20 february 2017
Flordenathia (cz.V-OSTATNIA)
-Mędrzec z ciebie jak, nie przymierzając, z malucha ferrari. Wiejski chłopek- roztropek, do tego żul. Coś ty tam odkrył w łepetynie?
To Czarne to gnój, w jaki zmieniłeś mózg. Przejrzałeś się od wewnątrz i zdałeś se sprawę, że cię wzięła oduracja- nagle, używając regionalizmów jak moja babcia, odzywa się nadżarty przez korniki Jezus. Gada spod sufitu nie ruszając podziurkowanymi wargami.
Na myśl przychodzą mi wszystkie znane przekleństwa. Gdyby nie Ania nad Aniami- zbluzgałbym drewnianego oszusta, Pinokia z krucyfiksu.
-Co się gapisz? Odkryłem PRAWDĘ, o jakiej ci się nie śniło. Choćbyś stworzył w tej swojej Kanie całe stągwie sangrii i wypił wszystkie- doświadczysz tylko bzdur, odkryjesz drogę wiodącą na manowce, w krzaki czarnych jeżyn. Pokaleczysz się, porwiesz szaty, a guzik zrozumiesz. Ja wiem wszystko, zbliżam się do etylo- nirwany- wlepiam oczy w rzeźbę i myślę jej to na cały głos.
-Co tu robisz? Po co przylazłeś do mojej świątyni, odstępco, bałwochwalco?- odmrukuje Rabbi.
-Na pogrzeb sąsiada. Zaraz po imprezie zmywam się i więcej mnie nie zobaczysz.
-Ej, to ty zabiłeś, zamordowałeś moją matkę!- Syn Człowieczy wykrzykuje niczym brzuchomówca i odrywa się z gwoździa.
-Uważaj!- krzyczy ksiądz z mównicy.
Wielka fala szmeru przechodzi przez kościół, wszystkie głowy się odwracają, jak na sprężynkach.
Próbuję się osłonić, jednak wczesnośredniowieczny krzyż z naturalnej wielkości trzydziestotrzyletnim, dębowym mężczyzną przygniata mnie.
W ostatniej chwili odchylam głowę i zabójcze ciernie wbijają się w posadzkę.
Słyszę słodki krzyk Ani. Zszokowany klecha paple jak najęty ,,mam nadzieję, że nic mu nie jest, że obędzie się BEZ BÓLU, BEZ BÓLU..."
Z tego wszystkiego odpływam. Moja świadomość spada, jak uschnięty listek z drzewa.
Nadmiar wrażeń skutkuje utratą przytomności. Zbierało się pod skórą, nawarstwiało Czarne. I wreszcie- bach! Wrzód trzasnął i wylewam się, wyciekam z ciała. Z resztą- czym jest ciało? To pusta grota po roztrzaskanej Maryi, kornik zdechły z głodu w środku starej figury.
Okulary przeciwsłoneczne założone na trzecie, czwarte i piąte oko. Świątynia wsysa się do środka. Moje myśli to stado kolorowych Vargów Vikernesów z zapałkami, hippisi- sataniści, hinduistyczni neopoganie jarąjacy wszystko na swej drodze. Wandalowie podróżujący pomalowanym w pacyfy volkswagenem busem pierwszej generacji, na składakach, wrotkach i deskorolkach.
Śiwa o 1008 imionach tańczy w płomiennym kręgu. Ma twarz pięknej siostry Białego.
Nataradźa, żywy posążek szczęścia. Nie boję się śmierci, jest tylko porysowaną płytą gramofonową z psychodelicznym rockiem, wyblakłym graffiti na przeznaczonej do zburzenia kamienicy. Śmierć jest jak strzelanie z wiatrówki do kineskopu starego, popsutego telewizora, na którym nie wyświetla się już nic. My- obraz, duch, widziadło, fala niedocierająca do archaicznego, niesprawnego odbiornika.
My- szczątki pudła ze szkła, sklejki i blachy. We krwi puste butelki niczym zgasłe lampy. Śmierć w śmierci.
VIII.
-Jak się spało?-pyta WszechAnia. Miałem rację, ma śliczne, zadbane ciałko. Wizja - nie wizja, mam to gdzieś. Leżę na unoszącej się w bliżej nieokreślonym, tęczowym chaosie wersalce, a obok- Ona. W czarnej, koronkowej bieliźnie.
I co z tego, że to sen? Oby trwał jak najdłużej. Dobrowolnie nie dam się obudzić! Jest mi tak diabelnie dobrze, jak rzekłby proboszcz- bez bólu, co w jego nowomowie zastępuje pół słownika, oznacza szczęście, spokój, błogość, zbawienie...
