Prose

Florian Konrad


older other prose newer

21 february 2017

Glasgow smile cz.I.

skonsolidowana świadomość zamieszkuje mroczną salę bankietową gdzieś pod sufitem umysłu którego podłoga rozpełza się jak dziesięć tysięcy karaluchów gdy snop światła wdziera się do środka wszystkie myśli jednoczą się w ułamku chwili ciało nie broni się bo karaluchy stanowią prawdę której nikt nigdy nie wypowiada
                                          
Sarah Kane ,,Psychoza 4.48"
 
 
I.
Chmurzy się. W górze źli bogowie odgryzają sobie głowy. Demonomachia, lśniące, foliowe zygzaki przecinają niebo. Zaraz będzie lało, pękną worki po saletrzaku i chluśnie mi na głowę brudna, gryząca woda. Naciągam kaptur. Po trawie przebiega zimny dreszcz. Wiatr prawie wyrywa mi papierosa z ust. Diabli by wzięli taką pogodę. Paprocie na dachu chaty kołyszą się. Rozłożyste, zielone łapska machają mi na powitanie. Zamykam drzwi. Spomiędzy belek dolatuje wycie. Stado wilkołaków zmienionych w tajfun wyszło na żer. Burza wylazła z jaskini by dać mi w twarz, rozciąć policzek garścią ostrego piasku. Na szczęście w porę się schowałem.
Wypluwam mokrego peta, w zasadzie sam filtr. Płuca bolą, nowe, lekkie przeziębienie łączy się ze starym, jeszcze nie wyleczonym. Niedługo będę mieć gorączkę. Już czuję się, jakby ktoś mnie rozgrzał do czerwoności, a potem wsadził do kubła z wodnistą herbatą. Pod swetrem mam lurę, pot przykleja mi do ciała podkoszulek. 
Nastawiam wodę na ziółka. Przeklęte rąbanie drewna, wiedziałem, że tak się skończy. 
Wczoraj zacząłem skrobanie pionieera. Co najmniej trzydziestoletnie baterie całkiem się zapiekły, zaśniedziały, obrosły twardym grzybem. 
Zdrapałem kwasową pleśń, zakładam nowe, alkaliczne ,,erdwudziestki". Zielonkawa żaróweczka rozżarza się niemrawo, głośnik zaczyna szumieć.
-Działasz! Przywrócę cię, brachu, do świata żywych!- mruczę kręcąc gałką.
Warszawa I- nic, wizgi i wycie. Londyn- Belin- Tokio- również dźwiękowa sinusoida. 
Jest! Zza siedmiu gór, zza ośmiu rzek, a konkretnie z Krakowa odzywa się rachityczny głosik prezentera. Mam wrażenie, że jakieś zabiedzone chucherko siedzi w studiu Wolnej Europy czy innego bibisyna i próbuje się przebić przez ścianę trzasków, walczy o eter z zakłócarkami ZSRR.
-Gwiiiiiiii- wrzask czajnika wyrywa mnie ze skupienia. 
W płucach zaczynają kwitnąć róże, wyrastają jeżyny. Paskudny stan. Zaraz walnę się do łóżka, prześpię nadchodzącą chorobę.
A może by tak wyjść wprost w szpony ponurej jesieni, szarookiej brzydulki o wiecznie smutnej buzi? Może lepiej poczekać do zimy, by...
 
