15 august 2011
Trwonię siebie
Nie wzrusza mnie widok niedzielnych rodzin. Białe
kołnierzyki i idealnie wyprasowane suknie.
Marszczone pod biustem, by nie opinały się na biodrach.
Dzieci w kapelusikach wiązanych pod brodą, stały się nagle
mniej rozkoszne.
Kiedy siedziałam na
pomoście, z nogami w wodzie i pomyślałam:
− My nigdy nie będziemy szczęśliwi. Przeszliśmy już
mielizny, ale żeby skoczyć na głęboką wodę potrzeba zaufania, którego do ciebie nie mam. To trochę jak matka, która
nie umie pływać, ale rzuca się na oślep, by ratować tonące dziecko. Wiadomo, co
się stanie.
***
Krzycz, szarp łatwiej mi będzie tarzać się w pościeli z
innym. Nie zapalę kadzideł żeby wyleczyć się z opętania. Nie wezmę udziału w żadnych eucharystiach, za
to, że mnie chciałeś.
− Powinnaś całować, go po rękach, za to, że cię wziął do
siebie, przecież masz taki trudny charakter – powiedziała kiedyś matka.
Dzisiaj już nie odbieram telefonów od niej, a prezenty
ślubne wylądowały w śmietniku.
Zapalę, nigdy nie próbowałam, ale to odruch, bo przecież
lepiej się myśli. Potrzebuję swobodnego przepływu zdarzeń. Czegoś, co udawało muśnięcie policzka kiedyś i
bolesnych otarć teraz.
Powoli obojętnieje, podobnie z rozwijaniem rolet żeby sąsiad
nie przykleił nosa do szyby.
Generalnie nigdy nie sprawdziłam czy ów sąsiad ma jakieś
niecne plany, ale czujność również zaszczepiła matka:
− Zasłaniaj okna żeby z ulicy nie było nic widać, ludzie nie
mają ochoty cię oglądać nago.
Automatyka zginania i prostowania łokci, chwytania i
otwierania dłoni, rozpinania i zapinania zamków błyskawicznych. Jedyne, co z każdym dniem staje się trudniejsze, to znieczulanie siebie, pełna narkoza albo chociaż od pasa w dół.
Chcę być nieświadoma wejść i wyjść, ciężkich oddechów, w
końcu ruchu i zatrzymania.
Znam konsekwencje silnych leków. W łazience na kolanach i
ryk do słuchawki:
− Przyjedź, bo odejdę…
To cena, jaką się płaci, za papierek podpisany pożyczonym
długopisem .