Prose

Florian Konrad


older other prose newer

17 february 2017

Dawnorodek cz.V-ost

Na rozstaju dróg znalazłem szkielet owada, popękany pancerz. Zardzewiały motyl obudził się zbyt wcześnie zmylonym fałszywym ciepłem udawanego słońca. Od atrapy skwaru zdechły wszystkie koty, nawet ten największy, który czyhał pod moim łóżkiem na potwory ze snów, łapał je i rozorywał policzki pazurami. 
Lepiej wrzucić wszystko do śmieci, oddać na pastwę ognia. Tak, wyobrażam sobie święte płomienie rozdzierające chatę, dym wygryzający się w ściany... I to jest piękne. Ucieczka pomarańczowym cadillakiem przez odludne, odmienne stany świadomości.
Zakładam małe skrzydełka na plecy, odlatuję, by wykręcić ogromną żarówkę- kwokę. Nie słychać mruczenia.
 
XIII.
Czytam ten końcowy, najsmutniejszy wpis. Najlepiej dokumentuje on tragicznie zły stan psychiki męża. Tego nie pisał już cały Flor, raczej jego mały, najgorszy fragment. Zapluty karzeł reakcji, odpad mentalny, suma wszystkich szaleństw skupiona w jednym atomie.
Prawdziwy Florian był gdzieś daleko, unosił się w nieskończonych przestworzach fantazji. Jego odbicie nie pisało dziennika- było pisane, poddawało się woli, tyranii pióra. Stało się niewolnikiem kończących wszystko słów, poddanym własnego epitafium (jak widać- nadal jestem zakażona grafomańsko- patetycznym stylem wypowiedzi).
Co było potem? Florciu wyrzucił mnie z domu. Tak po prostu kazał mi wychchrzaniać, wypieprzać, zamknąć drzwi z drugiej strony i więcej się nie pokazywać.  Następnie... nie, nie zrobił wielkiego ogniska, jak w ,,Co gryzie Gillberta Grape'a". Zamknął się w garażu i zagazował spalinami ,,trupiej mazdy", jak nazwałam przeklęty samochód. Nie będę wdawać się w szczegóły, nieważne, jak wyglądały zwłoki Flora, ani kto je znalazł. To zbyt bolesne. 
 
XIV.
Zanikanie było lepkie i duszące, w płucach rosły kaktusy. Z każdym oddechem wypełniałeś się trującym dymem. Ostatnie, co ci stanęło przed oczami to Patrycja. Jej pożółkłe zdjęcie, które dotąd nosiłeś w myślach. W ciężkich, bezsennych minutach, chwilach niczym rany szarpane widziałeś koleżankę z klasy, jej dawne odbicie. 
Piętnastoletnia Pysia, delikatna i dziewczęca, taka, jaką zapamiętałeś unosi cię w nieznane. Wzlatujecie w przestworza i...
-I co?
-A cholera wie. Nie mam pomysłu na zakończenie. Jestem głosem z offu i należę do autora, któremu skończyły się pomysły..
Może pozostawię cię w tym zawieszeniu? Będziesz lecieć przez całe milenia, ukochana laska, a właściwie jej wspomnienie zabierze cię wszędzie i nigdzie? Florek de Nath, martwy aż do bólu, bijący rekordy nieżycia i jego piegowata fatamorgana w wiecznej podróży na koniec kosmosu i z powrotem.  Nigdy nie dowiesz się, że armageddon miał miejsce. Zniszczono wszystkie twoje rzeczy osobiste. Lecisz, Flo, gdy twój biedny, sparaliżowany ojciec umiera z głodu we własnym łóżku. Lecisz wtulony w wymarzoną dziewczynę, gdy ciało pana Władysława zaczyna się rozkładać. Cherubinka wyrzuca każdy przedmiot, jaki do ciebie należał. Zrywa zasłony, wyrzuca wykładziny. Dom nadal jest zainfekowany odorem. Czyścić, czyścić, zmywać żrącymi detergentami okropny zapach śmierci!
 
