Prose

Florian Konrad


older other prose newer

2 march 2017

Kefaloforian cz. III.

-Drobiazg.
-Pod nami jest prosektorium. Stąd ten smród, czujecie? Zawiewa, bełta trupim powietrzem, miecie je po kanałach wentylacyjnych. Dawno wżarło się w mury. Może już kroją Staszewskiego. O, ile miał pod poduszką- sześćdziesiąt złotych po drobności. A na głupie picie sobie skąpił, Żyd. 
-Oddaj to, człowieku, jego rodzinie. 
-Udam, że to miał być żart- warczy Rysiek wychodząc. Mija się z pielęgniarką. Do sali przyczłapuje korpulentna baba. Kątem oka widzę, że zmienia mi worek z moczem.
-Podciąg....w gółę...
Siostra miłosierdzia oczywiście nie słyszy. Jej zacięta, obrażona na wszystko gęba jest obsypana pieprzykami. Obrzydliwy, czarny meszek na górnej wardze, zrośnięte, niedepilowane brwi. Ani śladu makijażu, który chyba mało by pomógł na ten pysk. Prostolinijna chłopka, wieśniara ma gruby, tubalny głos. Z powodzeniem mogłaby śpiewać basem w operze.
-Proszę mi pomóc- wąsacz próbuje mnie podsunąć do pionu chociaż na kilka centymetrów.
-Leżeć ma!- buczy matrona wręcz z oburzeniem, jakby facet zaproponował jej udział w orgietce.
-Zostaw, chuju, bo go połamiesz.
Ten puszcza mimo uszu jej ordynarne słowa, prawie sadza mnie.
Znowu nie wierzę w to, co usłyszałem. Pielęgniarka śmiała tak się zwrócić do pacjenta? Co to- kraj Trzeciego Świata? Obóz pół-koncentracyjny?
Rozglądam się, na ile to możliwe. Sala jest szokująco przestronna, mieści kilkanaście łóżek. Nigdy wcześniej takiej nie widziałem. Pomieszczenie wielkości boiska. Przypominają mi się lazarety z filmów wojennych, prowizoryczne szpitale zorganizowane w szkołach, halach sportowych. 
Leżę blisko wyjścia, obecnie zamkniętego. Staruteńkie drzwi pomalowane na złamany błękit. Sraczkoniebieskie. Fakt, śmierdzi chemią, stęchlizną, lecz z tych szpetnych woni przebija trzecia, bardziej paskudna- dekompozycji. Pod podłogą psują się zwłoki, z przedwiecznych lodówek ulatuje freon. Obskurna placówka nadaje się wyłącznie do tego, by w niej gnić. Pieprzonemu Bruno Shulzowi nie śniło się, że mogą istnieć takie miejsca jak z najgorszych koszmarów. Przeklęty Ken Kesey ocipiałby trafiwszy do sanatorium pod klepsydrzym gniazdem. 
Wszechobecne liszaje farby, nagie cegły, odpadający tynk, plamy zacieków. Bieda wyziera z każdego kątka, piszczy na każdym centymetrze kwadratowym. Gdyby nie katastrofalne położenie uciekłbym jak najszybciej z tej wyglądającej na opuszczoną od dekad rudery.
Wzrokiem nie sięgam sufitu. Jakbym patrzył w niebo. Budynek zdaje się być wieżą bez końca, strop jest na wysokości trzeciego piętra. 
Naprzeciwko mnie znajduje się rząd przerdzewiałych, żelaznych łóżek. Większość- same ponure szkielety, jedynie co trzecie zasłane. Pościel, a właściwie bety jest niemiłosiernie brudna. Pod oknem zasłoniętym szarymi storami stoi szafa. Na wyświetlaczu migoczą kolorowe światełka, serpentyny wykresów kłębią się, biegną w prawo i lewo. Urządzenie chrzęści, popiskuje. To chyba monitoruje parametry życiowe takich pół- umarlaków jak ja.
Niestara kobieta leży z otwartymi oczami. Jest przykryta połatanym kocem, widzę tylko trupiobladą, zastygłą twarz. Ma jasne, rozpuszczone włosy. Chyba jeszcze oddycha, choć nie założyłbym się nawet o dwadzieścia groszy. 
,,Musiała być piękna za życia"- myślę głupio. Facetka sprawia wrażenie woskowej figury, pośmiertnego odlewu.
