8 march 2017
Unzera ganzare no fati gondin ( cz.III.)
-Robimy jakiś narkotyk? Czy odbiło ci ze strachu? Jeśli cokolwiek się zacznie, to za DWA dni. Rozumiesz? d-w-a!
-Spróbuj, dobry herdewin... Mistrz Mistrzów miał nowe objawienie, Apokalipsa będzie już jutro.
Biorę na czubek łyżeczki jak to ona powiedziała, herdeni... tej galaretki. Dmucham. Nawet dobre w smaku, kwaskowate.
-Ha ha ha ha ha, zajebiście wyglądasz...- śmieję się na widok Mes. Stoi w progu i nie może się przecisnąć. Wielkie poroże jak u jelenia zawadza o framugę.
-Ktoś cię zdradził, rogaczko?
-Zakładać maseczki, bo całkiem zdurniejecie! Zero odpowiedzialności, żeby robić tak mocny towar bez jakiegokolwiek zabezpieczenia! A ty nie klnij, to grzech!
Chwilę później łapiemy roztańczona Rię, na siłę sadzamy ją na krześle i każemy być cicho. Rogi z głowy mojej byłej siory nie znikają.
Fajny zwid, nie ma co.
Ostudzony herdewin przelewamy do termosów. W całym budynku słychać tęczę. Tak, dobrze powiedziałam, słychać każdy kolor, błyszczący i delikatny, złote śpiewy, srebrzysty płacz dzieci Proroka, czarny niepokój, czerwień krwi niewiernych. W ściany wżera się aksamitna żółć, szare chmury, niebieska rosa. Lud Wiary wypełniony plakatówkami, miasto kolorofonów i stroboskopów. Pierwszy raz w życiu jestem czymś odurzona. I- jak Bogów kocham- podoba mi się! Oby trzymało jak najdłużej!
Objuczone siatkami z towarem płyniemy na Salę. Światło jest chorałami gregoriańskimi, korytarz- rozstępującym się morzem. Flor nas wywiódł z ziemi Armalnowickiej, domu niewoli, dał jedenaście przykazań na porcelanowych tabliczkach. Un- ze-ra-gan-za-re-no-fa-ti-gon-din- oto jedenastokalog, zaszyfrowana wiadomość od Stwórców. Słowa w języku samego Charusa.
Staję się napalona, dragi-jak widać- są też afrodyzjakiem. Diabelna ochota na seks, masturbację, na cokolwiek. Cała jestem punktem G, samobieżną łechtaczką.
Wierni ustawiają się w kolejce. Każdy otrzymuje kubeczek towaru. Moja śliczna, pieknooka Wiki- nie. Pewnie ma zakaz ćpania w ciąży.
Czuję się jak kapłanka rozdająca komunię. Bierzcie i zryjcie z tego wszyscy, to jest bowiem termos ciała mego, które za was będzie strawione na odpuszczenie grzechów! - chce mi się rozedrzeć mordę, przełamać panującą od wczoraj mdłą ciszę. Jak w grobie, jeszcze te cholerne śpiewające w głowie tęcze... Opowieści z krypty, gotycki tabloid, dreszczowiec dla ubogich. Ciekawe, gdzie się podział domorosły Hiczkok, reżyser tego burdelu.
-Nieźli z was Wybrani, połowa to donosiciele, druga- żydowscy agenci! Mossad! Gdzie macie pejsy i brody? Schowane w kieszeniach? Nosy zoperowaliście, by upodobnić się do aryjczyków! Ale nie ze mna te numery, Żyda, Cygana i Araba poznam na kilometr! - krzyczy Ria.
Dostaje więcej galaretki, by się uspokoiła i odpłynęła. Jeszcze znieważyłaby Najjaśniejszego Z Synów i byłaby chryja. Albo egzekucja.
Aż do wieczora pada iskierkami. Z sufitu sypią się świetliste opiłki. Śpiewamy. Każdy sobie, co się da. Co kto pamięta z przedflorianowego życia. Piosenki z dzieciństwa, disco-polo, rap, ballady rockowe. I oczywiście ,,Book of Daniel".
Przestalam mieć halucynacje. Ochota na seks nie przeszła. Jestem trochę otępiała, przymulona. Właśnie obłożono mnie styropianem i otynkowano. Patrzę na świat przez pleksiglasową szybę. Już niedługo Ziemia zderzy się z górą ognia i pójdzie na dno.