Na sekundę zapadasz się w Patrycję. Nie chcesz wierzyć, że jest tak samo pusta, jak ty, że stworzyłem was z nudów. 
Podobnie Anieliczka- również jest wymysłem. Biedni straceńcy rozpuszczalni w atramencie pióra, dzieci tworzone podróbką Parkera.
Masz wiele ze mnie, Flor. Obaj żyliśmy jedynie ze strachu przed konsekwencjami nieudanej próby samobójczej. W końcu się odważyłeś wyrwać kleszcza.
Rozświetlam ciemność strumyczkiem, rachitycznym promieniem bazarowej latarki. Płyń, Florciu, przez cienką słomkę wprost do kufla z piwem. Odnajduj siebie w strzykawkach z herdewinem, w zielonym odurzeniu. Nie możesz się skończyć.


Zielona cytryna na zachmurzonym niebie. Księżyc się zepsuł, pokrył pleśnią i mchem. Czarny, milczący bór toczą robaki z antymaterii. Patrzę na ścianę drzew i czuję, jak wzrok tonie w Rowie Mariańskim. Blaszane igły świerków, sosen pożerają moją zdolność widzenia. Obraz nie wraca w jakiejkolwiek formie, gubi się w nieskończenie głębokiej ciszy. Przenikają się zmysły, w chudych, skołtunionych chmurach gra Ordo Rosarius Equilibrio, zimny wiatr mamrocze jakiś koncert skrzypcowy. Wyjątkowo rozstrojone instrumenty. Wszystko zagłusza ,,sound of silence", pulsująca bezgłośność. Najeżone ćwiekami, seledynowe kozaczko- mokasyny Patrycji zapadają się w błoto, jej oczojebnie różowa sukienka zaczyna się pruć. Szwy puszczają. Nie jest to idealne ubranie do chodzenia po leśnych ostępach.
Kflupt! Kflupt! Kflupt! Moje bose nogi lepiej radzą sobie z podłożem. Łańcuch, na którym jestem prowadzony ma najwyżej dwa metry.
Patusia traci równowagę i omal nie pada w kałużę. Chwieje się, miesi w ustach szpetne przekleństwo. 
Cholerna, ciasna obroża miażdży mi jabłko Adama. Próbuję przełknąć ślinę, lecz mam kompletnie ściśnięte gardło. 
Noc barwi piegi kiczowatej dominy na niebiesko, z włosów ścieka jej fioletowa mgiełka. Światło kruszy się w chłodzie, kryształki ujemnej temperatury osadzają się na promieniach padających z przejrzałego księżyca. Drżę z zimna, człapię przecież kompletnie nagi, niczym skazaniec na szafot w schizofrenicznym państwie- burdelu. Nie mogę nawet błagać o litość.
Pyśka idzie jak w transie, coś ciągnie ją na niewidzialnej smyczy. Ja jestem wleczony całkiem realnie, niczym worek szmat.
Ręce mi drżą, kutas skurczył się i przypomina rozdeptaną krówkę- mordoklejkę. Mały, lepki cukierek o smaku piołunu. 
-Jest... - cedzi przez zęby Patrycja patrząc na wystający z krzaczorów olbrzymi głaz. Przyspiesza kroku. Grdykę mam w kawałkach.
-Leź żesz!
Nie, zaraz, to nie kamień... W chaszczach stoi samochód, chyba szary. Guzik widać, ale to stary wrak mazdy mx coś tam, hatchback.
Długo musi tu gnić, cały obrósł bluszczem. Na szybach zielone zacieki, karoseria obsypana cętkami rdzy. Nadkola całkowicie się utleniły. Smutny, zapomniany złom w sercu dżungli. W podobnym modelu zmarła mama... - przelatuje mi z głupia frant przez myśl.
-Jesteśmy u źródła. To początek historii. Konasz w tym aucie, twój schorowany ojciec za kilka dni umrze z głodu. Albo i nie. Znajdujemy się w negatywie, możesz jeszcze wszystko odwrócić, włączyć żarówkę. Pod łóżkiem śpią białe koty, blaszany motylek leci na rozstaje dróg. Zmień bieg dziejów, Flo. O- tak...
