Prose

Florian Konrad


older other prose newer

20 february 2017

Flordenathia (cz.II)

III.
Kółeczka kręcą się wolno. Metr za metrem, koślawą, skacowaną drogą. Powróciłem do drugiej klasy podstawówki, znów popylam na składaczku, z plecakiem. Tylko cel podróży bardzo niedziecinny.
W głowie tupoczą białe mewy, serducho się uspokoiło. Najwyraźniej lżej mu, gdy zdecydowałem się jechać po wódę. Poczułem, jak spada zeń kamień abstynencji. Okrutnie ciężki głaz.
Nagle przystaję. Chyba stałem się co najmniej błogosławiony, w gorzelni się pomylili i wczoraj zamiast Soplicy wypiłem wodę święconą, bo- przysięgam na wszystko, co dla mnie ważne- nad głową wisi mi aureola! Naleśnik świecący jasnym, halogenowym światłem! Blask z tego wali okrutny, chyba w całej gminie widać. I- o zgrozo- powiększa się!  Wniebowstąpienie? Zabierają mnie żywcem do nieba? Za jakie grzechy?
Anioły, aniołki, anielęta furkoczą, szeleszczą piórami, aż wzbija się kurz. Wielkie kłęby, burza piaskowa, istne tornado!
Porzucam rower, klękam. Pomyłka! Nie chodzi o mnie!- próbuję krzyczeć, ale głos jest niczym mrówka przy stadzie biegnących słoni.
Zaraz, to nie anio... O w mordę. Alkohol jest złym architektem, fatalnym konstruktorem. Historia ludzkości zna naprawdę mało wybitnych dzieł, arcydzieł, które powstały dzięki nachlaniu się. Pomijam oczywiście prace Jacksona Pollocka, aby chlapać jak on można być kompletnie zalanym. Sam kiedyś przewróciłem miskę z... mniejsza o to. Tak więc alkohol rzadko buduje, częściej jest psują, destruktorem, radosnym wandalem tłukącym rzeczywistość przy pomocy różowego młotka.
 Ale jedną fajną rzecz można mieć dzięki alko- odurzeniu- wizje. Delirki tremensy tak zwane. I właśnie mam jedną, o suchym pysku. Kaco- majaki, chyba jest coś takiego i właśnie to przechodzę. Otóż ni mniej, ni więcej, tylko nad obolałą łepetyną, furcząc, warcząc i pogwizdując, wśród czerwonych jak krew chmur zawisł... najprawdziwszy statek kosmiczny! Latający... no nie talerz. Bardziej ostrosłup, brązowa, połyskująca laserami i zimnymi ogniami piramida, odwrócona ,,dziobem" wprost na mnie. 
Zielone ludziki (czy ktokolwiek tam siedzi) celują mi tym ,,konkordem" prosto w lewe ucho. 
 Kłócić się nie będę, bo nie ma z kim, przecież oni nie istnieją, ale przyznam, czuję się mało komfortowo. A nuż zwid sprzęgnie się jakoś z realnym światem, pojazd wystrzeli promień atomowy i mnie naprawdę spali? 
Do diabła, chyba wykrakałem... Z czubka statku wysuwa się język- promień, włochate światło. Łapie mnie, oplata! Jadę na tym futrzastym dywanie w górę, wraz z rowerem! Kosmaty błysk, niczym język żaby, czy kameleona, zwija się, a ja ląduję w mordzie bestii.
W środku jest zachwyt, coś, czego nie można zdefiniować słowami. Wszystkie skarby świata, Bursztynowe Komnaty, najpiękniejsze dzieła rąk ludzkich są absolutnie niczym w porównaniu z bezkształtnym, nieforemnym TYM. Kosmiczny haj, transcendentalna, pozaziemska nirwana.
Czuję się gorszy, jeszcze bardziej szmatławy, niż zazwyczaj. Kompleks niższości osiąga apogeum, dusza mi karleje, zmienia się w zaschniętą, przejrzałą brzoskwinię. Wielobarwne, psychodeliczne plamy tuż przed moją twarzą formują się w ludzki, żeńskoosobowy kształt. Pojawia się dziewczyna. Brzydka. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to ... oczy z zezem zbieżnym. Prawe całkowicie dotyka nosa, z drugim też nie lepiej. Laska ma całą twarz obsypaną trądzikiem, pryszczami wypełnionymi żółtym nadzieniem, do tego zepsute zęby. Między jedyną a dwójką kwitnie plama zgnilizny. To... garb na plecach? Jesssuuu...
-Nogi ci śmierdzą, pijaku- odzywa się wreszcie. Jej głos jest chrapliwy, wręcz męski, jak u Amandy Lear, czy Patti Smith. 
Nie wiem czemu, ale doznaję strasznego podniecenia. Cały statek jest jakby wielką pochwą, laska- olbrzymią, samobieżną łechtaczką. 
Chciałbym coś podpowiedzieć, ale po prostu nie śmiem.
-Zastanawiasz się, gdzie jesteś? Masz rację, w delirce. Tak wygląda butelkowana wyobraźnia. Przepiłeś się, moczymordko i cię trzęsie. Wyglebiłeś z, pożal się, Boże, rowerem i dygoczesz na poboczu. Stężenie alkoholu we krwi przekroczyło dawkę śmiertelną dla logiki, więc ta oderwała się i poszybowała na manowce. Wytworzyła mnie, twoją brzydką dominę. Nie jestem co prawda gruba, ale nie możesz mieć wszystkiego.