Strach to klatka o lodowato zimnych prętach, skorupa zastygłej lawy, niedopalona gwiazda. W tej budzącej we mnie samym odrazę, parszywej konieczności życia jest betonowy mur, druty kolczaste, są zasieki. Nie zabijam się z drzemiącej na dnie serca mikro-ciekawości. Co będzie następne? Jakie jeszcze nieszczęścia los trzyma za pazuchą? 
Jestem tu głównie po to, by patrzeć, jak mnożą się problemy. Z uśmiechem stoję nad krawędzią przerębla i obserwuję, jak wyłażą z niego potwory, smoki, bestie. Wabi je moja obecność, szybkie pulsowanie krwi (trzy mocne kawy wpijane codziennie skutecznie wpędzają mnie w nadciśnienie, dewastują serce, powodują drżenie rąk, ,,kofeinową padaczkę").
Witam każde nowe nieszczęście, kłaniam się w pas. Perfidna gra- odkąd zrozumiałem, że w tym (tfu!) życiu nie czeka mnie już nic dobrego, a na nowe nie mogę liczyć, odkąd pozbyłem się z ciała religii, jak wyciąga się kleszcza, lub wypluwa gorzki cukierek- stałem się niestrawny, zmieniłem w obserwatora. Bawię się losem i z losem w masochistę. Z jednej strony paraliżuje mnie strach przed konsekwencjami nieudanej próby powieszenia się (uszkodzenie mózgu, gnicie w stanie wegetatywnym, lub co gorsza- w pełni świadomie), z drugiej- szydzę z pecha jaki mnie prześladuje. Oczekuję przykrych zdarzeń.
Mały, długowłosy człowieczek tańczy na ostrzu scyzoryka, straceniec podcina żyły gumową żyletką.
Panicznie boję się fizycznego bólu. Jestem na niego skrajnie nieodporny. Bez znieczulenia nie ma mowy, bym usiadł na fotel dentystyczny.
Znaczy- mógłbym usiąść, dać sobie wwiercać półmetrowe igły katowskiej bormaszyny w miazgę zębową, w dziąsła, w nerwy.
Ale zawsze skończy się to jękiem. Ból powoduje, że kwilę wysokim głosikiem niczym kilkulatek. Najmniejsze zadrapanie muszę od razu odkazić, zasmarować maścią witaminową.    
W zasadzie chciałbym być bezboleśnie, śmiertelnie chory, pewnego pięknego dnia dowiedzieć się, że mam AIDS, czy nieoperacyjny nowotwór.
Że mój czas jest jak śnieżka rzucona na gorącą płytę kuchenną. 
Z zadowoleniem patrzyłbym jak ciężkie, okrutne choróbsko obejmuje moje znienawidzone ciało, doprowadza do ruiny świątynię spaczonego ducha.
Tak! Garściami łykać painkillery, obserwując jak chudnę, pojawia się wodobrzusze, wreszcie słabnąć, nie móc chodzić. Zacisnąć zęby, cierpieć niewysłowione męczarnie w imię najwspanialszego daru natury- zdechu.
Bo ja nie mogę umierać. Odrzucam to słowo- poduszeczkę, kolorowankę dla dzieci. Mnie pisany jest wyłącznie zdech. Ileż w tych kilku literach zawieram pogardy dla siebie! Zdech! Wyraz- cios obuchem siekiery w potylicę.
Wyobraźmy sobie, że z międzynarodowej Stacji Kosmicznej odrywa się mało istotna część, może wypada kostka zamarzniętych fekaliów astronautów. Leci, ale dziwnym trafem nie roztapia się w atmosferze.
Niepalne gówno spada mi na głowę, roztrzaskuje czaszkę. I rozlega się donośny dźwięk: ZDECH! 
Taka śmierć byłaby idealna. Głośna, skrajnie ośmieszająca. Ostateczne splunięcie mi w twarz przez nieistniejącego, jednak cholernie złośliwego chochlika losu. 
Wiecie co? Może jednak cierpienie, wszechogarniający ból, ból nie do wytrzymania sprawiłyby, że przełamałbym się jednak i- nie bacząc na ewentualne konsekwencje spartolonej próby- starał się odebrać sobie życie?
W zasadzie ordynarnie lecę w kulki, z zamkniętymi oczami robię krok do przodu, po czym żałośnie cykoruję, zawracam z podkulonym ogonem, wręcz rozklejam się na myśl o tym, co właśnie planowałem.
Tchórzyłem i będę tchórzyć, groźba czeźnięcia w pieluchomajtkach dla dorosłych w kącie nieludzkiej umieralni, śmietnisku dla niedających się naprawić wraków jest zbyt realna, by ją zignorować, machnąć ręką rzucając nonszalanckie ,,raz kozie śmierć".
,,Dwa razy Florkowi zdech"- jak mówiłoby moje osobiste przysłowie. 
Tak więc jestem tu z wami z przymusu, niczym więzień, zabłąkany pasterz, którego stado pożarły wilki. Nie wiem, czego przyszło mi pilnować, ani z jakiego powodu to straciłem. Żyję z rozpędu, z niemożności wyrwania sobie wtyczki. Gapię się cielęcym wzrokiem na szybko zmieniające się daty, objawy starzenia, które mnie dotykają. Wyśmiewam powiększające się zakola, ,,gniazdko" we włosach, coraz bardziej okrągły od piwa brzuch. Nawet chciałbym utyć, rozrosnąć się do niespotykanych rozmiarów, paść na zawał ważąc pięćset kilo. Pęknięcie otłuszczonego serca wywołałoby małe trzęsienie ziemi.
I niechby znaleźliby mnie po tygodniu w stanie zaawansowanego rozkładu. Flor- karmnik i pożywienie w jednym, siedlisko nieskończonej liczby drobnych istot. Bożek dający życie. Tak chciałbym poczuć się zjadanym przez milczącą, brutalną siłę przyrody. Niech to widzą tysiące, miliony przypadkowych gapiów! Niech z ich nozdrzy nigdy nie zmyje się mała, czarna pieczątka, jaką zostawię!
Marzę o skażeniu choćby kilku uliczek niekończącego się labiryntu. Wyjście z niego to ułuda, wielkie kłamstwo, Ziemia Obiecana, do której nikt nigdy nie dotarł, wszyscy tracili świadomość dwie chwile przed ujrzeniem jej.
Zaświaty- najohydniejszy z mitów, marionetkowa kraina pod rządami przypadkowego głupca. Zapomniano go poinformować, że jest władcą. Siedzi na schodach zamku, beznamiętnie patrzy w zamgloną dal. Zbliża się wroga armia. Cesarz z miną imbecyla ociera ślinę z brody. 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1