-Twojemu kochasiowi już lepiej- mówi cherlawy człowieczek wchodząc z butelką wody pod pachą. 
Przyznaję, że wyobrażałem sobie Rycha jako osiłka podobnego do bandziora od scorpio, a to chudopachołek, szpitalna ciura, zabiedzone chucherko. Taki świński blondynek z zakolami, metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Ach, ty chamie, jak wstanę, to przysięgam na mego prywatnego Jezusa- zapomnę o dobrych manierach, o tym, że jestem kobietą i najzwyczajniej skuję ci tę lisią mordę.
-Spierdalaj, dobra? Coś się człowieka czepił?
Słabeusz nie mówi nic. Ciska butlą. Bąąąą- ta odbija się od głowy wąsatego. Plastik pęka, zawartość wylewa się na podłogę. Strużka ścieka mi po twarzy. Zmaltretowany język wraca mi do normalności, chętnie bym się napił, a zwyrol rozlał tyle dobrego! 
Panowie zaczynają się szarpać. Wyzywają się przy tym od najgorszych. Wąsacz pochodzi chyba zza Buga, bo śpiewnie rzuca jobami, bliadiami. 
Kąciki ust mi się wznoszą, uśmiecham się jak bezzębny Mon Liz. 
Charakterystyczny odgłos dartego materiału, puszczają zetlałe szwy spranych piżam.
-No już, już, podajcie sobie ręce na zgodę, chłopcy- nie wiadomo skąd zjawia się pocieszny dziadunio w damskim szlafroku.
Wśliznął się na salę bezszelestnie, jak mysz.
-Wiecie, że wynaleziono bakterie, którymi można pisać utwory? Mikroustroje do tworzenia literatury. Wystarczy pobrudzić nimi kartkę, odczekać dobę i pod mikroskopem można przeczytać wiersze, haiku, poematy trzynastozgłoskowcem, niekiedy nawet całe powieści. Bakterie w służbie sztuki!
-Mówi się ,,drobnoustroje", ośle jebany!- strofuje Rycho wycierając krew z nosa. Dostał z piachy, aż jęknął.
-Mikroby. Tak też można je nazwać. Są wyposażone w instynkt, nie mają mózgów, ani jakichkolwiek innych organów, lecz czystą moc tworzenia. Ich jednokomórkowe ciała to ni mniej ni więcej, tylko skompresowana wena. Są przy tym antygrafomańskie, zaprogramowane na pisanie jedynie dobrych tekstów. I kreatywne, nie plagiatują znanych twórców, ani siebie nawzajem.
-Jak niby naukowcy to osiągnęli? - pierwsze zdanie, jakie wypowiadam w tej erze.  Erze kalectwa. Złość i zacietrzewienie rozeszły się po kościach, Rychu i wąsaty przestali zachowywać się jak młode koguty.
-Powiedz panu, Śrubokręcik- mówi z szyderczym uśmieszkiem cherlak.
-Armand Pierwszy Jego Wysokość Dożywotni prezydent Florandaflorii- siwowłosy pomyleniec wyciąga do mnie rękę, ale widząc, że nie jestem w stanie się przywitać chowa ją speszony.
-He he, ale faux pas. To roślina, nie odda ci honorów, wasza wysokość.
-Zamknij się, gnoju- nie wytrzymuję. Wyrzucam z siebie długo kiszony bluzg, nadpsuty stek wyzwisk. Wpadam w trans przeklinania, wyrzucam wulgaryzmy jeden po drugim, jak z automatu, choć usta i krtań jeszcze bolą.
Chamidełko próbuje się kłócić, nie może znieść, że pedzio, w jego opinii podczłowiek, ktoś kto nie tyle stoi o parę stopni niżej na drabinie ewolucyjnej, co w ogóle z niej spadł, wyłożył się umalowanym pyskiem w błoto i odczłowieczył się do cna, że taki fagas w spódniczkach śmie wyzywać go, prawego narodowca, pewnie głowę tradycyjnej i bogobojnej rodziny. 
Kipiąc wściekłością wychodzi, trzaska drzwiami, aż płat lazurowo- błotnistej farby odrywa się z nich i ląduje pod moim łóżkiem.
-Przyznaję, jestem władcą nieco samozwańczym- Armand siada mi u wezgłowia na rozklekotanym taboreciku i zaczyna snuć opowieść. Uśmiecha się, bo znalazł słuchacza, którego jak dotąd nie zamęczał zapewne setki razy powtarzanymi farmazonami. 