Przytulam się do (już bezrogiej) Mes. Rozleniwienie sięga zeni...
X.
Czy sen może być w kształcie kota? Mój taki właśnie był, miał ogon, łapy i mruczał. Sen utopionego w Wielkij Hempalii miotu Czarnej.
Sen bawiący się kłębkiem włóczki, chodzący własnymi ścieżkami, uroczy i kochany.
Nie istniałam w nim jako człowiek, dziwna, tajemna siła nie dała mi się urodzić. Byłam literami, myślą, najprościej rzecz ujmując- miłością. Niewidzialna dobra wróżka, boginka- coś w ten deseń. Latałam po świecie i odkręcałam złe rzeczy, powstrzymywałam wojny, akty przemocy, kradzieże. W siedemdziesięciu życiach dokonałam niezliczonej ilości cudów. Prawie jak Florek. Aż tu nagle wszystko się skończyło. Trzy wielkie ptaszyska, Ilpherenion, Charus i Thorb, rozszarpały mnie na strzępy. Świat znów pogrążył się w chaosie.
,,Dupa zbita- nie uratujesz nikogo, nawet jednego zas*anego człowieka, jesteś tylko małą, głupiutką dziewczynką. Sprawy dorosłych cię przerastają, to nie misie i lalki, nie pierdolone Domowe Przedszkole. Tu chodzi o zbawienie, o całą wieczność w Raju, jako rzecze Księga Blasku"- mówiło mi Coś. Obudziłam się z potwornym uczuciem goryczy, niemocy i beznadziei. Przeklęty głos należał chyba do samego Lucyfera.
Czuję się przemielona, wyssana z radości. Kac to wampir energetyczny.
Wstaję z dymiącą czachą, rozglądam się. Wszystkich wymiotło. Rzędy pustych krzesełek. Gdzieś w oddali, za ścianą, w innym wymiarze gra muzyka. Unoszę się w powietrzu. Lecę po pięciolinii, dotykam każdej nuty...
-Proroctwo się wypełnia! Dzień Krwi nadszedł! Apokalipsa Ognia! Ludu Wiary- wznieś wzrok ku niebiosom- Bogowie otwierają bramy, by nas przyjąć! Ojcze, Ilpherenionie- nie zważaj na grzechy nasze, lecz na wiarę Flornathian!- grzmi Prorok rozdając broń.
-Amen! -odwrzaskuje motłoch kłębiący się na korytarzu. Małe dzieci wyją. Ja ciągle lewituję.
-Baczność! Zająć pozycje!
Padają pierwsze strzały. Co do diabła?
Wyfruwam przez wybite okno na dach kościoła. O kuźwa...
Rel i Alw, wartownicy, leżą z rozwalonymi łbami. Trach! Solidna brama zostaje staranowana, jak w amerykańskich filmach sensacyjnych. Na plac wjeżdża kawalkada czarnych terenówek. Nie znam się za bardzo na autach, ale są to chyba Cadillacki Escalade i hummery, takie czaknorrisowe samochody dla twardzieli. Mafia?
-Agencja Bezpieczeństwa Publicznego! Jesteście otoczeni!- przedstawiają się panowie w kamizelkach kuloodpornych.
Lud Wiary odpowiada ogniem. Dadadadadadada, niczym w jakichś, kurde, czterech pancernych. Ostrzał prawie altyleryjski, Piąta Wojna Światowa. Moja była starsza siostra, wychyla się i ciska flachą z płonącą szmatą. Koktajl Mołotowa rozbija się o maskę wozu.
Najeźdźcy nie spodziewali się aż tak gorącego powitania. Pewnie wszystko miało pójść gładko: zrobić nam wjazd na chatę, zawinąć wszystkich i po sprawie. Ewentualnie odstrzeli się jednego- dwóch najagresywniejszych sekciarzy. A tu takiego wała! Czynny opór! Zorganizowana grupa modlitewna o charakterze zbrojnym!
Ależ spieprzają! Komandosi jak z koziej... Nawet zabitych kumpli nie zabrali.
Ej, panowie policmajstrzy, wracać! Te trzy trzy trupy i jarający się hummer same się nie sprzątną. Brawo, wyznawcy Najjaśniejszego Z Synów, piękna akcja! Aż mi kac przeszedł.
