3 november 2016
Faux queen cz. V.- ost
Może rzeczywiście odebrałem sygnał z innego, papierowego świata, we śnie jakaś dziewczyna opowiedziałą swoja historię, a ja wzruszony losem nieszczęśnicy wciągnąłem ja do swojej rzeczywistości, uznałem za prawdziwą, niejako adoptowałem?
Jestem rządzony przez blagę, codziennie fałszuję życiorys.
Chętnie zrzuciłbym z grzbietu futro Zwierzęcia, rozsiadł się przed telewizorem!
Zaraz będzie poranne pasmo kreskówek. Potem otworzą monopolowy, płaszczyzny dzieciństwa i dorosłości przenikną się.
Mogę czeznąć oglądając Atomówki, czy Laboratorim Dextera. Niech w krainie bzdur, półprawd i kompletnych kretynizmów zapadają sie dachy obrzydliwych świątyń, różowych pałaców, niech korniki dokończą dzieła zniszczenia, z ikon zostanie kupka żółtego popiołu.
Nie dbam o to, powoli abdykuję z roli bożka. Niech się dzieje co chce, dziwki mogą nawet dorwać sukinkota ...- skiego, albo nawet jego skretyniałego synalka, połączyć się i uczynić ich bóstwami.
Tej wersji opowieści już nie ma, wyrosłem z niej, przez pół nocy zgorzkniałem na tyle, by nie chceić dłużej ciągnąć narracji.
Wstawaj, Aga, przejmiesz po mnie tytuł!
Nigdy nie napisałaś choćby rymowanki, teraz masz szansę stać się powieściopisarką! Nasza historia unosi się w powietrzu, jest wrośnięta w to miasto, jego klimat.
Nie musi istnieć rękopis. W zasadzie chyba nawet nie powinien.
Ona dryfuje pomiędzy przechodniami, kiśnie w wyziewach z kominów fabryk. Znajdziesz ją w bluzgach żuli, matowym głosie spikera Programu Szóstego Polskiego Radia, w pomazanej sprejem karoserii porzuconego auta, którym kiedyś jeździł znienawidzony sąsiad, wyłowisz z fontanny.
To przeciez nasz wspólny, olbrzymi cień, filmy animowane, gruzińskie pornosy.
MAsz rację, znów bredzę. Ale tak z ręką na sercu, powiedz- czy ten nonsens nie jest na swój sposób ważny, godny szacunku, wręcz święty?
To przecież wielka mistyka, głęboka filozofia. Tylko że tworzona przez przegrańca i beztalencie.
Gdyby zeskrobać nożem wierzchnią, spleśniałą warstwę, odkryłoby się... jeszcze więcej Nas. Pijanych, prawdziwych, wiecznei zakochanych Nas. Ale chyba nie warto sobie smrodzić rąk, dłubać w syfie.
XV.
Wiosna. Wiosenka. W lodowate mury świątyni wstępuje odrobina ciepła.
Na ścianach ciemnieją prostokątne blizny, ślady po zniszczonych obrazach.
Większosć dziewczyn wciekął do rodzinnych domów, pod mosty. Najbardziej zdesperowane znalazły sobie nowych ,,opiekunów", nadal pracują w najstarszym zawodzie świata.
Została nas garstka, pozbawionych złudzeń i nadziei, byłych kurewek. Nie odzyskałyśmy pamięci, nadal nie odczuwamy głodu ani pragnienia.
Jętki jednodniówki w nadpalonej ruderze, sakralne szmaty.
Gdziekolwiek poszłybyśmy, wszędzie będziemy czuć się wyobcowane. Coś nas trzyma w tym szczerze znienawidzonym miejscu, skazuje na koczowanie na pogorzelisku.
Masochizm? Raczej sentyment pomieszany z goryczą, przyzwyczajenie.
Wczoraj (a może pięćdziesiąt lat temu), odgruzowując ołtarz odkryłyśmy zastanawiajacy napis. Pod stertą okopconych belek i pokruszonych cegieł, w miejscu gdzie od zawsze stała figura świętego Flora, patrona zgromadzenia (teraz leży na zewnątrz z odtłuczonym kawałkiem głowy), na kamiennej posadzce ktoś wyrył ,,JEŚLI TO CZYTASZ- WIEDZ- NIEGŁUGO BĘDZIE PO WSZYSTKIM. OSTATNI DE NATH"
Ciekawe- kto i o co to zrobił? Może dawno temu jednej z sióstr zebrało się na żarty? Czort z tym, mamy inne zagwozdki.