Dopiero teraz dostrzegam, ze pannica jest ubrana w skórzany kostium z ćwiekami i trzyma pejcz. Batóg.
-Na kolana, kundlu!- krzyczy nagle bezimienna ,,zwidzianka" kopiąc mnie kozakiem w krocze. Choć to wizja- ból jest jak najbardziej realny. Trzymając się za podbrzusze zwijam się w kłębek. A ona okłada, bez opamiętania. Kraciasta, flanelowa koszula rwie się w strzępy, spodnie- też. Zeszmacony, sczołgany, wiję się z bólu, świecę poszatkowanymi pośladkami.
O dziwo jest mi szalenie dobrze. Straciłem wszystko, co było do stracenia. Poczucie człowieczeństwa, stary i niepotrzebny łach, wylądował w śmietniku.
-Pluń jeszcze! Błagam, choć nie jestem tego wart, spluń na niegodnego sługę, niewolnika!-skomlę.
 -Starczy tego dobrego! Niech wraca, skąd przybył. Zaczyna trzeźwieć- odzywa się brodaty Zeus. 
Nobliwy starszy pan w garniturze, z długimi włosami z chmur wisi nad nami. Zaraz, to... były prezydent! Kosmiczny pojazd zmienił świętej pamięci TU-154. Scalony ze szczątków z niezwykłym pietyzmem tupolew! Prycham śmiechem. Komedia science fiction na żywo! 
Aż szkoda, że się tak szybko koń... kończ...
Olbrzymia siła grawitacji ściąga mnie w dół. Spadam jak Felix Baumgartner, tyle, że bez kombinezonu. 
Zaraz runę i w Australii, czy na Antarktydzie zostanie pijana mokra plama! Aaaaa...
Na szczęście pozaziemskie etylo- stwory miały cela i obudziłem się w rzeczpospolitym rowie, we własnym ciele. Poczciwe, rdzewiejące składaczysko leżało wiernie obok.
-No co za sen!- obmacuję ubranie. Ani jednej dziury, jedynie łata na kolanie po niedawnym spotkaniu z Majką sąsiadów. Wredna suka, dosłownie. Bardzo nie lubi nietrzeźwych, chyba jej sobaczy nos jest przeczulony na pijacki odór. Więc mnie nie lubi zawsze.
-Chrzanić ją- dźwigam się i otrzepuję z prochu ziemi, tej ziemi.
-Co to ja miałem? Biedronka! no jasne, przecież jechałem do sklepu!
Godzinkę później wódka i chipsy radośnie spoczywają na bagażniczku. Albo wariuję, procenty rzuciły się na łepetynę, albo... nie ma innego wyjścia. O takich jak ja babcia mówiła ,,odpił rozum".
Właśnie mijam wspomnianą, ogródkową figurę Maryi. Mam coś z percepcją, nałóg założył mi na oczy filtr- pryzmat załamujący i wykrzywiający rzeczywistość. Ona ma zeza i pryszcze! Rzeźba przypomina z twarzy UFO-dominę!
-Och ty, cholero! - biorę łyka Pana Tadeusza (tańszych nie było), zagryzam laysem,  po czym łapię za wiatrówkę. A co mi tam, najwyżej pójdę siedzieć za obrazę uczuć dewocjonalnych.
Raz na zawsze pozbędę się parcha, koszmaru małej architektury.
Zakradam się od strony obory, by sąsiad nie zauważył. Stary ramol często siedzi w oknie i- słuchając Radia Maryja- gapi się na zła, bezbożną, ateistyczną Polskę spod znaku grubej kreski, który najchętniej prześwięciłby kropidłem, lub zburzył przy pomocy deszczu ognia i siarki. W ostateczności- zatopił trwającą czterdzieści dni i nocy ulewą. Przetrwałaby tylko kato-aryjska rasa panów pod wodzą Ojca Tadzia z diecezji toruńskiej. Ich arka osiadłaby na koronie świebodzińskiej statui siatkobetonowego Jezusa. I byłby Nowy Wspaniały Świat, na gruzach SLD, na kościach Urbana i Michnika.
-Gdzie ona się podziała?- otwieram usta ze zdziwienia. Postument w ,,grocie" jest pusty! Pan Bolek musiał przyuważyć, że idę i schował figurę. Skąd miał tyle siły? Przecież ma ponad dziewięćdziesiątkę...
A to co, ktoś myśli, że jest halołin? Zabłąkany kolędnik? 
Przez sadek biegnie jakieś dziecko w niebieskim kocu. Nie, to przecież... Gipsowa, oszpecona czerwoną farbą figura spieprza przede mną, kluczy między drzewami. Drobi maleńkimi nóżkami, potyka się, próbuje wpełznąć w krzaczory.
Otrząsnąwszy się z chwilowego szoku biorę ją na cel. Co może grozić za zabicie żywego posągu? 
Skoro za psa maksymalnie trzy lata, a to postać człekokształtna, więc może więcej?
Nucę ,,Scream, aim, fire" i strzelam. Maryś oberwała, jęczy jak małe dziecko, które ma kolkę. Poprawiam, w głowę. 
I po sprawie. Z Panny nad Pannami zostały skorupy. Wracam dokończyć płynne dzieło Mickiewicza. 
Opróżniając butelczynę epopei narodowej dochodzę do wniosku, że życie nigdy nie przestanie zaskakiwać. 
Rozumiem, żeby wróbla zabić śrutem, czy nawet kota. Ale... uciekającą Matkę Boską?






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1