- Gdzieś ty się podziewała?- warczy Ang.
-Przestraszyłam się strzelani...
-Idiotko! Córka Wiary nie może się bać! Okazując bojaźń wobec spraw kończącego się świata plujesz na Proroctwo. Jedyne, czego musisz się lękać to...
I nakręca się, paple jak najęta. Ostentacyjnie zatykam uszy i wychodzę.
W kuchni Mes wraz z trzema innymi laskami gotuje herdewin. Znowu dostaję ochrzan za nieobecność w czasie strzelaniny. Przecież nie przyznam się, że umiem latać!
Nakładamy jeszcze gorący towar do termosów. Podżeramy trochę, tak dla kurażu. Wiadomo- gnoje wrócą. Rozpęta się piekło.
-Mówię, jak je**ęłam! Tylko żużel i popiół zostały!- wyraźnie naćpana siora przestała zgrywać świętoszkę.
-Pokrzepcie się, szlachetni wojowie w czasach próby...- nucę bez sensu na melodię ,,Sheshonaher". Panuje taki chaos, że nikt nie zwraca uwagi, w jakim jesteśmy stanie. Ludzie modlą się, klną, chodzą nerwowo z kąta w kąt ściskając w rękach kałachy. Nawet Mistrz Mistrzów żre galaretkę. Chyba też puściły mu hamulce.
-Niedobrze z Alw. Dostał w brzuch.
-I chuj, powinien się cieszyć. Jako pierwszy dostąpi łaski spotkania Bogów...- mamrocze Konrad.
-Drogie dziecko, nie myśl, że umierasz. To tylko złudzenie konającego świata. Dusza jest wieczna. Zaprawdę powiadam ci- jutro będziesz ze mną w Jasnym Świetle... -guru pochyla się nad biednym Alw i kreśli mu na czole heksagram.
-Unzera ganzare no fati gondin! Powtarzajcie!
-Un...
-Ze...
-Ra...
Gdy Flor ze swoją świtą bawi się w udzielanie ostatniego namaszczenia, podkradam prawie pełny termosik z narkotykiem i zaszywam w pokoju. Mam w du*ie ten cyrk. Wrócę, jak znów będzie zadyma.
XI.
-Nasze wyznanie od początku było podszyte diabłem. Tak zwany Najświętszy Z Synów jest kimś gorszym, niż oszustem. To wysłannik Piekieł. Zrozumiałam to dopiero, gdy zaszłam z nim w ciążę.
Leżę obok łóżka naherdewinowana jak świnia, ślina cieknie z ust; a nade mną stoi... pięknooka Wiki. O żesz jasna...!
Zrywam się jak oparzona, wycieram pysk.
-Czemu nie jesteś z...
-Wszyscy zginiemy, mała! Nikt nie wyjdzie żywy z Flortown. Ten pieprzony demon zrobi hekatombę. Nie próbuj uciec. Zero szans, rozwalą cię nim dobiegniesz do ogrodzenia...
-Więc co, kurwa, mamy czekać na śmierć? Dać się odstrzelić jak cholerne kaczki? Nie wiem jak ty, ale ja spadam.
Próbuję wzbić się w powietrze. Co do stu tysięcy...
-Każdemu na początku wydaje się, że latał. Tak zwany objaw Grafsenberga, innymi słowy- delirka herdewinowa.- mówi z uśmiechem Judea.
-Daj trochę- wydziera mi z ręki zielony specjał.
-Ochu*ałaś? Jesteś w dziewiątym miesiącu!
- Głucha jesteś? Nie wyjdziemy stąd żywi! Co za różnica, co jem? Z resztą- niech zdycha, bękart...
Drżę z podniecenia. Znalazłam się sam na sam w pokoju z najpiękniejszą dziewczyną jaką znam. Podobno niedługo zginiemy, więc... raz kozie...
-Masz piękne oczy. I zajebisty głos. Wiesz- pamiętam cię z Decomposing Prostitutes. Wymiatałyście! Kupiłam nawet waszą płytę...- zaczynam nieśmiało.
-Stare dzieje. Dawno i nieprawda.
-Dlaczego zostałaś Flornathianką? To radykalna zmiana...
-Skończ.
Rozmowa się nie klei. Kuźwa, stawiam wszystko na jedna kartę.
