Prose

Florian Konrad


older other prose newer

8 march 2017

Unzera ganzare no fati gondin ( cz.IV.-OSTATNIA)

Wiesz, śniło mi się, że pływam we własnym brzuszku. Znaczy... w macicy. Różowe jezioro pełne wodorostów, pustych muszli i kamieni. Dotykam czyjejś dłoni. To mój nienarodzony synek, mały Flor. Uśmiecha się, patrzy przez zamknięte powieki. 
Taki cudowny i kochany brzdąc. Właściwie- płód... Obudziłam się na wersalce w pokoju Mistrza Mistrzów. Cała we krwi. Między udami leżał siny, martwy bachor. I- może to głupie- ale poczułam straszną ulgę, że poroniłam. Wręcz szczęście. Spełniły się marzenia, zostałam uwolniona od przeklętego raka, pasożyta... Czemu to był tylko sen? Przynieś mi broń. Zasrany pistolet z choćby jednym nabojem w magazynku. Strzel w bebech... 
   Keu opowiada córeczce bajkę o Bogach i Jasnym Świetle, do którego zmierzamy. Didżeje z Agencji Bezpieczeństwa Publicznego zmienili piosenkę na ,,All you need is love". Strzały nie cichną. ,,Raport z oblężonego Flortown". Weronika straciła przytomność.
-Mogę coś opowiedzieć małej?- przysuwam się do Keu. Ta powoli odwraca głowę. 
-Że .. o... czym? - ledwie kontaktuje. 
-Będzie to historia starego kapłana. Jego wiara była fałszywa. Właściwie był on guru obrzydliwej, destrukcyjnej sekty. 
Swoich wiernych traktował jak śmieci, bił, upokarzał, wymagał bezwzględnego posłuszeństwa. Kobiety i dziewczynki gwałcił. Przemoc seksualna była na porządku dzien...
-Nie bluźnij! 
 -Ależ to nie o Najjaśniejszym Z Synów! Mówię przecież-,, stary oszust". Nie śmiałabym się tak wyrażać o...
-Won. Wsadź se tę bajkę.  Dzień Krwi się wypełnia! Wznieśmy ręce ku niebiosom, albowiem ich bramy otwierają się przed niegodnymi!
    Lud Wiary o stopionych, plastelinowych móżdżkach śpiewa ,,Waiting so long". Z Judeą coraz gorzej. Obejmuję moja kochaną. Do ku*wy nędzy, to nie może się tak skończyć! 
 
Chyba noc. Nic nie widzę. Dym i łzy wyżerają oczy. Wiki nie żyje.  
 
XVI.
Trzysta dni w smrodzie, siedemset lat w cholernym, ciemnym lochu. Cała wieczność oczekiwania na JUŻ. Gnicie, beznadzieja.
Przytulam martwą W. W głowie lęgną się naprawdę głupie opowiadanka. Tracę rozum.
-Spójrz, Charus okrył Ziemię skrzydłem. Z czeluści piekielnych powyłaziły poczciwe diabełki. Florek łapie je i chrzci gorącym herdewinem. Założył nową religię- pier*olę od rzeczy.
-Wyciąga z dziupli starych wierzb i rysuje heksagramy na rogach...
 