...-ale wielcy, książęta, mędrcy świata, monarchowie dochodzili do władzy w bardzo podejrzany sposób, a częstokroć dopływali na tron przez morze krwi. Skrytobójczo mordowali poprzedników, truli, nawet papieży! Więc co tam przy grzesznikach i herezjarchach ja, mały żuczek zdmuchiwany przez wiatr historii i co tam moje państewko! To drobina światła w ciemnicy, okaz skazany na zagładę!
O, patrz pan- to mój projekt flagi- zza pazuchy wyciąga kartkę w kratkę. Podtyka mi pod nos.
-Serce w otoczce serc- logo, symbol, herb umiłowania się wzajemnie, jako chciał Mesjasz!
Druga kartka. Podobny gryzmoł. 



-Od zarania dziejów rodzaj ludzki jest pogrążony w bratobójczej walce, skąpany w jusze. Szał mordowania ogarnął nasz gatunek odkąd wyszliśmy z jaskiń. Zachowujemy się jak toczone wścieklizną lwy, szakale, jak hieny rozszarpujące się nawzajem w walce o byle ochłap padliny. Drapieżnictwo, ale nie z głodu, bez celu, autokanibalizm. Zły to świat, panie, złe miejsce, gdzie nic nie ma wartości poza śmiercią. Cywilizacja potworów.
-No tak -myślę- dziadunio stanowi typowy przykład poczciwego bojownika miłości, domorosłego filozofa bez piątej klepki, naiwnej duszy. Tysiące takich błędnych proroków przewalało się przez historię, głosząc dobroć, umiłowanie pokoju, mając bezzębne usta pełne frazesów o ekologii i kochaniu braci mniejszych. Żyją tacy wszędzie, chyba najwięcej ich w Indiach. Święci mężowie, co fryzjera i mydła na oczy nie widzieli, kasta niegroźnych głupków, którzy w zasadzie chcą dobrze, jednak mało kto ich słucha, a jeśli nawet- nie wciela w życie tego, o czym pieprzą. 
-Założyłem trzy stolice, przy czym tylko jedną prawdziwą- ciągnie utopista
-Pierwsza jest na tej sali. Tu leżę, więc z konieczności podniosłem to ponure, zimne miejsce do rangi stolicy. Ale nic w niej ciekawego, w zasadzie to atrapa. Próbowałem skompletować rząd, Radę ministrów, ale widzisz pan- z kim? Agata, czy jak jej tam, to katatoniczka. Żadnej reakcji, choćbyś przypalał- ani drgnie. Sale kobiet są zapchane, że szpilki nie wetknąć, więc przywieźli ją tu. Nadaje się co najwyżej do kierowania Ministerstwem Skarbu- nikt nie ma grosza, Staszewskiego bezczelnie okradziono po śmierci, nie ma więc czego dzielić. Ech, to był człowiek... Rasowy polityk, sekretarz stanu. Ileż godzin przegadaliśmy na ustalaniu poszczególnych artykułów konstytucji... Edek Grzywicz pozornie jest dobry, prawy. Ale odmówił objęcia posady ministra sprawiedliwości. Więc musi mieć coś na sumieniu. Widział pan tę kropkę nad lewym okiem? Cynkwais! To były więzień! Ryśka Lipniewskiego chciałem dać na szef Policji, ale wyśmiał. Swoją drogą- nadawałby się na marszałka Polski, ma twardy charakter trepa. 
-Masz coś piććć...?
Armand podnosi z podłogi prawie pustą butelkę, przelewa resztki wody do nieśmiertelnego, plastikowego kubeczka i podaje mi.
-Tylko jeden kran w łazience działa... Kolejki jak za Stanu Wojennego do spożywczaka. W takich warunkach nie godzi się marnować picia, nie godzi. 
Już mam pytać o co do diaska chodzi z tym deficytem płynów, czy szpital mieści się na środku pustyni, ale filozof przerywa wpół słowa.
-Codziennie schodzę do piwnic, do trupiarni. To stolica na wychodźstwie, jak ją nazywam. Choć też sztuczna, nie mieszczą się w niej żadne istotne urzędy. Staję przed zawsze zamkniętymi drzwiami i próbuję nawiązać łączność. Nie z tymi, co się krzątają, przeprowadzają sekcje, z zimnymi chirurgami i praktykantami, z nikim z rzesz studentów. Z tymi po drugiej stronie, w chłodniach. Oto posłowie milczącego sejmu Florandaflorii, najlepszy, najbardziej pokojowy parlament w dziejach, głosujący jedynie za ciszą i spokojem. To jedyny, najświętszy postulat. Rzecz jasna nikt nie odpowiada, co nie zmienia faktu, że największy udział w tworzeniu prawa moje... naszego kraju przypadł nieboszczykom.
