Prose

Florian Konrad


older other prose newer

2 march 2017

Kefaloforian cz II.

III.
Na chwilkę, na szmat czasu, na nieskończoność pogrążyłam się w kompletnej próżni. Była ona tak głęboka i przerażająca, że świat widzialny skrył się pod małym listkiem, zasłoniła go tęcza powstała z dwóch kropli rosy. Wiem, że to brzmi idiotycznie.
Osadziłam się na ziarenku piasku. Tak, dobrze słyszycie, sklejałam się, spajałam, rozlatane myśli skupiały się wokół niego, krzepły. Koncentrowałam się na czymś stałym, choćby odrobinę realnym. Walczyłam o pozostanie na tej małej łupinie, otaczałam ją ciepłem, by przetrwać.
Wreszcie, po nie wiem jak długo trwającej odbudowie mogłam powiedzieć: jestem. Nie jako fragment, okruch, pozostałość, ubranie należące do nieboszczyka. Byłam sobą, trzydziestodwulatką w ciele mężczyzny, facetem bogatszym o drugą, piękniejszą osobowość. 
Nikt i nic nie jest w stanie nas poróżnić ani rozdzielić. Jesteśmy przetkani sobą, dopełniamy się,  jak połówki rozbitej szklanej kuli, z której po rozbiciu wypełzną robaki. Nie istnieje powód, dla którego urodziliśmy się w swych wnętrzach. Tak po prostu miało być, gdzieś, w chwilowo zgasłych gwiazdach, niebie odłączonym od prądu zapisano los każdego. Masz- sprejem, tuż obok bazgrołów hiphopowców.
Co się stanie z Maksiem, jeśli świat się nie obudzi? Czy zdechnie z głodu? 
Zamykam powieki. I znowu. Trzecie, czwarte, wpadam w trans, zapadam się do środka, rdzenia tej zadymionej pustki. Nieskończenie ciężkie ziarenko piasku spada i tłucze kulę, by już nikt w nią nie spojrzał. Zaraz wypełznę. Gdzieś. Może wrócę do zastopowanego życia, kolejny raz  wcisnę ,,play". Wymyślone fanki oszaleją ze szczęścia widząc idolkę cała i zdrową, z paroma niewielkimi siniakami na kostkach. Może otworzę stare, odrapane drzwi, dam krok w dół i... też będzie pięknie. Przecież złapie mnie pomalowany w psychodeliczne esy- floresy, kolorowy Chrystus, moje prywatne bóstwo. Nie ma śmierci, jak chciałyby hordy rozkrzyczanych ateistów, nie istnieje Niebo i Piekło, w które każą nam wierzyć ślepcy. Kapłani wszystkich religii rodzą się bez oczu, nerwów wzrokowych. Ponadto głusi i niemi. Od pierwszych chwil życia są niezdolni do pełnego zrozumienia, doświadczenia i przekazywania prawdy. Jedynie kalekie, by nie użyć słowa WYBRAKOWANE jednostki głoszą kłamstwa o potępieniu. Tak ciemność rozgniata, rozpłaszcza ich mózgi. Dusze tych biedaków nigdy nie osiągają właściwego wzrostu, są to dusze- liliputy, blade i cherlawe, rosnące w bezkresnej piwnicy. 
Bezpióre myśli- nieloty, serca napełnione chrzęszczącymi śrubami- to cechuje wiernych, zjadaczy bajek.
Większości dobrze pod pancernym kloszem, znaczna część ludzi kocha pasożyta nieprawdy, zżywa się i staje w jego obronie. Często do walczy krwi.
Jezus- tęcza należy do garstki wybrańców, którzy mają dwie dusze, zespolone krople rosy. 
No, już czas. Za długo tu tkwię. Trzeba się określić, znaleźć swoje miejsce, właściwy skrawek taśmy filmowej, odczytać swoje nazwisko z napisów końcowych, kartki wyrwanej z książki telefonicznej. Lub, w razie pecha- rzucić wszystko w ogień.  
 
