Prose

Florian Konrad


older other prose newer

16 february 2017

Coś próbuje uciec (cz.VIII)

XX.
Chwilę po zajęciu miejsca za kierownicą Piter zerwał większość poroża. 
-Nie będzie mi tu nic dyndać. Gwałtowne hamowanie i można się nadziać twarzą na syf. Mam dostać potem tężca?-warknął ściągając dekorację. Debilna instalacja przeszłą do historii. Nie protestowałem, razem z odpływającą Kendis byliśmy zajęci gnieżdżeniem się na absurdalnie ciasnej tylnej kanapie tikacza. Nie starczyło miejsca na robienie wyrzutów. Za ciasno, by móc powiedzieć cokolwiek.
Więc jedziemy powoli w absolutnym milczeniu. Staramy się nie wyglądać, udajemy powietrze. Nie ma potrzeby kusić losu. 
Pełno pał na mieście. Zamiast do mojej matki trafilibyśmy na dołeczek.
-Tu skręcić?- odzywa się w końcu Bogdan.
-Ta... 
Ze dwa kilometry za miastem wychodzi słońce. Opuściliśmy strefę skażenia. 
W Hempalinie nigdy nie padały kwaśne deszcze. Wieś spokojna, wieś wesoła, planeta zapomnienia. Mój kochany skansen, gdzie nie zachodzą mutacje, budynki nie są z ognia i światła. Wszystko tu przełącza się na tryb ,,eco", jest wręcz ostentacyjnie antymiastowe, upiera się, by niczego nie zmieniać, nie iść z duchem czasu.. Rozkoszne wstecznictwo, umysłowe rozleniwienie. Gmina spowita mgłą, nieświadomością miękką jak wata, światek, który irracjonalnie zdecydował się nie odchodzić w przeszłość. Tu nie dociera zgiełk, spaliny, problemy współczesności, dwudziesty pierwszy wiek jest ,,be" i jeśli nawet pojawia się na chwilę w przebłyskach typu telewizor plazmowy (jeden jedyny!) powinien zamknąć mordę. 
Hempalinianie celowo powiększają dystans dzielący ich od reszty kraju, zostali Polsce B niejako na złość samym sobie, zamknęli się w rezerwacie tradycjonalizmu.
Moje poczciwe daewoo, póki jedzie nie wzbudza jakiegokolwiek zainteresowania. Co innego, gdyby na wiosze pojawiła się dobra bryka, na przykład merc O'Chane'a. Każda głowa odwracałaby się jak na komendę. Gęby wykrzywiałaby się z nieuzasadnionej złości. Dziesiątki spojrzeń spode łba, tyle samo niewypowiedzianych ,,A ty tu czego"? 
-Wjedź na podwórko. Dalej, pod tamten świerk- instruuję. Trzeba uważać na dzieciaki, wóz jest przecież na armalnowickich tablicach.
Urwane lusterka, powietrze spuszczone z kół, czy kutasy wydrapane kamieniem na masce to typowe sposoby ,,witania" przyjezdnych. 
Demonstrowanie, że jest się nietutejszym porównałbym do dostania się do gniazda szerszeni.
Hepalińska ksenofobia jest wręcz legendarna, nienawiść do wszystkiego co ,,światowe" niemal wylewa się z uszu mieszkańców mojej rodzinnej miejscowości.
Inne grupy etniczne i wyznaniowe tu nie występują, Murzyna nikt na oczy nie widział, podobnie jak ateisty. Geje jacyś na pewno są, ale głęboko zakonspirowani.
-Mieszkałeś w domu krytym słomą?- Piotr wytrzeszcza oczy.
-Strzechą z trzciny wodnej. Co w tym dziwnego? Lepsza od rakotwórczego azbestu, zero mikroskopijnych igiełek...
-Dożyłam właśnie tej oto pociechy, żeśmy najebani zbłądzili pod strzechy.- obwieszcza z emfazą świeżo obudzona z letargu Kendis.
Parskamy śmiechem.
-Uprzedzam was, żebyście się nie zdziwili wyglądem domu. 
-Taki bardak?
-Powiedzmy. Tylu  najprzeróżniejszych buteleczek, butelek, gąsiorów na raz nie widzieli najstarsi pracownicy huty szkła, co dopiero wy.
-To niezła menelownia. Co pędzicie, siwuchę?
-Leki, kurna, z bożej apteki. Starsi robią prawie na masową skalę. 
-Czego nie przejąłeś ,,firmy"?
-Śliski interes, bo na dziko i zarobek żaden. Nie po to kończyłem studia, by resztę życia świrować znachora, sprzedawać staruszkom na lewo miód spadziowy doprawiony szczyptą herdewinu.
-Co? Fajnych musisz mieć rodziców. 
-Nie boli cię?
-Czarny fortepian. Grajmy skrzydłami, Flor!
-I znowu swoje... Zmień płytę. 
 