-Weronika Wiktoria Radziszewska... Nawet nazywasz się ślicznie. Podobasz mi się. Kocham cię. Też wolę dziew...- wyrzucam wreszcie z siebie.
Co było dalej? Pamiętam jak przez mgłę, że rozmawiałyśmy, cholera wie o czym. I wylądowałyśmy w wyrze. Pękły wszystkie mury.
Nie mogę uwierzyć, że to się stało! To chore! Szalone! Poje*ane! Cudowne!
Gdyby jeszcze rok temu ktoś powiedział mi, że będę się kochać z panienką z wielkim brzuchem, w którym kopie dzidzior, z laską mającą rozstępy, nabrzmiałe piersi... Żesz ku*wa...
Nie ma mnie. Istnieje tyko język. W niemytej od tygodnia, zarośniętej ci*ce, na szyi, w pępku Wiki... Język uniwersalny, znający wszystkie narzecza świata, od wieków mówiący to samo. Język ludzi i aniołów, Ludu Niewiary. Czasami wydający głos gardłowy, wrzask, innym razem-łagodny i namiętny. Język z jednym tylko, dużym kubkiem smakowym. Język w którym straszy.
Odpierdalam patetyczny monolog, cytuję kogo się da, Pieśń nad pieśniami, otoś ty piękna, Judeo, otoś ty jest piękna. Bredzę jakieś peany, panegiryki, prawie mową wiązaną. I zasypiam. A jęzor ciągle gada, gada...
Śni mi się, że zamieszkałam razem z Wiki. Przetrwałyśmy apokalipsę, znalazło się wyjście z tej bajki, ukryte drzwiczki do bezpiecznego świata.
Skretyniały, szalony Flor zginął podczas obławy. Nie dał wziąć się żywcem.
Wraz z nim zniknęło zło, rozwiało się jak usypany z piasku heksagram.
Czarna kamienica. Klitka na drugim piętrze. Małe, ale przytulne mieszkanko. Regały z książkami, adapter, kilka płyt, szafa gdańska. Zero pieprzonych telewizorów, komputerów, wrzaskliwego, wielokolorowego chłamu. Ucieczka od świateł. Drzewo rosnące między nami, smak zieleni. W brzuchu Rosemary zdechł mały Florek, dziecko diabła. Płód skamieniał, zmienił się w wystygły meteoryt.
Leżymy na wersalce, nad głowami przelatują Bogowie. Z piór sypią im się złote monety.
Na miejscu spalonego Flortown wyrosły mlecze. Nikt poza nami nie pamięta, gdzie znajdowała się siedziba przeklętej sekty.
Jedyny ocalały egzemplarz Drugiej Biblii zeżarły myszy.
XII.
Z ziemi, jak kwiaty, wyrastają wiertła dentystyczne. Wiiiiiiiii, wiiiiiii...-jazgoczą.
Koszmarny dźwięk wrzyna się w mózg, w nerwy zębów, wyrywa łeb z korzeniami. Budzę się. Naprawdę to słychać, czy... kolejna delirka?
Siadam na łóżku. Wiktoria z zatkniętymi uszami siedzi obok. Co do dia...
-Ustawili wielkie głośniki, bydlaki. Chcą nas wykurzyć stosując tortury psychiczne- czyta mi w myślach.
-Alw umarł.
-Było do przewidzenia. Modły Syna Ilphereniona cholernie źle leczą rany postrzałowe- mówię z uśmiechem.
-Będziesz się śmiać, mała. Baranim głosem. Oblężenie skończy się wielką tragedią. Znów miałam sen...
Już obmyślałam jakąś kąśliwą ripostę, gdy nagle pół pokoju przestało istnieć. Fruwające cegły, tynk, kłęby kurzu. Huk, łomot, wybuch!
Z wrzaskiem wyskakujemy z wyra. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była ściana z oknem- zieje płonąca wyrwa. Po tapecie w kwiaty pełzną jęzorki ognia. Granatem jebnęli, czy z bazooki?
-Dzięki Bogom, nic wam nie jest!- krzyczy Mes. Ledwie ją słyszę. Bormaszyny nadal świdrują.
Dostaję zadanko- odprowadzić Judeę do prowizorycznego schronu w piwnicy. Okej, zrobi się.
