie czułam się odrzucona… byłam w domu… sama jedna, samiuteńka ze sobą i Duchami bezczasowej przestrzeni. Czas się zatrzymał, pośpiech… przestał istnieć. Nie było również lęku, obok mnie na kamieniu wygrzewała się jakaś żmija, może zaskroniec, nie przeszkadzało mi to zupełnie. Jej moja osoba też nie. Obserwowałam jak ważki, motyle i inne owady lądowały na szuwarach i na moich włosach, tak jakbym była częścią krajobrazu. Spokój wokół roztaczał się zapachem Sweet Grass (żubrówki), która swoją słodką wonią odurzała zmysły. Odpływałam, usypiana jednostajnym i miarowym pluskiem fal… Nie wiem jak długo tkwiłam w tym błogostanie, ale z trudem podniosłam się, by rozpocząć wspinaczkę. Było mi dobrze być nabrzeżnymkamykiem…
Przeskakując strumień, wkroczyłam na szlak, od
wieków przemierzany przez tych, którzy odbywali swoją duchową podróż – vision quest. Chłód wiekowych drzew, sosen, cedrów,
świerków, klonów i brzóz chronił mnie od upału tego dnia. Nie wiem dlaczego, ale przypomniał mi się wtedy western „W samo południe”… od gorąca, emanującego ze skał i kamieni omamy i zwidy miałam i szłam dalej, cichutko stąpając… moje mokasyny odciskały ślady w miękkim piasku ścieżki, zmieszanym z igliwiem i kamieniami, wijącej się stromo w górę pomiędzy formami skalnymi. Po intensywnej, półgodzinnej wspinaczce, ukazała się stroma ściana skalna, w zagłębieniu której rosła samotna brzoza… obwieszona kolorowymi wstążkami-życzeniami i modlitwami. Zawiązałam i swoją, by trzepotała na wietrze,
z moją myślą w niej zaklętą… Z trudem, wspięłam się na skałę, podciągając swój ciężar niczym akrobata, stopami ledwo co znajdując oparcie w płytkich zagłębieniach. Na szczycie, płaskim jak powierzchnia ściętego stożka, ujrzałam zagłębienie w kształcie sylwetki człowieczej… chęć położenia się była przeogromna, poddałam się jej. Idealnie, moje ciało wpasowało się w kształt, nagrzana powierzchnia była kojąca w zetknięciu się z jej emanującym ciepłem. Nade mną rozciągało się niebieskie bezkresne niebo i oślepiające słońce. W pewnym momencie pojawiły się orły – nie potrafiłam ich policzyć, tyle ich było gdy zaczęły krążyć nade mną tak blisko, iż wydawało się, że tańczą w kręgu nad moją głową… Zwiastowały zmiany, odczułam przekaz tak wyraźnie jakby ktoś do mnie mówił, iż już wkrótce nastąpią zmiany, bo moje dotychczasowe życie nie przynosiło mi satysfakcji i zadowolenia. W tym momencie wiedziałam, że całkiem niedługo będę matką… W końcu, tylko pięć lat od tego przekazu upłynęło, gdy stanęłam na Dreamers Rock powtórnie,
nosząc moje dziecko pod sercem i oczekując rozwiązania za cztery miesiące… Koło się zamknęło. Mój syn wraz ze mną stanął w miejscu, w którym odczułam tak wyraźnie zapowiedź jego przybycia.
Orły odleciały… a ja stanęłam na skale i spojrzałam wokół.
Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Boże, myślałam, jaki piękny
jest ten świat. Wiatr rozwiewał mi włosy, smagał twarz, oplótł mnie, wtargnął do wnętrza… nie wiedziałam czy jestem jeszcze sobą czy już tylko wiatrem. Ogarnęło mnie tak przeogromne odczucie zlania się w jedność z otaczającym mnie światem, że z tego poczucia piękna, którym byłam, łzy wzruszenia zaczęły same płynąć. Nie mogłam ich powstrzymać, zresztą nie chciałam, oczyszczałam się z wszelkich negatywnych uczuć, trosk, żali, przestawały one mieć jakiekolwiek znaczenie, bo przecież byłam wiatrem, wolnym żywiołem powietrza, panią samej siebie i częścią wielkiej tajemnicy Natury… Jak długo byłam Wiatrem? Nie wiem… ale ze skały ześlizgiwałam się, gdy słońce czerwoną tarczą zniżało się ku horyzontowi, by wkrótce, jak co wieczór, oddać
władanie Lunie, Księżycowej Pani.
Przemknęłam w drodze powrotnej obok pasącego się jelenia,
jeżozwierza, leniwie schodzącego z drzewa, a tuż przed wyjściem, stado bażantów wyprysnęło mi prawie spod nóg.
„Wrócę tu… wrócę tu… wrócę tu…” - kołatałomi w duszy.
„Jestem wiatrem, wolnym duchem, światłem, brzozą, falą…”
„Jestem czuciem, swobodną myślą, szumem orlich skrzydeł…”
MIIGWETCH! - Skalny Kwiat
Listen to the beating drum…BOOM boom boom boom BOOM boom boom boom
It tells a hundred stories… BOOM boom boom boom BOOM boom
boom boom
Of our people, of our homeland, some of birds and beast and sweet grass.
Close your eyes and listen
You might come to hear a story
That no one hears but you alone
A story of your very own.
HEY hey hey hey Hi hey hey
HI hey hey hey HEY hey hi
HEY hey hey hey Hi hey hey hey
HI hey hey hey HEY hey hey!
(fragment pieśni indiańskiej z książki “The Song Within My Heart” by David Bouchard)