3 november 2016
Faux queen cz. IV
XI.
Mężczyzna nie wraca. Pojawiają się za to coraz to nowi klienci: cuchnący piskiem wąsacze, pasibrzuchy i zwykli opoje, którzy za kilka wyżebranych groszy postanowili poszukać odmiany, zamiast jak zwykle spędzać czas przy butelce.
Znoszę ich wszystkich, przyjmuję. W zasadzie nie mam wyboru. Porzuciłam myśoi o ucieczce.
Poza Świątynią istnieje Antarktyda, przestrzeń pusta niczym moja pamięć. Nic nie istnieje.
Waię go. Telepatycznie. No chodź, odkryj się przede mną, stań nagi i bezbronny. Bądź twardy i brutalny.
Gdzieś, ponad rdzewiejącą blachą kościoła, wyżej niż chmury, unosi się Oko. Zwierzę. Postać.
Nie wie, że przypadkowo je podejrzałam.
TO składa się z istnienia. Głupie stwierdzenie, ale tak to właśnie odczułam- jego głównym, jeśli nie jedynym atrybutem jest istnienie.
Nic poza tym, brak jakichkolwiek aktywności, cech, wyglądu.
Pod śliską skórą kryje się BRAK. Gdyby jakiś wielki patolog robił mu wiwisekcję -okazałoby się, że jest puste w środku.
Stwórca to pozbawiony charakteru dupek, międzygalaktyczna ameba, tak wielka, że nie sposób jej dostrzec.
Ze w zasadzie nie istnieje, jej ogrom przekracza granice logiki i cała postać rozmywa się. Plastelinowy bożek, rozwałkowany na stolnicy większej niż kosmos, rozpuszczony w kałuży. Istota z błotem w sercu.
O - przylazł kolejny spragniony brudas. Zbiera mi się na wymioty.
XII.
Chusteczka haftowana. Chusteczka, której mimo naszczerszych checi nie można shafrować.
Podczas- zdawałoby się rutynowej- operacji lekarz, o ile można tak nazwać tę kanalię- zaszył matce chustę chirurgiczną w żołądku.
Ot, takie drobniutkie niedopatrzenie światłego pana medyka.
A potem był ból, ocean ostrego bólu. Fale ostre jak brzytwy szatkowały ciało. Od środka.
Brzuch matki zaczął przypominać wielki bęben. I ból, jeszcze więcej nie dającego się zagłuszyć nawet najsilniejszymi painkillerami bólu. Morfinoodporny ból.
Gdy w końcu zorientowano się, co jest grane i podczas drugiej operacji wyciągnięto uwalaną ropą szmatę, arcykonował wyparł sie wszystkiego.
Nie no, on przeciez nie popełniłby tak kuriozalnego błędu w sztuce, jest zbyt obowiązkowy i uważny, by dopuścić się tak karygodnego gapiostwa.
To na pewno wina pacjentki, w trakcie zabiegu będąca pod narkozą mamam MUSIAŁA ZJEŚĆ CHUSTĘ!
Pewnie wystąpiły u niej odruchy żucia i gryzienia, nieświadomie wciągnęła chuścisko.
Dokładnie tak sie usprawiedliwiał. Najbezczelniejsze tłumaczenie w dziejach.
Nieprzyomna kobieta, na swoje nieszczęście wszamała białą płachtę. Matka cyklopa- chustożerca.
Proces o nieumyślne spowodowanie śmierci wciąż trwa. Sukinsynowi pewnie uda się wywinąć, zaraz znajdą się biegli ponad wszelką wątpliwość stwierdzający, że takie sytuacje są właściwie na porządku dziennym, zdarzają się pod każdą szerokością geograficzną i to my, rodzina tragicznie zmarłej biedaczki powinniśmy płacić szpitalowi- za powtórne krojenie, rekonwalescencję, wreszcie- za przeklętą chustę.
I nie ma znaczenia śmierć matki, jest ona przecież następstwem jej skandalicznego zachowania na sali operacyjnej.
Bo kto to widział, by pacjentka samowolnie zjadała wposażenie placówki!