Potężny wybuch wstrząsa piwnicą. Tynk, liście, gałęzie szkło... Pół świata sypie mi się na głowę. Przewracają się piramidy i Statua Wolności, przygniatają mnie góry lodowe, gruzy Empire State Building, Ryungyong Hotelu, kości otrutych papieży. Prószy śnieg, popioły Stalina, Gandhiego, Cobaina. 
Przepis na koktajl: dziesięć deko rzeczywistości zetrzeć na tartce. Dodać kapsaicynę, kwas solny, chlor. Przecedzić przez sitko, pić do utraty przytomności. Wyrzygać. Dalej pić.
Mistrz Mistrzów rozsypał puzzle. Zamieć, biała coma, świat z klipu Mansona. Florian de Nath jedzie na tylnym siedzeniu czajki cabrio. Obok- Wiki w różowej garsonce. Tłum wiwatuje. A pill to make you numb, A pill to make you dumb- nucę biorąc bydlaka na cel. Trach! Jego wieczne przepocony, kudłaty łeb pęka jak arbuz. Krew bryzga na Jackie Radziwszewską, wlewa sie do jej pięknych, wielkich oczu. There's something cold and blank behind my smile. Wszystkie dragi świata nie uratują cię. Trach! 
Maligna. Psychoza herdewinowa. Z chmury kurzu wybiega Mes, ubrudzona jak nieboskie stworzenie. Szarpie mnie za ręce, wręcz wywleka z przeklętej piwnicy. Na parterze wojna wre. Grad kul. Przestrzeliny. Płaczące dzidziory. Pamiętnik z Powstania Floriańskiego.
Synalek Ilphereniona unosi się w powietrzu. Korytarze są nim wypełnione. Powietrze jest nim wypełnione.
Cały budynek stał się częścią ciała Najjaśniejszego. Co do diaska? Z porów Konrada kapie... benzyna. Święty mąż leci w ognistej kuli ciągnąc za sobą ogon płonących gazów. Jest jak jakiś kurczę ,,Król Słońce". Flor Vernon, zmieniony w gwiazdę podpala kościół. ,,Voice of fire"- śpiewają jego wyznawcy. 
,,Chodź za mną, Laodyceo!"- woła Mistrz wyciągając świetlistą dłoń. 
-A taki chuj!- krzyczę. 
I wtedy życie się rozpada, zmienia w rozbite lustro. Słyszę, widzę i czuję tysiąc swoich losów, mniej lub bardziej smutnych odmian tej historii. Kopie na papierze czerpanym, ściernym, papierze toaletowym. W jednej chwili żyję w nieskończonej liczbie ludzi, starych i młodych, brzydkich, obleśnych i pięknych. Mam miliony rodziców, a każdy zawiera cząstkę Syna Jasnego Światła. Nie obchodzi mnie już nic, nawet stygnące ciało byłej siostry, której właśnie odstrzelono pół głowy. Ani biedny, zwęglony Kal, Rax dogorywający w kałuży juchy. Mam totalnie gdzieś płonącą żywcem Morz.
Padam na kolana. Wybacz mi grzech niewiary, Czwarty, Największy Z Bogów! Unzera ganzare no fati gondin. To znaczy... To przecież znaczy...
 
