26 february 2017
Idiotolatria cz.II
VII.
Wszystkie camele połamane, kompletna miazga w paczce. Z barku laku zapalam zabranego taryfiarzowi ,,mocnego". Jemu już się nie przyda.
Wiem, że trochę głupio jest okradać zwłoki, ale znalazłem się na dnie dna. Dosłownie.
Zaciągam się zakrwawionym szlugiem (zgroza!). Jestem w obrzydliwie mrocznej jaskini, w bebechu miasta. Pożarł mnie oślizły wieloryb. Właśnie zaczyna trawić, leżący na dachu wrak taksówki powoli zapada się w błocko. Stoję po kolana w gęstym żurze, komórką oświetlam wnętrze żołądka potwora. Kompletny brak zasięgu. Nie mam pojęcia, po co w prehistorycznych czasach pokoju zbudowano ten tunel, ani dokąd on prowadzi. Mało mnie to obchodzi, muszę się stąd wydostać, nie dam się przecież wessać przez cholerne bagno. Staryzny alcatel rzuca słabe światło. Idę ostrożnie wzdłuż przełyku bestii, w adidasach mam pełno szlamu. Nie jest to kanał, nie cuchnie szambem. Zapach określiłbym jako bardziej ,,techniczny", coś jak stopiony układ hilfanomorfidalny. Drżący promień z wyświetlacza, nieokreślona ciecz wokoło, grzęznięcie, zamulanie. Brodzę we krwi zjaranych robotów. Ciskam niedopałkiem w brunatny płyn. Pod nosem klnę jak szewc.
Światło komórki się dopala, w końcu idę po omacku. Na ślepo. Obmacuję gładką powierzchnię ścian (chyba są wykafelkowane), czepiam się jakichś przewodów, drutów. Coraz głębiej, zanurzam się po pas w płynach ustrojowych androida. Próbuję dodać sobie otuchy myśląc o czymś przyjemnym. Seks. Azjatki. Jestem w japońskiej, krytej szczerym złotem pagodzie, leżę na porcelanowym ołtarzu u stóp olbrzymiego posągu Buddy. Pojawiają się dwie gejsze w satynowych kimonach. Starsza ma najwyżej dwadzieścia pięć lat i ostry makijaż. Punkówa z Kraju Kwitnącej Wiśni. Mała, jeszcze nastolatka, podchodzi z szelmowskim uśmiechem i rozbiera się. Wlepiam wzrok w jej wygoloną... chłughł!
Potykam się o cholerny kamień i ląduję twarzą w żurze. Diabli biorą fantazję, skośnookie pannice toną w brei. Do ust wlewa mi się metaliczna woda. Kolejne papierosy stracone.
VIII.
Zwierzęcy ryk wstrząsa piwnicą. Zapłakane, rozmodlone głowy odwracają się. Milkną pacierze. Mirosław Borek drze się jak zarzynany kot. Ania- demon zatapia paznokcie w jego tłustej mordzie. Obdziera ją ze skóry. Wieprz próbuje się wyszarpnąć, chwilę później jego gałki oczne wypływają. Ogarnięta amokiem dziewczyna rzuca się na molestanta. Ten, wymachując pięściami ryczy ,,Zabierzcie ją, kuuuurwa!".
Scena jak z obrazu Podkowińskiego. Piana z pyska, wywalony język. Śmiech rudej wampirzycy. Szał uniesień.
IX.
Wynurzam się ze szlamu. Wypluwam rdzawe błoto. Jestem niczym zapuszczona fontanna na rynku miasta duchów. Do zębów i podniebienia przykleiło się nieidentyfikowalne cuś. Biedne młode Azjatusie poszły na dno. Pewnie leżą teraz pośród śrubek, trybików, kół zębatych, oplecione dawno martwymi kablami. Bez prądu w żółtych serduchach. Brunatny pogrzeb, marzenie rozpuszczone w syfiastej cieczy. Śpijcie słodko, ledwie się poznaliśmy a już przyszło się rozstać.
Z resztą, pewnie i tak po jakimś czasie puściłybyście mnie w trąbę, choć byłem waszym stworzycielem. Takich przegrańców każdy odrzuca, nawet widma żyjące pół sekundy nimi gardzą. Były więzień, były blackteista z wytatuowanym na policzku Lucyferem w odwróconym pentagramie zasługuje jedynie na pogardę, litość. Nie zasługuje na nic. Jestem zadżumiony, skreślony już na starcie. Można bać się, brzydzić,
nie sposób kochać. Potwór z Florness pełznie przez czarny tunel. Na stracenie, na śmierć, by zderzyć się z jeszcze większym mrokiem, utopić w podziemnej... światło? Albo wzrok mnie myli, albo... Wyjście! Coś się tam tli, jakiś zielony blask się odbija od ścian. Coś brzęczy i przyciąga mnie. Heh, pewnie to magnes na zakapiorów. Zbierają takich typów spod ciemnej gwiazdy, by zaludniali piekło jeszcze za życia. Wabią do noclegowni dla bezdomnych recydywistów, przytuliska połączonego z meliną. Czuję, że idę na wieczną imprezę do kumpli- bandziorów, jednocześnie wracam niczym syn marnotrawny do domu zmarłego ojca. W domu rodzinnym czekają resztki dzieciństwa, zakurzone zabawki, ledwie wyczuwalny zapach bezpieczeństwa. Płynna kraina, gdzie nie ma wojny, internetu, ani telewizji. Tam nie sięgają łapska policjantów, klawiszy. Bezprawie, luz, blues i pamięć o tym, jak diabelnie dobrze było, zanim rozpętała się burza. Czapka- niewidka, po założeniu której odrażający, brudny, zły Florek staje się małym, piegowatym chłopczykiem, co to nie wie, jak wygląda trup. Ulice nie są przeorane pociskami, powietrze nie skażone dymem i smrodem zgnilizny. To ucieczka w wódkę, wszystkie dragi świata, zapomnienie więziennej gwary. Znów mam sześć lat i jednocześnie jestem w średnim wieku, siedzę w zadymionej knajpie z kompanami od kieliszka. Rozdwajam się, staję dobro- zły. Mama właśnie kupiła mi nową zabawkę. Wypiłem pół litra. Oglądam cartoon network. Zapalam klubowego. Zmywam tatuaże- kalkomanie z laysów. Pchnięto mnie nożem. Pragnienie bycia grzecznym miesza się z niepokorną naturą. Plus i minus. Ścieram brud ze skóry, wypluwam kostki cukru.