Absurd, jakiego świat nei widział- to zbyt kulturalne słowa, aby określić ogrom skurwysyństwa, jakiego doświadczyłem od mordercó w kitlach.
Zaczynam się rozklejać.
Z balkonu spadają płonące kartki porwanego rękopisu. Powieść o prostytucji sakralnej byłaby beznadziejna. Antyczytelniczy bełkot, efekt wielodniowego kaca, zadawnionej depresji i rozczarowania samym sobą. Idź precz. Won.
Jak mam tworzyć barachło- wolę poleżeć, znaleźć najlichszą pracę, poczekać aż znów będzie internet.
A najlepiej- uciec przed nałogami- alkoholowym (malutki) i Agnieszka (olbrzymi i niemożliwy do zwalczenia), na wsi znaleźć jednoizbową chatkę krytą obornikiem, nakryć się z głową i przeczekać najgorsze.Wessać się do środka, zakopać życie na czarną godzinę, wrzucić na strych jak niepotrzebny rupieć.
Jestem zabłąkanym pociskiem na wielkim poligonie, omyłkowo dodanym składnikiem, który zepsuje smak całego dania i każdy kto skusi się na choćby kawałeczkek- umrze w męczarniach, wyrzyga wątrobę, trzustkę i krtań.
Od mego jadu może porwać bebechy. Nie razę się zbliżać, nawet na odległość myśli.
Nie podchodź, Agnieszko, nie patrz w moją stronę. Ty też, bohaterko zniszczonej książki, zmyślona kretynko bez pamięci.
Spójrz- krok w dół i lecę. Przyjmuje mnie puszysta, głęboka noc. Zatapiam się w niesłychanie miękkiej powierzchni.
Śmierć przeciąga się, ostrzy pazury. To przerośnięty dachowiec, krzyżówka czarnej pantery, szakala i wściekłego psa.
Spadanie. Oczy zrastają sie w jedno duże, ślepe megaoko.Pokrywam sie siwizną i bielmem.
ZWIERZĘ ucieka przerażone, chowa się w pospiesznie wygrzebanej norze.
Dogasają wieczne ognie, nastepczyni Matki zdejmuje ze ścian ikony. Bezwartościowy kicz, nadają się wyłącznie do porąbania na opał.
Kościół jest pełen podstarzałbych dziwek, z którymi nikt już nie chce się łączyć.
Grawitacja, marzenia i fantazje spadają z chmur i rozpieprzają się o asfalt.
Po bólu przychodzi ciężki, koszmarny sen.
XIII.
Nie ma już Floriana de Nath. Lęgnę sie w nieoczyszczonej ranie na policzku poprzedniej Matki.
Pozbawiony twarzy i imienia, zupełnie nijaki ja.
Z nudów kupuję zrujnowane dworki i pałace. Zakładam w nich burdeliki.Neony na różowych elewacjach oznajmiają, ze każdy z przybytkó jest otwarty 24/ 7. Śmiało- wchodzić, drzwi zamykać!
Bawię się w alfonsa i Zwierzę.
Na wypłowiałychfotelach, kanapach w które wsiąkły hektolitry płynów ustrojowych siedzą pryszczate dziewczyny.
Każdej zmieniłem imię na Agnieszka.
Ich klienci wyłażą z klitek, klaustrofobicznie ciasnych mieszkanek i suteren. Przez kilka nędznych i zimnych chwil lotu jestem uberdziwkarzem, władcą marionetek, burdeltatą, bez wiedzy którego żadna ze skurwiałych kapłanek nie ma prawa choćby dotknać Najdroższego Gościa.
Ja tu jestem od myślenia, kontroluje nawet najmniejsze fantazje fikcyjnych lasek.
Z pędzącego w dół snu, który równa się śmierci, z cholernie autodestrukcyjnej drzemki rodzi się Zwierzę.
Przez moment- słow daję- ma moje rysy. Egocentryczne bydlę, kolos na glinianych kopytach.