Słońce wschodzi od paru dni i nie może wzejść. Ślimaczy się, pełznie, po czym zawraca. Niekończący się poranek- to dopiero frapujące!
XVI.
Kilka słów w porwanym zeszycie. Pseudolist pożegnalny kierowany do nikogo.
Z goryczą stwierdzam- zostałem pokonany przez własną butę i kretynizm. Wydzieram, robię samolocik. Ciskam przed siebie.
Jeżeli będzie lecieć wystarczajaco długo- wpadnie w głąb, do jednego z naszych pijackich snów i przebije gardło Andżelice.
Wszystko może sie zdarzyć.
Nie przewidzisz przyszłości, to encyklopedia pisana na skórach dziewic, dziwek, poezja klozetowa, wulgaryzm wydrapany gwoździem na drzwiach audicy sąsiada.
Odnoszę wrażenie, że moje ghost town obrasta dziwacznymi przedmiotami. Pączkują, wykwitają na dachach walących się domów, szumują ze studzienek kanalizacyjnych. Są to tajemne machiny, urządzenia kompletnie bezużyteczne, kolorowy szmelc.
Wstawaj, Aga, zobacz ten cyrk!
Mam w sobie śmietnisko, całe stosy sprężyn, koralików, przewodów, hałdy zakurzonych bibelotów z piekła rodem.
Dusza niczym surrealistyczny obóz pracy, z którego nie ma ucieczki. Nic nie da zdzieranie gardła, błaganie o litość.
Masz tu siedzieć, Florku, wewnątrz głupoty jaką mozolnie stworzyłeś, pośród znoszonych w pocie czoła rupieci, półtonowych muszli, szaf gdańskich ozdobionych wizerunkami Pol Pota, masz dożywotni zakaz oglądania Colargola.
Po ulicy imienia Andżeliki de Nath, beatyfikowanej w ubiegły wtorek sławnej pisarki, ciągnie karawana purpurowych krzeseł. Na każdym siedzi zielony trup Matki. Tłum kapłanek pozdrawia je machając zaropiałymi chustami.
Właśnie wybuchła epidemia zeza zbieżnego, oczy dziewczyn zbiliżają sie. Nie minie tydzień, jak każda stanie się śliczną cyklopką.
Faceci będą wręcz zabijać się o możliwość połączenia się z cudaczkami. To badź co bądź rarytas, białe kruczyce.
Nikomu wcześniej nie dane było wnikać w myśli podobnego dziwoląga.
Podejrzewam że procesja nigdy się nie skończy, odrażający korowód zawsze będzie pełznąć pośród rojów much, zostawiać za sobą cuchnące plamy.
Śmierć matki, tyleż tragiczna, co zwyczajnie bezsensowna, śmierć- nieudany żart początkującego komika, spalony dowcip, zostawiła niezmywalną skazę.
Mam awersję, czuję wstręt do szpitali i lekarzy. We wszystkich konowałach widzę rodzimego doktora Mengele, pijaka wypisującego farmazony w kartach zgonu, bezczelego rzeźnika, ktory powinien odsiadywać dożywocie za morderstwo. Moja pogarda rykoszetem uderza w dentystów, pielęgniarki, a nawet- co jest zupełnym kuriozum - w weterynarzy.
Śmierć czortom w białych fartuchach! Śmierć belzebubom w kltlach!
Wszyscy pośrednio jesteście odpowiedzialni za to, co przydarzyło się mamie.
Nie zmyjecie tego brudu najsilniejszym detergentem. Rozmaże się tylko, kleks zajmie większą powierzchnię. Więc zostawcie.
Ojciec, którego zupełnie bez powodu wyrzuciłem z pamięci, nie wie o istnieniu drugich, cudacznie- paskudnych Armalnowic.
Staruszek byłby mocno zaskoczony dowiedziawszy się co sobie roję. Wysłałby mnie na przymusowe wakacje.
W kaftan, albo w dół, z balkonu, na chodnik. Po co komu taki wyrodny synalek?
Tobie też jestem zbędny. Tylko śmierdzę.
Plemię armalnowiczan powinno zrzucać podobnych mutantów z dachu hotelu Mercury.
Na dole winny się kłębić sępy. Wszystko razem stworzy coś na kształt odwrotnej wieży milczenia.
Pożeranie ciał przez ptaki- spektakl dla biedaków, którym odcieli prąs, dla znudzonych przepychem burżujó.
Miliarderzy wymiotujący kawiorem i krewetkami, wiceprezesi koncernów targani torsjami. Hafty na zamszowych pantoflach.