-O matko, co za koleś...- parskam śmiechem w duchu.
-Jest jeszcze trzecia, stolica in pectore, o której wie tylko moje serce. Wybacz, ale jej położenie muszę utrzymywać w najgłębszej tajemnicy. 
Jak właściwie się nazywasz?
-Kurwa, Konrad, jesteś!- odpowiada za mnie wchodząca właśnie Esmi. 
-Cały budynek schodziłam, czeski film, nikt nic nie wie, sugerowano nawet, że już nie żyjesz albo akurat jesteś operowany... Durna baba w recepcji wmawiała, że wyskoczyłeś przez okno z ostatniego piętra, dopiero przylazła druga i wyjaśniła jej, że to była mała dziewczynka... Jak się czujesz, biedaku?
-Czuję... bywało lepiej-wzdycham.
Kolorowa łza pojawia się w kąciku czynnego oka. Wreszcie ktoś zjawił się, wpadł w odwiedziny na cmentarz!
-Wiem, że to nie najwłaściwszy moment, z góry przepraszam za wścibstwo, ale wszystkim nie daje spokoju- czemu chciałeś to zrobić? Miałeś problemy? Po co się władowałeś pod samochód? Taki zawsze byłeś wesoł...-Esmeralka nigdy nie owijała w bawełnę. Najszczersza osoba jaką znam. Przyszła w czarnym płaszczyku i długiej spódnicy z frędzlami. Nieogolona i zapuchnięta, jakby właśnie obudziła się po całonocnych baletach.
-Pan... pani pozwoli, że się przedstawię- Armand- dziadek próbuje ucałować dłoń mojej koleżanki. Ta wyrywa ją z obrzydzeniem.
-Nie chciałem się zajebać. To fypadek...-nadwerężony kłótnią język znów staje kołkiem.
-Zobacz, co ci przyniosłam- piżamkę, soczki, telefon nawet kupiłam używany na kartę, tylko pilnuj, bo kradną. Jogurciki, choć wiem, że nie lubisz, kefir, serki.
-Dzięki, że jesteś. Jaki dziś dzień?
-Sobota, już po południu .
-Chodzi o datę.
-Siedemnasty.
-Poważnie pytam.
-Siedemnasty, kochany. Tak długo byłeś nieprzytomny.
-....- przełykam ślinę niezdolny wykrztusić słowa. Jezu mój!
-Kamila cię pozdrawia, i Aśka i Krzysiek. 
-Masz lusterko? Jednak ucięli mi nogi?
-yyy.. co?
-Chcę zobaczyć, co ze mną. Z twarzą. Nie wzięłaś kapci, znaczy, że...
-Oj, zapomniałam- Esmi wije się jak oparzona. Nie umie kłamać.
-Wszystko z tobą w porządku, przyjacielu- wtrąca się władca.
-Otwórz pieprzoną torebkę i wyjmij lusterko, wiem, że zawsze nosisz. Nawet, jeśli straciłem oko, a zamiast połowy twarzy mam galaretę- chcę to zobaczyć. Najgorsza prawda jest lepsza od...
-Powinieneś wypoczywać. Jeszcze przyjdzie czas, obejrzysz wszystko, jak się podgoi. Zdrowiej, Kendisku.
-Nie mów do mnie jak do kurwa, dziecka. Chryste, jest aż tak źle? Nie będę wypoczywać, zagryzę się tą cholerną niepewnością! ...obie? Powyże kolan?
-A wiesz, Natalia kupiła ostatnio...
-Dlaczego nie czuję rąk? Czy je też...
-...corsę dwójkę. Zwinne, małe autko.
-No proszę bez takich. Nie potrafisz zmieniać tematu.
-Przyjechała w ubiegłym tygodniu, ale byłeś niep... spałeś. Słuchaj... miałeś sny? Widziałeś tunel i światło? 
-Siadaj, będziesz mnie karmić. Żołądek przysechł do krzyża. Nie było żadnego światła, nie licząc tych od scorpio, które mi się wgniotły w żebra. Naćpany bydlak omal mnie nie zabił!