Podejdźcie bliżej, wszystkie Agnieszki świata, wymyślone jak moja przyszła sława, równie iluzoryczne.
Połączymy się jak kosmaty Pan Bóg przykazał.
Wbijam wam paznokcie pod powieki. Nie wypływa ani jedna łza. Oduczyłyście się płakać, wyzbyłyście ludzkich odruchów.
W waszych żyłąch płynie lodowata krew.
Przez dziesieciolecia żyłyście w zamrażalniku gapiąc się na ikony dawno zmarłych świętych i przeklinałyście w duchu głupotę, która zmarnowała wam życie.
Wsłuchajcie się teraz w kojące, płytkie bicie mego serca, pozbierajcie popiół z chodnika.
Kartki spalonego rękopisu, szary i puszysty proszek rozpuśccie w szklance najdroższej wódki mszalnej. Podobno tak przygotowana mikstura potrafi nieźle pokopać, zapewnić najdłuższy haj świata.
Nie wiem, sam nie próbowałem, od jakiegoś czasu czuję wstręt do używek.
To nic, że ,,,jakiś czas" trwa niecałe piętnaście minut. Dobre i to.
A może nie rzuciłęm sie z balkonu, tylko blefowałem? Przez moment potrzymam was, Agniechy, w niepewności.
Co się stało? Czy on naprawdę...? - myślicie przerażone. Z nerwów obgryzacie plastikowe tipsy.
Co jeśli wbiję się w debilowóz sąsiadce, spadnę z hukiem na wymuskaną piczkę- audiczkę?
Gdzie będziecie gdy skończy sie wyobraźnia?
Czy istnieje niebo, lub choćby czyściec dla nieopisanych postaci, ludzkich cieni rozmywajacych się w mrokach mojej kulawej pamięci?
Przecież nie uwierzę, że zgniiecie wraz ze Zwierzęciem- Stwórcą- Autorem.
To byłoby zbyt okrutne.
-Mmmm....- Agnieszka (ta najzupełniej prawdziwa) przeciąga się. Świt, czas wstawać do roboty. Zaraz spostrzeże moja nieobecność, zacznie wołać po imieniu. A ja tam, parę pięter niżej, rozpłaszczony jak naleśnik z dżemem, lub wbity w dach aszóstki.
Ze środkowego oka płynie mi krew. Kropla za kroplą, na skórzaną tapicerkę. Jak kamyczki w olbrzymiej klepsydrze.
A może to nieprawda, zmieniłem się w okruszek popiołu, spłonąłem wraz z książką?
Wygląda na to, że teraz trzeba trochę poiniestnieć, zaszyć się w czarnej dziurze, włamać do wspomnianej wcześniej, półlegendarnej chatki. Zamilknąć.
Patrzę w szybę, namiastkę lustra. Po drugiej stronie nie ma nikogo. Oślepiony, przezroczysty cyklop dawno zdechł. Zadławił się zaszytą w brzuchu chustą, albo wciągnęło go szkło i rozpuścił się do reszty.
Ta pustka, przyznaję, nieco przeraża.
W świetle wschodzącego słońca patrzę na niewidzialnego siebie. Jakaś cząstka opuściła ciało, albo eksmitowano ją do czasu przyszłego, zamknięto drzwi na cztery spusty.
Może kiedyś powrócę, już nie jako zblazowany malkontent, depresyjny szczeniak w krótkich porciętach.
Nie wiem kim będę, cieżko planować przyszły los, spoglądać przez dziurkę od klucza na niezaistniałe zdarzenia, wieszczyć z blado przekrwionych promieni budzącego się dnia, smogu, potu i bicia mego ledwie wydolnego serca.
Jeśli nie uda zię znaleźć wytrycha i oswobodzić- żadna strata.
Komu tak naprawdę potrzebny byłby taki wyrzutek?
Miasto dźwiga się z powiojennych znieszczeń, zalepia poxipolem wyrwy w murach. Nie chciałem brać udziału w odbudowie. Słaby byłby ze mnie stachanowiec, beznadziejny przodownik pracy. Nadwątlony paroletnim nadużywaniem C2H5OH organizm odmawiałby posłuszeństwa.