Brawo, bis!
Wiesz... przez ostatnie lata gapiłem się na otaczający świat. Wyłupiastym, samotnym okiem, niezdolny dostrzec niczego poza czubkiem własnego nosa.
Rzęsy urosły w długie firany, kinol stał się zdecydowanie zbyt czerwony, przybrał kształt zdeformowanego kartofla.
Alko- operacja plastyczna, agrotuning facjaty. Tak naprawdę mnie nie było. Tak naprawdę byłem.
Przemykałem gdzieś między linijkami, balansowałem między fikcją literacką a bezczelnym kłamstwem, ściemą wypowiedzianą z cwaniackim uśmieszkiem.
Łapałem chwile mikroszczęścia, jak choćby lizanie twojej śliniącej sie, owłosionej brochy, wkładanie w nią nosa i jezyka, co- jak wiesz - lubiłem.
Potem brałem pod but owe miłe wspomnienia, rozgniatałem niczym karalucha.
Czas założyć Zwierzęciu obrożę. I na łańcuch, przy budzie. Waruj! Nie szczekaj bez pozwolenia!
Całą tę na poły wariacką historię przyrównałbym do losu szpiega, który stracił pamięć. Ma w zębie zamiast plomby ściśle tajne informacje, po ujawnieniu kórych wybuchłaby kolejna (Piąta? Szesnasta? straciłem rachubę) Wojna Światowa.
Możnaby je opylić wrogowi za niezłą sumkę, ale gość nie ma pojęcia, jaki skarb nosi w mordzie.
Błąka się po pustostanach, usiłuje żebrać. Gdy ząb się złamie - wypluje go w piach.
Ukryto w nas mądrość, równiania które wywracają materię i czas na lewą stronę, którymi można przenicować prawa fizyki, rozpruwać galaktyki. Jesteśmy pełni poematów i eposów, naiwnego malarstwa niezliczonych Nikiforów, radioaktywnych rzeźb przedstawiających nagie kobiety. Jesteśmy zbyt głusi, by słyszeć niezagrane symfonie, nie dość dojrzali by zrozumieć przesłania mędrców.
Warczymy przekleństwa gdy proszą o parę złotych. Tego nie podobna zmienić, Agnieszko, nigdy nie zbliżymy się do ściany Hotelu Mercury.
Nie odejdziemy wystarczająco daleko, by zobaczyć jego ogrom. Ot, wyrasta przed nami jakaś bryła ze szkła i stali. Pewnie to kolejna galeria handlowa. Chodźmy, nie mamy pieniędzy.
Poczucie godności nie pozwala na window shopping, łażenie pomiędzy regałami uginającymi się od luksusowych produktów, na które nie byłoby nas stać, choćbyśmy wypruli żyły przy betoniarce, odbudowując to zasyfiałe miasto (ależ bym, cholercia, chciał, by ono choćby w części było zmyślone!).
Nie będzie nam dane dostrzec stosów zwłok leżących przed budynkiem.
W przeciwnym razie oświeciłoby nas, jak pozbyć się niechcianej, zastrzeżonej wiedzy, jak wypluć chustę.
Będziemy dzielić skundlone życie do społu ze Zwierzęciem, jeść ochłapy z restauracji, gdzie stołują się paniczyki, hipsterzy i złodzieje.
Aga! Jeden właśnie splunął ci w twarz! Mięsem. Dobre, ciepłe i przeżute. Smacznego.
XVII.
Nie wiem, co mi odbiło, by porywać się na powieść. Tacy jak my mogą co najwyżej napisać podanie z prośbą o zapomogę.
Albo o przepustkę za dobre sprawowanie, do naczelnika ZK.
Co innego pobajać w gronie znajomych, zmyślić historyjkę o tym, kogo to się nie dymało, albo okradło. Ale żeby zaraz powieść?!
To profanacja, mezalians, wejście w gumowcach na salony i shaftowanie chusty na smoking wiceministra kultury, wyrzyganie mikrofilmu podczas picia pryty,
Za ciencyśmy w uszach, by rwać sie do literatury. Wypada nam co najwyżej nająć sią za ciecia, murarza, czy kurwę.
Nie żadną tam ekskluzywną damę do towarzystwa, rolls - royce wśród kurw, a zwykłą, tanią prostytutkę, co kocha ten fach, jej pasją jest branie z połykiem.
I robić to za trzy - cztery dychy, by mieć na wspomniany siarkotrunek i zakąskę.
Albo,w ostateczności, podejść do barierki.
O, właśnie tak.
Lecę, łap mnie.