Przedzieramy się przez strefę działań wojennych. Wszystkie otwory okienne obstawione ludźmi. Kto żyw czai się z kałachem w łapie i spogląda przez dziurkę w dykcie, lub blasze falistej. Snajperzy od siedmiu boleści w maskach p-gaz. Przygotowani na szturm. Zamachowcy samobójcy, kamikadze bez samolotów. ,,Do krwi ostatniej kropli z żył bronić będziemy Florka"- zdają się mówić. Potworne zaślepienie, fanatyzm odebrały im rozum. Teraz widzę wyraźnie: to już nie są istoty ludzkie, lecz kartki Księgi. Każdy z nich stanowi część rękopisu grafomana. Konrad Vernon zamienił ich w papier, zapisał kosmicznymi bredniami, po czym wrzucił do pieca. Aż mi żal tych durniów. Wiki ma rację, zbliża się hekatomba.
Mes! Muszę ratowa...
-Uważaj!
Nowenna łapie mnie za ramię. Upadamy na podłogę. Jeb! Wielki, drewniany krucyfiks zmienia się w kupę drzazg. Wpisany w heksagram Flor- Nazarejczyk, Jezus o twarzy Władcy Światła z odstrzeloną połową korpusu.
-O Matko Boska, dzięki, uratowałaś mi życie...- niechcący bluźnię, wypowiadam zakazane imię.
Nikt nie zwraca uwagi. Po korytarzu turla się puszka.
-Ewakuacja!- ryczy jakiś grubas (chyba Tew, nie jestem pewna).
Osłaniam Wiktorię własnym ciałem. Spieprzamy ile sił w nogach przed chmurą gryzącego dymu.
XIII.
Kolejny dzień walk. Judea skombinowała cały (sic!) termos herdewusia. Że niby rozda wszystkim laskom w schronie. A gówno!
Zamykamy się w kibelku, w jednej kabinie. Zdejmuję ogrodniczki Wiki, całuję brzuch. Napalona jak cholera zsuwam jej wilgotne majteczki. Uderza mnie intensywny zapach. Pierwszy raz w życiu robię palcówę.
I wszystko byłoby, kuźwa pięknie, gdyby nie sine pająki. Całe stada, chmary, roje, kłęby. Z muszli klozetowych, z kranów.
Rozdarłam się jak głupia, bo kompletnie nie spodziewałam się takiego cyrku. Zaskoczenie. Szok.
Panom funkcjonariuszom chyba porwała się taśma z dźwiękiem wiertła, bo teraz katują nas ,,These boots are made for walkin' ". Od rana do wieczora, pierdzielona Nancy Sinatra. I pająki zamiast wody pitnej.
Zero informacji z ,,frontu". Ktoś słyszał, że jest źle, straty w ludziach- duże. Podobno trzydziestu Flornathian...
Na szczęście Gosi nic nie jest, widziałyśmy się godzinę temu. Nie chciała rozmawiać na temat zabitych.
Co z Mistrzem Mistrzów- również nie wiadomo. Może uciekł kanałami, palnął sobie w łeb albo do reszty zwariował?
Przypomina mi się film ,,Upadek"...
Północ. Okazało się, że domorosły dyktator jednak żyje. Jeszcze bardziej wymięty i przepocony, z tygodniowym zarostem, zaszczycił nas obecnością w bunkrze.
Wygłosił patetyczną mówkę na temat tatuśka, Ilphereniona, wypełniającego się Proroctwa. Na odchodne zastrzelił biednego Erk. Eutanazja z powodu reumatyzmu i choroby Parkinsona. Kilka idiotek podziękowało Świętemu za okazanie głębokiego miłosierdzia. No szlag mnie zaraz...!
Czwarta rano: Weronika źle się czuje. Przedawkowała? Złoty strzał? Z piersi leci jej zielone mleko. Ohyda.
Dzieciaki wyją. Zaduch, smród niezmienianych pampersów, wrzask Nancy S.
Około ósmej: Sala Niebiańska płonie! Z pustego termosu wyłażą kraby. Nawaliłam się jak świnia. Chcę tańczyć! Nucę ,,Big in Japan", choć w zasadzie nie znam słów. Wielka improwizacja. ,,Dead Florian, dead Floriaan tonight!
XIV.