-Cudownie- odmrukuję całując ją w mięciutkie podbrzusze. Kobieta- przytulanka, pluszowa, ruda maskotka.
-Kawusia cię wykończyła. Chlałeś jej więcej, niż alkoholu. I masz za swoje- atak serca przed trzydziestką- mówi Anna Zawsze Dziewica, a w jej głosie czuję smak nieznanych, transcendentalnych, kosmicznych owoców.
-Znaczy, że co? Umarłem? Jak w ,,Nic śmiesznego", w tej durnej komedii?
-Teoretycznie- nie, on będzie żył i żył, jeszcze wiele lat. ale musi uważać na siebie, pijaczek. Prawie całą rentę wariacką wydawał na używki.
Obudzi się w szpitalu i- przerażony- stanie się innym człowiekiem. Wersja 3.0. Hinduski straight-edge'owiec, abstynent, jogin, weganin.
Ale to już nie ty. Ta postać nie żyje. Rozdzieliliście się, wypełzłeś z niego, lichoto.
Patrzę jak wół na malowane wrota. Chyba rzeczywiście, jak mawiała babcia, odpiłem rozum i stałem się ,,całkom durnyj".
-Znaczy, że niby kim... jestem?
-Przechodni demonik, tymczasowa mutacja. Grzech młodości, z którego nie tak prosto się wyspowiadać, mania zbieractwa, głównie butelek.
Kompleks niższości to pierwszy znak, że się psułeś i organizm robił wszystko, by się ciebie pozbyć. Duchowy system autoimmunologiczny usuwający niechcianych gości.
W głowie mi wiruje.
-Wyobraź sobie, że nie ma nas, nieba, to łatwe, jeśli się postarasz- skośnooka Ania idzie ze mną pod rękę przez ciemny las. Wokół mgła, dymy z fajek wodnych wszystkich rastamanów świata. Taniec śmierci. Kali, Siwa, Wisznu, Jehowa, gipsowa Maria, Allah, Zeus, spróchniały Nazarejczyk- cały panteon bóstw rozwiewa się. Moje trzecie oko płacze, chyba ze szczęścia.
Biała komnata nieistniejącego zamku w państwie fantastów.
W godle wiecznie odradzający się feniks o płomiennych skrzydłach przypominających rude włosy mojej kochanej dominy.
Znalazłem odpowiedź na pytanie, którego nikt nie śmiał zadać. Rozsuwam zasłony, wpada purpurowe światło. To Czarne płonie w środku. Niczym w ,,Imieniu róży" podłożyłem ogień pod Niezbadane, przeczytałem każdy papirus w sekretnej bibliotece myśli, po czym oblałem je benzyną. Nie wszystko musi zostać ujawnione. Niektóre bestie najlepiej zawsze trzymać w zamknięciu, nie wypuszczać nawet, gdy ich sierść zsiwieje, a zęby wypadną ze starości. Prawda, jak Polifem, ma tylko jedno, wykłute oko.
Siedzę na tronie z drzazg, pozostałości po spróchniałym krucyfiksie sprzed tysiąca lat. Otaczają mnie świece zapachowe, kadzidełka pachnące muzyką. Alkoholowa filozofia zaprowadziła mnie nad przepaść, a ja potulnie dałem się strącić.
Lot w dół i ocknięcie się w kraju odwróconej piramidy, gdzie nikt się nie starzeje, zwłaszcza Ania.
Czuję, że rozbiegam się, rozpełzam po lesie. Jest mnie miliard, tysiąc, nie ma wcale.
Znoszę do mrowiska patyki, kości, zasuszone kwiaty lotosu, resztki pękniętego serca. Anna- kapłanka pali nimi w kominku.
Znów ma dwadzieścia osiem lat.
Krzew usycha przysypany popiołem. Realny świat zanika wraz z Czarnym.
Dobrze mi tu, w środku nieskończonej jesieni, pośród zwiędłej, rubinowej trawy, dogasających, rudych gwiazd.
Sklejam połamane płyty, na których naćpani, tybetańscy mnisi wyśpiewują mantry na melodię ,,Slip Inside This House", popijam czterdziestoprocentową sjenę paloną. Śmierć to rozbity hippiebus, wrak pełen flaszek i niedopałków.
Nie warto się nią przejmować.
Stąpamy z Anią po wygasłych węglach. Wieczność bez problemów, BEZ BÓLU.
Za horyzontem rośnie jabłoń. Nigdy nie rodzi owoców.