XXI.
Chata sprawiała wrażenie zimnej i dawno opuszczonej. Nie wiem, ile czasu nie było rodziców. Rok? 
Co do diabła? Przecież nie dalej jak przed tygodniem ojciec dzwonił, pytał, czy wszystko w porządku...
A teraz tylko kurz, płachty, wełniane kożuchy kurzu. Kompletnie na wszystkim.  
Przeszyły mnie dreszcze, poczułem się, jakbym otwierał trumnę. Ekshumacja budynku, którego mieszkańcy uciekli w popłochu przed czymś wielkim i groźnym, lub zostali pożarci przez wiejskich kanibali. Możliwe, że zaciukał ich klient niezadowolony z efektów działania na przykład kwiatowej maści na hemoroidy, co to schodziła w hurtowych ilościach.
Co ja pierdolę...
-He psik! Heee psik!-Gejbrielowi włącza się alergia.
-Co jest grane? Dobrze trafiliśmy? To na pewno tutaj? Może pomyliłeś domy... 
-Sam zbaraniałem. Nie mam pojęcia, co się dzieje.
-Sprzątaczka ma wychodne- Bogdan próbuje rzucić czerstwym żartem.
-Trochę przeterminowały się farmaceutyki. Data ważności wyszła- niezrażony brakiem odzewu nieporadnie dowcipkuje dalej.
Fakt, sień, kuchnia i dwa pokoje są zastawione flaszkami z kompletnie zgniłą zawartością. Puchnie to, wzbiera, narasta. Grzyby, ferment, czarne i mdło- żółte purchawki. Zapach niezaleczonej śmierci.
-Ganwicyna się nie psuje, bo jest na bazie... Mniejsza o to. Chodź, Kendisku. Posmaruję.
-Pochwal się książką. W liceum zacząłeś pisać powieść. 
-Ja? No coś t... Zaraz, skąd o tym wiesz? Rozmawiałaś z moją mamą? Choć chyba nawet ona o tym nie... 
Grzebałaś tu? Gdzie są rodzice?
Znów mam atak migreny. Zawieszam się, chałupa prawie leci mi na łepetynę. Pleśń wypełza z flaszkownic. Obrzydliwy płaz lezie na dwór zostawiając za sobą smugę cuchnącej ropy. Zbiera mi się na pawika. Dzyń, dzyń, brzdęęęk! Skrzyyyyyp. Kocia muzyka, symfonie brudnego szkła. Piiiisk. Koszmarny ból głowy!
Kendis idzie do mego eks- pokoju. Doskonale wie gdzie co leży. Z biurka wyciąga dawno niewidziany rękopis. 
-...nieświadomy zagrożenia Florian nacisnął klamkę. W powietrzy drżała ciemna niepewność...- czyta moje szkolniackie bzdury.
Wtedy orientuję się po co naprawdę chciałem wrócić do Hempalina, co jest nieznaną, zimną energią, która mnie tu przywiodła. Kilka słów z zapomnianego tekstu otworzyło klapkę w głowie. Eureka! I stała się jasność! 
K. podaje mi zeszyt. Idę do łazienki, odkręcam kran. Sześćdziesięciokartkowe kajecisko w kratkę, dwa i pół rozdziału powieści zmienia się w tabletkę musującą. Jakbym przeświecił szatana. Zeszyt jest kłębowiskiem rozgrzanych, pieniących się węży. 
Szszszszsz... Kolorowe błoto spływa ze świata. Ziemia zmywa makijaż.
I już. Skończyło się dziwactwo. Wyrwałem kleszcza z mózgu. Wraz ze zniszczeniem rękopisu przejrzałem na oczy. Te prawdziwe. 
Gdzie ja właściwie pracowałem? Budynek, zakłady produkujące... co? Urząd do spraw... czego?
Chuj z takimi wizjami, sztanca, utarte, monotematyczne gówno. Śniłem film science fiction, zgrywałem głównego barona Münchhausena. Nie raz mi się to przytrafiało. Nigdy na tak długo. 
Dom jest domem. Znormalniał, mu też przeszło, nie wygląda jak scenografia surrealistycznej komedii. Nie ma zakurzonych butelek, Bogdana i Pitera, pięknej, psującej się Kendis.
Jestem sam jak palec. Śmierdząca cisza. Przeglądam się w lustrze. Zniknął karaczanowaty, rudy kurdupel. Po drugiej stronie stoi normalny, trzydziestoparoletni facet. Nieogolony co prawda, nieco wymenelowany, ale pozbawiony jakichkolwiek cech żałosności. Gostek oczyszczony z gamonizmu, nieśmieszny. Ja. Tak wyglądam ja.
Florian? Też mi imię. Pan sikawkowy, zastępca operatora motopompy, strażak w porwanym mundurze.
Jestem Marcin. Od zawsze. Obleśna bajka dobiegła końca. 
Niedziela, rodzice pewnie na mszy. 
Zamykam chałupę, klucz wkładam pod parapet. Łeb nadal napieprza. Wsiadam do tico. 
Parę nieodebranych połączeń. Nikt ważny. Zapalam przedostatniego szluga.
Przeklęty smutek, jakbym był odpowiedzialny za śmierć miasta. Zrzuciłem bombę atomową na fikcyjne Armalnowice, podczas wycieczki do nowo budowanej elektrowni w Żarnowcu zdetonowałem ukryty pod swetrem ładunek. Dwa świeżo uruchomione reaktory wyleciały w powietrze.
Dziwne cuś skończyło mnie śnić, pozbyło się. Wypluło. Nie odbieram już sygnału ze skażonej metropolii. Nadajnik sam się wyłączył, albo przestał działać, bo złomiarze wypruli kable ze ścian.
Zamordowałem wszystkich, zabiłem...
 