XVII.
Proroctwo wypełniło się co do joty. Deszcz krwi spadł na Flortown, przeklęte miasto szaleńców.
W zgliszczach kościoła znaleziono zwłoki osiemdziesięciu członków sekty, w tym siedemnaściorga dzieci. Dochodzeniowcom trudno było odróżnić resztki nieszczęśników od innych, kurde, niedopałków. To co brano za fragment kości okazywało się być stopionym czajnikiem, suszarką do włosów, lub czymś w ten deseń. Biedne Mes i Weronika prawie się zdematerializowały.
Ze mnie zostało cztery- pięć kilo. W zasadzie same kości, trochę sczerniałego mięcha. Leżę teraz, totalnie zgrillowana w lodówie kromienickiego prosektorium. Konrad oberwał w skroń. Śledczy nie ustalili, czy jeszcze żył, gdy runął dach...
Dusze nieszczęśników wchłonęły się, wtopiły w duszę Konrada Vernona. Stanowimy teraz jakiś dziwny, symbiotyczny (fajne słowo), niewidzialny twór. Możemy pływać w gęstej zawiesinie myśli Syna Bogów. Nie mamy początku ani końca. Chmura serc, pragnień i uczuć; kłębek fantazji, lęków i fetyszy. Zbiór plików, pamięć komputera przyszłości. Mikro- wszechświat, pogrążony w chaosie, jeden wielki parapsychologiczny, parapsychiatryczny mózg. Czasami docieram do Weroniki, odnajduję ścieżkę do jej... jestestwa? Szczątków świadomości? Czegoś w tym rodzaju.
Łączymy się, przenikamy. To jest jak seks. Tylko bardziej. Pieprzenie się wewnątrz termosu z herdewinem. Jeden wielki trip. Myślowe tornado, mentalne tsunami. Burza dusz, smażenie się na krześle elektrycznym z leżącym na kolanach rozkładającym się Jezusem. Albo Johnem Lennonem. Coś mega durnego, przewiercanie się, do wnętrza logiki. Plucie na karty ksiąg filozofów, wydrapywanie wulgarnych wierszyków na łbach polityków, ojców narodów. Podcieranie się brodami patriarchów. Coś bardzo mądrego, posiadanie całej wiedzy ludzkości. 
Flor jest zablokowany, zabezpieczony hasłem. Nie można się z nim połączyć ot tak. Coś strzeże dostępu.
Kiedyś wysłałam mu myśl. Pytanie. ,,Co do cholery znaczył tytuł ?
Właśnie przyszła odpowiedź. W formie obrazu. Stoję z Mistrzem Mistrzów na pogorzelisku. Trawa zarasta ruiny zjaranego kościoła. 
Jestem ubrana w obrzydliwą, białą, prawie pierwszokomunijną sukienkę. Prorok na czarno, jak diabeł. Anton Szandor LaFlor.
Słyszę jego słowa, ostre, rozgrzane do białości. Słowa ze stali nierdzewnej.
-Tytuł jest w języku, który starałem się wymyślić w dzieciństwie. Wielokrotnie usiłowałem mu nadać różne znaczenia. Porzucony pomysł sprzed dwudziestu paru lat.. Zlepek liter. Nic.
- Więc po chuj...- nie wytrzymuję. Rzucam wulgaryzmami w obecności Syna Ilphereniona.
-Bez potrzeby. Nawet nie dla kasy. Sam nie wiem, co mną kierowało. Czasami czuję, że byłem naznaczony, predestynowany, że prawdopodobnie ta historia się kiedyś wydarzyła. W innym, bardziej realnym świecie. Ja, ty, wszyscy których znaliśmy byli tylko odbitkami prawdziwych ludzi. Szukałem, starałem się dotrzeć, rozwiązać tę zagadkę, buntować się. Zawsze jednak coś mówiło, że muszę odegrać swoją rolę do końca. Od tego nie było ucieczki. Nazwałem to Trzecim Obrazem. Najgłębiej zaszyfrowanym, ukrytym w drugim, wpisanym w tę naszą płaską, dwuwymiarową quasi- realność. My to tylko cienie na zagrzybionej ścianie. Imitakle. Ślady stóp na piasku. 
-A Bogowie? Miałam rację, to wszystko ściema...
-Tak, bzdura dla durniów. Oszustwo. Wabik. Moja głowa jest pokryta krwią, ale nie pochylona. Jestem panem mego losu, jestem kapitanem mojej duszy.
-Co?
-Nieważne- mówi Flor i zanika. Zagłębia się we mnie. Rozdziera od środka, zupełnie tak jak podczas naszej nocy, kuźwa, poślubnej. 
Kleszcz w mózgu, obleśny pasożyt w ciele. Tasiemiec wijący się w myślach.
Instynktownie próbuję się bronić, krzyczę, tarzam po ziemi. A on coraz głębiej. Zielony pocisk z herdewinu trafia nas oboje, przeklętą hybrydę. w skroń. Pigułka, by się znieczulić. Pigułka, aby zgłupieć.
 
Wierszyk na dziś:
 
ciemne chmury nad ruinami
zdrój zaschniętej krwi
na dnie Wielkiej Hempalii gnije reklamówka
biedne kociaki.
 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1