P. siada na masce, podwija sukienkę i rozchyla nogi. Podpełzam na czworaka, zsuwam jej majteczki. Są wypełnione gęstym, ciepłym kisielem. Uderza mnie woń ryb. Włosy łonowe dziewczyny całe utytłane tym jogurcikiem. Serowate upławy, grzybica jak nic. Momentalnie mam wzwód.
Raz w życiu, jeszcze za gówniarza miałem panienkę z kandydozą, czy jakoś tak. Nie mogłem się doprosić, by mi częściej dawała, nie wstydziła się, bo nie ma czego. Normalna ludzka rzecz, a ja wybredny nie jestem. Wszystkie przejdą: grube- nie grube, pryszczate, nawet pięćdziesięciolatki. W zasadzie bardziej podobają mi się laski z defektami, chore, niedomyte, jak Patrycja.
Zatapiam twarz w brudnych kłakach, liżę ją niczym pies. Wchodzę językiem najgłębiej jak się da, koniuszkiem dotykam błony dziewiczej. Jesteśmy po drugiej stronie opowieści, w brudnym nurcie zdarzeń, gdzie wszystko jest możliwe. Tu los może się zacząć i skończyć, podzielić, pomnożyć, lub zdechnąć z wszechobecnego zimna. Nie oddzielono wód od ziemi, dragów od nieba, to prapoczątek myśli, pierwsza szara komórka w mózgu embriona Boga. W tym szaleństwie jest nieskończenie wiele metod, nieznanych szyfrów, sygnałów dymnych. To obraz,w  którym ukryto śmierć i cukierki, MTV i islamskich ekstremistów, wszystko co złe, piękne i gorzkie, obrzydliwe i obleśne.
Dlatego nie dziwię się, gdy łechtaczka wielbicielki markiza de Sade rośnie mi w ustach, zmienia się w penisa. Niepewnie podnoszę wzrok. Zamiast na piegowatą buzię Pyśki patrzę na nieznaną, męską twarz.
-Czy ty jesteś...- chcę zapytać, ale z za ciasną obrożą na szyi i członkiem w pysku to niemożliwe.
Gość w kiecce spogląda jakby z wyższością i pogardą. Tak, to Autor! 
Na raz spadają mi łuski z oczu- widzę swoją właściwą puentę, nie żałosną, nieprawdziwą historię opowiadaną przez herubinkę.
Dotarłem do wpisów w dzienniku zniszczonych przez żo... przez wdowę po mnie. Wiem, co było na wyrwanych i spalonych kartkach.
 Florian de Nath jednak był (jest) ojcobójcą.  Pisanie pamiętnisia kontynuowałem świeżo po uduszeniu starego poduszką. Taka forma eutanazji, okazanie najwyższej formy współczucia- jak mi się wówczas zdawało.
Ostatnie zdania kreśliłem w maździe dusząc się spalinami. Wcześniej podpaliłem dom. Spłonął doszczętnie. Strażacy przeszukujący pogorzelisko znaleźli szczątki Władysława de Nath wśród krowich, kocich i psich kości .
(nikt nie wiedział o moim hobby, nawet Anieliczka, trzymałem worki z kolekcją na strychu).
Byłem psychopatą, bydlakiem i mordercą. W negatywie zostałem męską dziwką.
Autor odłamuje skrzydła zardzewiałemu motylkowi. Lubi też zabijać koty
Autor oczyszcza, odchamia mnie. Przestaję być prymitywnym ćpunem, słownictwo zmienia się na magisterskie, profesorskie, noblowskie.
Mężczyzna, którego zaspokajam oralnie częstuje mnie całą wiedzą świata. Jestem sawantem, znam na pamięć całą Bibliotekę Aleksandryjską (straszne bzdury), jednocześnie nie potrafiąc zawiązać sznurówek.
Autor jest kwaśny i parzy w podniebienie. Ale to dobrze. Tak trzeba. Muszę ponieść zasłużoną karę.
 
(Coś czuję, że tekst, w którym przyszło mi żyć nie trzymał się kupy).






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1