RKFG patrzy. Parzy, gdy podnoszę wzrok. Było tu od niepamiętnych czasów. Kto i po co je zrobił- nieważne. Mam się nie interesować. Okiełznano to przed wiekami, przed stworzeniem świata, zwinięto. Szpula energii, bezkształtna, przelewająca się, błyszcząca plątanina czegoś, co myśli, widzi i czuje. To coś na kształt inteligentnego prądu, pamięci i fal elektromagnetycznych, promieniowania i pustki. To wsysa myśli, wrzeszczy, jest spokojne. To się przedstawiło. Wiem, że jego imię to skrót, jak JHWH, tylko prymitywniejszy, bardziej wulgarny. Imię szatana, chamstwo chamstw, skrót- samodzielna forma życia. Jeśli ktoś odważy się rozszyfrować otworzy setkę puszek Pandory. W każdej będzie inna plaga: czarnej ospy, trądu, dżumy. W ostatniej- masowa śmierć z nudów.
Ry Ka eF Gie- nieprzekraczalna bariera, skok w przepaść.
Podchodzę bliżej. Wciekam w to, wżeram się. Florek- tłusta plama na godle wrogiego państwa. Wielu narkotyków w życiu próbowałem, chyba najmocniejszy z dotychczas poznanych był herdewin. Dotychczaaa.. To jest niewyobrażalnie mocniejsze. Chryyyss... Przez chwilę jestem mitologią, auto- mitem. Właśnie zdeptałem wszystkie religie, zastąpiłem je kultem zmarłych gejsz. Rzygam złotymi jabłkami w ogrodzie Hesperyd, burzę świątynie, na kamiennych tablicach z Dekalogiem wyryłem listę zakupów. Dwie nienazwane laski, które starałem się wyobrazić mają być czczone niczym boginie. Sprawię, by zapanował kurwoteizm, kult prostytucji. By w burdelach wykładano teologię erotomanii.
Zostanę wszechrajfurem, papieżem- alfonsem. Każda kobieta przed trzydziestką będzie musiała przez rok służyć w bazylice seksu.
Stałem się szkrabem, w którym kłębią się demony, prawie jak Damien Thorn ze starych amerykańskich filmów.
Na głowie mam znamię w kształcie butelki jabola.
X.
Zdrowaśmaryjne babuszki biadolą. Jedna pochyla się nad uduszonym tłuściochem, czyni znak krzyża. Paru mężczyzn wybiegło za Anką na ulicę. Akurat nadlatywał ,,szczur". Momentalnie zostali zmieceni, nawet nie poczuli.
Do niedawna w kryształowych oczach dziewczyny było zamknięte miasto. Co prawda wypłowiałe i ledwie widoczne, jednak prawdziwe, Armalnowice z krwi, kości, potu i betonu. Nie drzemała pod nim żadna bestia, nie groziły mu wojny, ani kataklizmy. Patrzcie- utopia pękła, rysunek na szkle to teraz ostre puzzle. Nie chcielibyście ich układać. Pod Anią rozstępuje się ziemia.
XI.
Jebnęło nieźle. Byłem właśnie w stanie najgłębszej nirwany (dobrze, że nie Guns N' Roses, he he), gdy usłyszałem walnięcie. Potem plusk. Myślę- bomba, albo granat! Na takim haju nie bałem się niczego, do klatki lwa bym wlazł bez strachu. I jeszcze wzrok mi się wyostrzył, normalnie widziałem jak przez noktowizor. No to podchodzę, patrzę- kurde balans- jakaś laska wleciała w wyrwę. Pannica przywaliła w taksówkę, odbiła się i wpadła do wody. Dryfowała jak śnięta ryba i gapiła się. Martwo. Trochę durna śmierć tak zginąć przez nieuwagę w samym sercu wojny. Nie od ,,szczura", drona, czy innego strzelającego ustrojstwa, lecz przez dziurę.
,,Będziesz trzecim bóstwem, do kolekcji"- mówię podnosząc ciało biedaczki. Fajne ruda dziewczyna. Była jeszcze ciepła.