Dym zaczyna się powoli rozwiewać. Coraz bardziej cuchnie. Woń przypomina Miss 25 zmieszaną z chemikaliami bliżej nieokreślonego pochodzenia i zastosowania, fetorem buciorów, które rano wyrzuciłam. Trąci spaloną gumą, jakby gdzieś blisko gang naćpanych bandziorów jarał opony od rozbitych fordów. Ogarniają mnie mdłości na samo wspomnienie, wypluwam dziurawy żołądek.
Coś skwierczy w górze. Rozgrzewają się świetlówki, albo jakaś drążąca ręka zapala gromnice, lampy naftowe mające węże zamiast knotów. 
Buczenie i przykry zapach. Plusk. Mam rzęsy. Czuję opatrunki na twarzy. Więc istnieje mięso. W nozdrza są wbite ostro zakończone rurki. Biegną chyba do płuc. A więc znów stworzono powietrze. 
Czy tak budził się Robocop? Co stało się z językiem, szczękami? Chyba jestem po amputacji kończyn, napełniono mnie jakąś zupą, fasolką po bretońsku. Paskudne uczucie, jakbym, była garnkiem w którym właśnie coś ugotowano, naczyniem ze świeżą, parującą potrawą.
Blask jest suchy, z góry pada mi do oka sól. Wszystko, czego nie wydobyto w zamkniętej kopalni w Wieliczce. Dwie krople rosy stają się Morzami Martwymi. Zaraz zwymiotuję. Głłłłł... Coś przechodzi przez blaszane gardło, w którym tkwi rura od radzieckiego odkurzacza ,,kamieta".
Zaraz robi się zamieszanie, słychać jak pompy odciągają płyn. Nienasmarowane trybiki obracają się jak szalone, konstelacyjki żelaznych bączków chroboczą w ścianach, podłodze. Jakbym przez pomyłkę albo z braku miejsc trafiła na oddział dziecięcy, gdzie upośledzenie leczy się grzechotkami. Gssz...gssz... niczego nie rozumiejące szkraby grają na marakasach.
Muzyka tworzona na przypalonej kaszy, kakofonia, szept bezzębnego starca, który zapluwa się z przejęcia. Ostatnie zdanie opowiada wodą. 
 
Pierwsze co widzę to B. Wielka litera B, zielona, jakby pokryta bąbelkami. Ki czort? Leżę na noworodkowym w wielkim inkubatorze przykrytym kocem w cyferki, literusie? A nie, to te przewody z nosa są tak splątane. Chyba dostaje kroplówkę. Kapie, a ja to wciągam. Kapie. Inhaluję.
Szyja jakby zacementowana, pewnie mam założony kołnierz ortopedyczny. Co robić? Z braku jakichkolwiek perspektyw staram się przypomnieć wszystkie znane wyrazy na b. Państwa, miasta, imiona. Nie, to nudne. Powyobrażam sobie, co mi odcięli. Nogi powyżej kolan, czy tylko stopy? Jezu, mój tysiącbarwny, kurwa, Chryste, w co ja się bawię? Powinnam wrzeszczeć w myślach, wypłakiwać słoną rosę. Nie czuję potrzeby, z natury jestem silna. I słaba. Mężczyzna o kobiecym sercu, chłopczyca w ciele faceta. W siedemdziesięciu procentach jestem uroczą dziewczynką, w drugich siedemdziesięciu- prostym osiłkiem. Rozdwojenie wyobraźni.
-Ty, obudził się? Halo, słyszy mnie pan?
Na salę wchodzą dwie pielęgniarzyce. Lub raczej salowe. Wnioskuję to z ich tłustego, kaczego, mało inteligentnego chodu, platfusowatego człapania. Pewnie kiwają się przy tym, łażą tym swoim krokiem marynarskim po korytarzach z basenami, workami na śmieci, brudną pościelą. Krok właściwy nosicielkom wiader i mopów. Nikt elokwentny, wykonujący bardziej odpowiedzialną pracę, choćby wymagającą umiejętności robienia zastrzyków nie plaskałby tak nogami, choćby nawet miał je z mokrego mydła, albo budyniu. 
Potakuję głową, choć ledwie mogę wykonać najmniejszy ruch. 
-Zgadza się, odzyskałem przytomność! Idźcie po kogoś kompetentniejszego!
Brak reakcji.
-No na co czekacie? Chcecie mnie leczyć domestosem?
-Ładnie się urządziłeś, człowieku. Siebie i nas. Co my z  tobą zrobimy?- przypełza wreszcie jedna z bab. Nachyla się, świeci latarką w czynne oko. Ma około sześćdziesiątki, trwałą ondulację, jasnopomarańczowy ,,baranek" z odrostami na głowie. Czuję od niej lizol. To mój pierwszy pobyt w szpitalu, wcześniej nawet w odwiedzinach u nikogo nie byłem i nie wiem, jak pachnie lizol, ani czy się go nadal stosuje. Domyślam się, że ma taki zapach jak ona- odkażanej śmierci, która  i tak ogarnie cały organizm, nieudolnych i z góry skazanych na porażkę prób odratowania skatowanego ciała. 
-Ej, Boże, Boże... Co ci strzeliło do głowy, dzieciaku, rzucać się pod samochód? Wiem, problemy masz, zaburzenia psychoseksualne. Byłam na dyżurze, gdy cię przywieźli, w damskich ubraniach. Ale z tym można walczyć, są ośrodki specjalistyczne, terapie.  Na przykład u księży marianów w Augustowie... Biedyś strasznej nawarzył. Młody jesteś, masz zdrowe serce. Będziesz pokutować. Lepiej, żeby cię wtedy Bóg powołał. 