Byłbym zmuszony wysłuchiwać ciągłych opierdoleń majstra, brygadiera, nadmurarza. Może i zwielkim trudem wyrobiłbym jakąś tam normę, ale co mi po niej? Zarobek żaden, tylko czas zajęty, życie zatrute harówą, użeraniem się z oporną materią.
Co ja jestem- koń pociągowy, by taszczyć ciężary?
Z każdą chwilą zapieprzania coraz bardziej żałowałbym libacji które mnie omijają, słodkich chwil w barach, na melinach, tęsknił za kolegami i błogim nieróbstwem. Podejrzewam, że już pierwszego dnia zerwałbym się bez słowa i ruszył w tango w poszukiwaniu utraconej dolce vity.
Byłem popiołem, Agnieszko. Im szybciej to zrozumiesz tym lepiej.
Nie, nie spadam. Zmieniłem się w dziwne ciało niebieskie, półpłynny meteor.
Paradoksalnie lecę w górę, wznoszę się ponad gruzowisko. Mój wzrok przenika ściany świątyń.
Widzę cię, andżeliko. Rozpaczliwie szukasz kontaktu., próbujesz nawiązać połączenie z fikcyjnym mężczyzną. Żaden z przepoconych głupków schodzących sie ze wszystkich stron kraju nie jest nim, wstydliwym eks- pijusem, który tak cię zafascynował.
Odrzucasz więc wszystkich, nie pozwalasz wniknąć do myśli, jakbyś broniła cnoty dla tego jedynego, rycerza na czarnym, jednookim koniu.
Wyśmiewasz...-skiego, który przywiózł upośledzonego syna w nadziei, że poprzez zjednoczenie choć trochę naprawi jego schrzaniony mózg, że biedakowi choćby w małym stopniu uda się uszczknąć twojej inteligencji, zwędzić chocby jedną zdrową myśl.
Odchodzi z niczym, chamidło, przeklina twoje zgromadzenie.
Najchętniej podpaliłby cały publiczny klasztor, wyrżnął w pień kapłanki.
Nie wie, że świadomości nie można pożyczyć na wieczne oddanie, lub ukraść w osiedlowym sklepiku.
W zasadzie szkoda, że pomimo wyzwisk i bicia przez kolejną Matkę nie zgodziłaś się na kontakt. Może jakimś cudem, obejmując pokancerowany umysł chłopaka (jak mu tam? Damian?) znów doświadczyłabyś obecności Zwierzęcia?
Na własnych skórach przekonywalibyście się, że nie taki Flor straszny, jak go malują, że - jeśli najdzie go ochota- potrafi być miły.
Przez tych parę chwilm gdy udaję samobójcę, czuję się jak miasto. Dawno zapomniany, warowny gród sprzed wieków.
Okna ruin porasta trawa, na ulicach zalegają rude szkielety spalonych samochodów. I ta głucha ciesza. Aż boli. dudni w uszach.
Postarmalnowice- kraina wiatru i mgły. Mój umysł pokrywa się kurzem, to znowu zalewa go powódź mętnego światła.
To wyjątkowo ponure miejsce. Nikomu nie radzę go odwiedzać na trzeźwo, bez skafandra ochronnego. Można się nabawić nadkwasoty, trypra i zakupoholizmu.
XIV.
Teraz, gdy życie miesza się z książką, wchodzi pomiędzy jej nienapisane, ostatnie rozdziały, gdy w każdej sekundzie sto milionów razy rzucam się się w dół, po czym, jakby nigdy nic wstaję z chodnika i otrzepuję się, w tych mało realnych chwilach jestem najszczerszy, niczego przed sobą nie udaję.
Prowadzac wewnętrzny monolog, paplanina do Agnieszki zlewa się z historią Andżeliki. Zdaję sobie sprawę, że wymysły zaczęły mnie przerastać, stałem się mitomanem. Wszystko w imię ,,sztuki", zamazywania kolejnych stron, kartek, zeszytów.