-Powiedz aaa... Policjanci parę razy przyłazili, z tego co wiem. Jeszcze będą chcieli cię przesłuchać.
-Dobrze, pogrążę skur... wolniej, bo się udławię! Kghy!
-Sorry. Sprawa pójdzie do umorzenia, to przesądzone. Są świadkowie potwierdzający wersję kierowcy. Wbiegłeś centralnie przed maskę, nie zdążył wyhamować.
-Żartujesz?
-Polska, drogi przyjacielu- staruch znowu wcina się w rozmowę- jest wyrodną matką, sadystką torturującą dzieci. Panuje tu bezprawie, jak na Dzikim Zachodzie. Kraj bez przyszłości, wszędzie, gdzie istnieje tyrania, zamordyzm, nie ma... 
-Daj zapalić, Esmuś.
-No coś ty, tu nie wolno.
-Lusterka nie, fajki też nie, tylko jogurciki, kleiki. Co ja, kurwa, jestem ubezwłasnowolniony? Mam pięć lat? Jarać mi się chce. Dawaj, albo wypad. 
Esmeralcia wyjmuje paczkę czerwonych LM-ów, zapala jednego i wkłada mi do ust. Zaciagąm się dymem bez smaku. Chyba rodzimi doktorzy Mengele poeksperymentowali na nieprzytomnej ofierze, gmerali w kichach. Amputowano mi płuca, albo zastąpiono je starymi łachami, takimi jakie wypadły z kontenera. Nie czuję kompletnie nic, dym wsiąka, nie mam czego wypuścić. Niepokój narasta. Co się dzieje?
Nagle mam dziwną myśl, bardzo realny obraz staje przed ocza... okiem. Wyobrażam sobie, że doszyto do mnie małe zwierzę, szczeniaka, który podtrzymuje mi funkcje życiowe. Od szyi w dół jestem zezwierzęcony. Może straciłem dawny kształt, nie można mnie dłużej nazwać człowiekiem? Humanoidalne monstrum rodem z makabreski, dziwoląg stworzony z nudów, dla żartu.
-Nie chcę cię błagać, nie padnę na kolana, bo nie mogę. Proszę, zlituj się, nie bądź okrutna, pokaż, jak...
-Dopaliłeś? Daj. Trzeba przewietrzyć.
-Głucha jesteś? Ekscelencjo- proszę mi zsunąć kołdrę. Niech zobaczę ogrom zniszczeń.
-Ani się waż!- Esmeralda wpada we wściekłość.
-To go zabije!
-U u u, kurwa, zebranie pedałów- pojawia się ten cham, Rysiek. Zbiera z łóżka ubrania.
-Na czwarte, Śrubokręcik, mnie przenoszą- zaczyna, choć nikt go nie pytał
-A ty leż, he he, w burdelu. Tylko uważaj, by ci dupa nie pękła.
-Co to za śmieć?- Paweł, to znaczy Esmi pyta z oburzeniem.
-Taki jeden, komendant główny Policji.
 
V.
Dni się ślimaczą, pełzną wolno zostawiając za sobą paskudną smugę śluzu. Leżę jak kłoda, słucham odgłosów z korytarza, opowieści monarchy. Są w zmowie, wraz z wąsatym Edkiem trzymają w tajemnicy to, jak bardzo zostałam okaleczona.
Pielęgniarki również nie zająkną się ni słowem. Wyobraźnia podsuwa różne, najbardziej szalone scenariusze. Roję niestworzone rzeczy. 
-Co to za konspiracja? Pacjent ma prawo do pełnej wiedzy na temat stanu zdrowia!- krzyczę pieprzykowatemu babsztylowi. Ona nic, tylko zmienia pieprzone worki z moczem. Ani razu nie zostałem umyty, przebrany. Nie wiem, czy leżę w pampersie.
Do rzeczy, które przeklinam dołączam stagnację, czas, w ogóle życie, wszelką materię. Niech chuj weźmie i zgniecie wszystko. Marzy mi się olbrzymi pudding- rzeczywistość przewalcowana wielkim kutasem. Nic nie ma sensu, gdy musisz znosić dziada w kwiecistym szlafroku, smród kostniczny, gdy sam nadajesz się wyłącznie do kostnicy. Gdy karmią cię bezsmakowym jorgurcikiem, za prawdziwych przyjaciół masz jedynie muchy, zacieki na ledwo dostrzegalnym suficie, liszaje farby.


 
 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1