-Pani doktor- telefon...-zjawia się młoda dziewczyna w białym fartuchu, podaje babie przenośną słuchawkę.
Co? Nie wierzę w ani jedno przed chwilą usłyszane słowo. Próbuję zwalić wszystko na omamy, leki przeciwbólowe, którymi muszę być nafaszerowana. Czuję się jak w wieku trzynastu lat, gdy spadłam ze skutera i wyrżnęłam w beton. Twarde lądowanie.
To ma być lekarka? Ten rozłażący się, ludzki naleśnik? Mniejsza aparycję babci klozetowej. Jak śmiała tak powiedzieć? Zero prób nawiązania kontaktu, sprawdzenia, na ile jestem świadomy. Dostałem pogadankę- stek bzdur i biadolenia i diagnozę- jestem zboczeńcem i psychopatą, którego należy zamknąć u księży marianów na terapii. Szkoda, że nie dodała: w kaftanie bezpieczeństwa i żelaznej masce. Ręce opadają. Przysłowiowe, prawdziwych chyba już nie mam. Co za wsteczny, mało rozgarnięty babsztyl! Dewotka z kółka różańcowego! Jakim cudem dostała się i ukończyła medycynę? Pewnie po znajomości, tatuś był szychą, jeszcze posmarował gdzie trzeba i przepchnęli, przeciągnęli za ośle uszy oślicę. Nie ma innej możliwości, krótka wizyta pozwoliła mi stwierdzić, że to człowiek, któremu nie powinno się powierzyć diagnozowania chomików.
--Pić... Błagam...- płaczliwie rzęzi słaby głos po prawej stronie. A więc nie jestem tu sam. To nie sala dla umarlaków, warzyw w wiecznej śpiączce.
-Uważaj, jak ci dam więcej. Nie odkupiłeś ani razu. Tych tam poproś.
-Zlituj się, Rysiek...
-Następny się obudził. Jak mu tubę z gardła wyciągną też będzie sępił, pedał. Nawet kropelki nie dam, niech z sedesu chłepcze, zwyrodnialec. Za kobiety się przebiera. Wiesz pan co? Takich to trzeba najpierw trzymać w lochach, przykutych do ściany, jak w Średniowieczu. Dopóki nie zmądrzeją, nie przejdzie ochota na cudowanie. A opornych, wykręcających się od żeniaczki- na galery, do kamieniołomów. Tylko wykastrowanych. Co taki człowiek jest wart, bez rodziny, bez dzieci? Tylko z innym chłopem, w grzechu. Albo, jak sobie chłopa nie znajdzie- bierze się za gwałty, bywa, że i na niemowlętach... Pogrom zrobić, łapankę, procesy pokazowe, żeby młodzież się bała naśladować.
 
 Dławię się śmiechem, nieomal wypluwam rurę. Poziom głupoty ,,kolegi" z sali jest komicznie wysoki. Jego buractwo przebija chmury, szybuje poza jonosferę, kretynizm opuszcza galaktykę. Matołectwo unosi się ku najodleglejszym planetom, wraca skąd przylazło, do skisłego światka, obskurnej bajki, gdzie ludzie obwiązują głowy nienawiścią, ich poglądy są tak ciasne, że uciskają czaszki.
W krainie małogłowych brakuje powietrza, światło jest reglamentowane. Rząd debatuje czy wprowadzić kartki na seks, rozszerzyć kompetencje Milicji Obyczajowej i Związku Ochrony Moralności Ojczyzny.
-Pić, no proszę...- jęczy drugi z mężczyzn. 
-Masz już, masz, niech stracę. Co myślisz pan, że mam nie wiem ile? O- pół butelki. A Baśka przychodzi dopiero pojutrze.
-Dziękuję. 
-Centuś, kurwa, nie żałuj pieniędzy. Wiem, że chowasz.
-Dwa złote, na papier toaletowy.
-Masz całą garść. 
-Groszaki...
-Na pomnik zbierasz? he he he. Jak umrzesz to może zdążę obszukać przed sanitariuszami i okaże się, jakie groszaki. 
 -Oj, Rysiek... Nie męcz. Środek nocy jest, daj spać. 
-Środek dupy, jest najwyżej dwudziesta. 
-Samobójcę pomęcz. 
-Brzydzę się nawet podchodzić. Bo widzisz pan- ja mam bogatą wyobraźnię i czy chcę czy nie, a oczywiście nie chcę...
-Śpijmy. Nie ma co se głowy zawracać, co on wcześniej robił i z kim. Już nie porobi. 
 