Gdy miałam pięć, może sześć lat, zrobiłam z plasteliny cała armię ludzików. Dzielni wojownicy z mieczami i kijami w rękach, superbohaterowie na rumakach, generalicja i zwykli szeregowcy.
Ustawiłam ich na tylnej półce w matizie taty. Było upalne lato. Nazajutrz wszyscy zmienili się w maź. Rozpuszczalni żołnierze, ofiary zabójczego gorąca. Niezdatne do walki mięczaki.
Usiłuję zaśpiewać ,,Paranoid". Tytuł utworu – adekwatny do sytuacji.
Na górze topi się ciemna, szara masa. Tłuszcz na rozgrzanej patelni.
Na dach budynku spadają kartacze, bełty, granaty, rakiety zapalające, cała amunicja, jaką ma na składzie Wojsko Polskie, Policja, służby specjalnie, ZOMO i ORMO.
Gdy zabraknie – dowiozą oblegający Flortown DJ-e niewybuchy z poligonów, ogołocą muzea z eksponatów.
Wystrzelą w naszą stronę co tylko się da, jakieś, kurde, bomby kasetowo – wodorowe, rtęciowe, bomby jodynowe.
Nancy Sinatra ryczy przez megafon, że opór na nic się nie zda, mamy nie pogarszać swojej i tak beznadziejnej sytuacji, wyjść z rękami w górze.
Oczywiście odpowiadamy ogniem. Wiertła dentystyczne powoli, ale skutecznie, kawałek po kawałku kruszą mury.
Powolutku, centymetr po centymetrze, posuwają się w głąb miękkiej tkanki. W głąb serc.
Naćpane po same uszy agitatorki zagrzewają do boju ,,rycerzy wiary. Pieprzone cherleaderki dopingują naiwniaków, by oddawali życie w imię florkoidei. Żałosne. Brak im tylko pomponów i jednakowych wdzianek. Tfu.
Wiem, że choćby nie wiem jak kibicowały, drużyna Syna Bogów przegra ostatni mecz miliard do zera. Nawet ślepy sędzia zauważy, że nie mamy szans w potyczce, starciu. Że strzelamy popiołem.
Unoszę się w świetlistej i wilgotnej kuli światła (błony płodowe? Owodnia, omocznia?) i czuję, że za chwilę przyjdę na świat. Prawdziwa.
Z niebios, spomiędzy chmur, przez dziury w stropie spogląda na mnie wielka twarz. Dziecko gapi się prosto w oczy.
Niedorodek, bachor Wiktorii i tego bydlaka. Uśmiecha się, mały gnojek, potworzątko.
Od brzucha, zamiast pępowiny, biegnie rura od maski przeciwgazowej.
Potworzątko urodzone w Hiroszimie. Bocian zrzucił go wraz z bombą Little Boy.
Ptak, który na boku miał napisane ,,Enola Gay”.
Znów jestem kilkulatką. Przeniosłam się do sielskiej krainy gdzieś w końcu dziewiętnastego wieku, na końcu tęczy. Wchłonął mnie obrazek istniejący na moment przed końcem rzeczywistości, ułuda z pasteli, włóczki i żaroodpornej plasteliny.
Biegam radośnie w przykrótkiej sukienczynie z falbankami, po leśnych i polnych dróżkach, sadzę kwiatki na znajdujących się tuż pod progiem rodzinnej chałupy kopczykach.
Pochowane w mogiłach kacapy uśmiechają się. Czuję to.
Właśnie idę z Mes, moją kochaną babcią, do kościoła.
W rękach trzymam trzewiczki. Nałożę je przed bramą. Do świątyni wolno wejść jedynie w czystych, w przeciwnym razie obraziłoby się bozię.
Pieką mnie podeszwy, wczoraj przez pół dnia, krok za krokiem, powolutku stąpałam po rżysku.
Babunia twierdzi, że to stary, ludowy sposób na wyleczenie płaskostopia.
Jak na razie – nie działa.
Czuję gryzący zapach kadzidła, więc jesteśmy spóźnione, msza trwa w najlepsze.
Może cały kościół się fajczy? Ale byłby numer! Oczami wyobraźni widzę tłum w panice, wierni uciekają w popłochu, tratują się; nikt nie dostrzega, że przewrócony kapłan upuścił puszkę z komunikantami. Lakierki, pantofle, szpilki, oczywiście czyściutkie i błyszczące, depczą chlebek, ciało Pana. Hostia brukowa, mit sięgnął poziomu posadzki. O czymże teraz dumać, przynosząc z miasteczka uszy pełne krzyków, wołań o pomoc, trzask żarzących się belek?