XXII.
-Co się stało? Wyglądasz tragicznie, jakbyś nocował w zsypie...
Kasia też prezentuje się zdecydowanie niewyjściowo- rozciągnięte dresy, znoszone kapcie, smalec na włosach. Nieumalowana. Wchodzę do mieszkania. Czuć grochówką, zużytymi pampersami, dymem papierosowym. Tyle razy tłumaczyłem, że ma wychodzić na balkon.
Przytulam się.
-Wróciłem z dalekiej drogi. Kilka milimetrów do przebycia, lata świetlne. Nieskończona podróż.
-Co?
-Nic. Pieprzmy się. Mam na to, kurwa ochotę. Jestem wyposzczony jak diabli.
Nie czekając, aż Kasica obrzuci mnie stekiem obelg padam na kolana. Zsuwam jej spodnie, całuję i liżę podbrzusze, poszatkowany rozstępami brzuch. Wkładam język do pępka. 
Rycząca trzydziecha ósemka próbuje mnie odepchnąć. Tak wiecie, pro forma. Udaje, że niby się broni, zgrywa dziewicę napadniętą przez brutala. Idziemy do kuchni. Telewizor za ścianą głośno gra. Krzyś ogląda animowane pierdoły. 
Amelka śpi. Jak nie wyje- znaczy, że śpi.
Smutek nie mija. Nawet, gdy w oparach zupy grochowej, na stole, pośród zabawek, sztućców, misek liżę swoją dziewczynę.
Gdy mam w ustach smak jej niepodmytej cipki. Kochamy się bez zabezpieczenia. Dwa brudasy zlepiają się. Kończę w niej. 
-Chodź, zbudujemy katedrę ze śmieci. Będziemy ją stawiać pół wieku, umrzemy w niedokończonych ruinach. Poświęćmy się czemuś bezsensownemu, kupmy stary samochód do remontu.
Kaśka puka się w czoło.
-Uwolniłem się od czegoś. To miało dość życia w ukryciu, ujawniło się, bym je zabił. Pasożyt wypełzł spod skóry, bym go rozdeptał. 
-Teraz mi o tym mówisz? Masz syfa, skurwys...
-Nie, skąd- uśmiecham się.
-Powiedzmy, że wygrałem z depresją. Nigdy bym cię nie zdradził.
 
-No jak tam? Songo znalazł Dragon Balle?- pytam wchodząc do pokoju Krzysia. Ten patrzy jak na wariata.
-Ale to Power Rangers...
-Aha. Jasne. Słuchaj- masz może czysty zeszyt? W sensie- niezapisany. Może być w kratkę, linie. W miarę gruby. Odkupię ci.
I długopis jakiś daj.
Siadam za biurkiem. Ręka płynie sama. Pismo automatyczne. Gryzmolę szlaczek liter, sznur zdań.
Wpadam w trans, twórczy amok. Oczy wychodzą mi z orbit. Z każdym znakiem jestem mniejszy, chudszy, bardziej przeźroczysty. 
Zanikam, nowa powieść mnie zjada. Historia spisuje się poza moją świadomością. Jestem nikim, czarnym kleksem, płonącym sterowcem, kruszącą się ścianą zwietrzałych cegieł.
Tonę w pralce. Zmyślonej Kendis zabliźniają się rany. Doctor O'Chane z żołądkiem pełnym szkła umiera pod gruzami Budynku.
Zardzewiała polar luna zaraz zacznie odwirowywanie.
Ciągle nie wiem, za co do diabła dostałem medal.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1