IV.
Słowa faceta wywołują gęsią skórkę, potęgują obawy wywołane przez lekarkę.
Różne myśli pchają się do głowy. Wszelkiej maści szkodniki natarczywie usiłują wedrzeć się we mnie. Niepewność i strach, nie do uśmierzenia. Więc zostanę w tym stanie? Jak kamień? Coraz bardziej mi nie do śmiechu.  
Niech przeklęte będą wszystkie fordy scorpio! Obyście sczezły co do jednej śrubki, zardzewiały na śmierć, bez szans na remont! Niechaj zawalą się fabryki, w których byłyście montowane! Rzucam klątwę na łysoli, bandytów, na ćpunów za kierownicą. Na każdego, kto nie uważa, jak jedzie. Przeklęte niech będą narkotyki i ich dilerzy. Przeklęty niech będzie Henry Ford, od niego bowiem wszystko się zaczęło, on był prapoczątkiem mego kalectwa. Niech psy z całej okolicy złażą się, by mu srać na okratowany grób. Niech was czort transfoby, ślepcy duchowi, dewoci.Obyście cierpieli podobnie jak ja, z utęsknieniem wyczekiwali śmierci i nie mogli jej zaznać, dumni przeciwnicy eutanazji. Życzę wam pełnego cierpienia życia, którego tak bezczelnie bronicie, chlapiąc otłuszczonymi wargami, mieląc jęzorami ostrymi jak żyletki. Z gęb wylewają wam się frazesy, cuchnące pustosłowie. Chodźcie tu, pewnie znajdzie się jakieś wolne łóżko. No już- kłaść się, wkładać rury w gardła i leżeć mi tak co najmniej przez trzydzieści lat. I ruchem powiek pisać peany ku czci życia za wszelka cenę, ograniczającego się do wdechu i wydechu. Wdechu i wydechu.
Zasnąłem bezsilnie biadoląc w przestrzeń, do nikogo. Kolorowy Mesjasz chyba też uciął sobie drzemkę, bo jakoś nie przychodził, by mnie uratować. Spóźniał się z cholerną paruzją, pewnie zamarudził w pijalni tęcz i leżał nieprzytomny na poboczu jakiejś gwiezdnej autostrady.
Znów myślałem o sobie w rodzaju męskim. Szpitalny gbur starał się złamać moją pewność siebie.
Udało mu się, otworzył mi czaszkę i wpuścił pasożyty- rezygnację, rozpacz, myśli autodestrukcyjne. Musiałam zmienić się w chłopa, twardziela, walczyć z nimi. 
Sen był mglisty, nie pamiętam prawie żadnych obrazów, jedynie uczucie grozy i osamotnienia. Cienie biły pięściami w szarą szybę, buzował smolisty ogień, jakby podpalono ogon samemu szatanowi. Zwęglało się coś, przypalało. Grill u kanibali, spalarnia niedobitków.
I ta niemoc, chęć wyrwania się z okowów... i cholerny beton krzepnący na skórze.
 
Obudziło mnie szarpanie. Czułem się jak słoń, któremu odrywają trąbę. Minęła dłuższa chwila, zanim zdałem sobie sprawę, co się dzieje. Wąsaty facet w pasiastej piżamie wyciągał mi przewody z nosa. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów mogłem odetchnąć pełną piersią.
-Udusiliby cię tu człowieku... Żadnej opieki, w mordę jebani. Od rana tak charczałeś. 
-Łłłłł...
-Rurę też wyciągnąć? 
-Łłłł...- kiwam głową starając się zrobić jak najbardziej błagalną i pokorną minę. Chyba wychodzi mi grymas bólu, nie widzę siebie. Chyba słabo panuję nad mimiką.
-Nie rusz gówna bo śmierdzi- odzywa się głos Ryśka.
Nieznajomy wąsacz nie odpowiada ordynusowi, oswobadza mi usta. Odkleja plastry i ciągnie. Miałem w gardle tubę wielkości komina elektrociepłowni! 
Kwaskowate, chemiczne powietrze drażni rany na podniebieniu. W buzi mam zwitek suchych gazet, albo ulotek. Zmuszam się do przełknięcia śliny. Pustynia. Język mi obumarł! 
-Ghghghghghg...-bełkocze flegma głęboko w oskrzelach.
-Pij pan- facet przystawia mi do ust jednorazowy kubeczek z resztką wody na dnie.
Gęba zapomniała co to płyn. Odzwyczaiłem się od braku odkurzacza w pysku. 
Kolorowy deszcz pada na spękaną ziemię. Ta- broni się, wyrzuca krople w górę. 
Omal nie krztuszę się. Poszło. Język chyba będzie żyć. Zamykam paszczękę, właściwie dwie gąbki nasiąknięte śliną z drobnym żwirem.
Usunięto mi wszystkie zęby. 
-Łękuję...
Aparat mowy działa. Czyli nie jest tak źle. 
 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1