Niedługo przepalona więźba runie, dach budynku, w którym zgromadzili się Flornathianie zamieni się w szkielet. Psa, dinozaura, humanoida?
Miłość w czasach zarazy, śmierć w epoce ognia.
Mam pierwsze w życiu fantazje erotyczne, wyobrażam sobie, że dotykamy się z Weroniką, córką sąsiadów.
Kopię gorący kamień.
- Bądź grzeczna! On patrzy! – strofuje babcia wskazując palcem niebo.
Dziecko nie odrywa ode mnie wzroku. Oddycha brzuchem, przez rurę. Co za syf!
Wchodzimy do środka. Kościół robi przygnębiające wrażenie. W zasadzie to najsmutniejsze miejsce, jakie znam.
Siadamy w ostatniej ławce, po prawej stronie.
Zawsze zastanawiało mnie, czemu na ołtarzu, zamiast świętych postaci jest namalowany karabin Kałasznikowa.
Krępowałam się zapytać zdewociałą Mes, a przede wszystkim wstydziłam się przyznać do niewiedzy.
Fanatyzm wyssał z nich krew i szpik, na to miejsce wpompowano litry gęstego kleju, wtłoczono zwinięte w kulkę broszury. Jedynie ja jestem otoczona świetlistą kulą, hipernimbem.
Choć to grzech w takim miejscu, w myślach powtarzam (przyznaję – nieco debilny) refren najnowszego hitu Decomposing Prostitutes:
,,Urodzeni przez zadzierzgnięcie
Umrzemy przez cesarskie cięcie
Każdy z nas jest ścierwem, glistą ludzką, punkiem
Wyrzutkiem i odmieńcem i śmierci kochankiem”
Dziecinada, ale bardzo fajna melodia.
Uśmiecham się, gdy pan celebrans podnosi wysoko w górę pucharek pełen galaretki.
- Unzera ganzare no fati gondin- wypowiada podniosłym tonem.
Nie wiem, co to znaczy, mógłby, do choroby, mówić jak człowiek, a nie po łacinie.
Zachciało im się nadzwyczajnej formy rytu Flordenathskiego, czyli pieprzenia formułek plecami do Ludu.
Intonujemy ,,Mad man in Flortown”
Fakt – trzeba być szaleńcem, by nie dostrzegać, że świątynia była i jest kompletnie spalona. Wystarczy otworzyć szerzej oczy – widać jak na dłoni – biel chmur, uśmiech gapiącego się z nieba, toksycznego synka Weroniki.
Prorokinka wrzucona przez ekstremistów do jaskini bestii znajduje wspólny język z lwami i tygrysami. Omawiają plany wysadzenia w powietrze siedziby destrukcyjnej sekty.
Drapieżniki będą czekać na wybiegających ludzi, rzucać się do gardeł.
Nie ma niewinnych, każdy zasługuje na śmierć, jest tylko mięsem zatrutym zieloną substancją, nosicielem pasożyta.
Florkalipsa niedługo się skończy. Zlizuję towar z warg. Świece się dopalają.
XV.
Kompletnie straciłam rachubę czasu. Wiki się polepsza. Wokół coraz większy syf. Sto stopni w cieniu, istna Sahara. Wyjątkowo upalne lato na Merkurym.
Nie ma czym oddychać, o wodzie nie wspominając. Niektórzy chyba zaczynają pić własny mocz.
Dwójka dzidziorów zmarła w nocy. Ciała, owinięte prześcieradłami, wrzuciliśmy do piwnicy. W gorącu zaczęłyby cuchnąć. Matki odchodzą od zmysłów.
Lae odbiło, próbowała podciąć sobie żyły kawałkiem szkła. Musiano ją obezwładnić.
Leży teraz skrępowana, przeklina wszystko i wszystkich. Trudno się dziwić.
-Laodycea... też mi się... i to od dawna... -mówi Weronika.
-Ale to już... bez znaczenia... Od zawsze podobałaś…
- Wiem, Kochanie. Gadałyśmy o tym przedwczoraj.