7 december 2017
Wyspekulowania cz. I
I. Czarny hang over
Łomot, kanonada. Krople nieomal rozbijają się o zaokienny parapet. Jest z bardzo cienkiej blachy, drży, kołysze się. Przyjmuje razy.
Nawałnica zjawiła się w samą porę. Coś do diaska musi się zdarzyć, wypełnić ten smutny i pusty czas, dzień - akwarium, w którym trzymam głowę.
Duszna woda, chyba destylowana. Mało jej. Ani wypić, ani się utopić. Z ust, szyi, z każdego włosa - snopy iskier, maślane pioruny.
Ściągam prańsko ze sznurów na werandzie. Ojca skarpety, slipy, podkoszulki. Deszcz przybiera na sile. Zimne, rozedrgane płachty. Igły, strzykawki, stroboskopy - tak to widzę. Feeria barw, lodowe miraże. Miriady, poszarzałe zorze.
Szosą przejeżdża dostawczak, pudło z sino - pomarańczowym logo FedEx. Może to śmieszne, żałosne, lub całkiem durne, ale... czuję ukłucie smutku. Szpila, w samo serducho. Nie mógł, gnojek, to być kurier, na którego z utęsknieniem czekam już drugi dzień?
Są chwile, w których zapominam o trzydziestce na karku i zaczynam, choć wiem, że nie przystoi mężczyźnie zbliżającemu się do wieku chrystusowego, zwyczajnie się mazać. Tak po prostu, jak szczyl, dzidzior, gówniarzyk w krótkich porciętach z gameboyem w łapce.
Choć wstydzę się przyznać przed samym sobą, z wiekiem - a ten jest coraz bardziej średni - nie przybywa mi cierpliwości, wciąż żyje we mnie ośmiolatek odliczający dni do Gwiazdki, wyglądający prezentów pod choinką. Jestem podszyty nieprawdopodobnie rozkapryszonym i zasmarkanym smarkaczem, któremu kompletnie obce jest bycie poważnym, cierpliwym, dorosłym.
Pod czaszką ciągle nosze tetrową pieluchę, całe pudło zabawek, w kieszeniach - niewidzialne butelki ze smoczkiem. Chlupie w nich rumianek.
- Wracaj, pomyliłeś się! - wrzeszczę w myślach w kierunku samochodu.
- Tu mieszkam, to dla mnie masz przesyłkę!
I choć wiem, że pan T. wysłał tomiki zwykłą polską pocztą, a nie kurierem (centuś!), że będą iść na to moje zadupie przez dobry tydzień, albo i ruski miesiąc, karmię się nie wiadomo po co głupawą nadzieją - beznadzieją, że oto zaraz kierowca - rozwoziciel dostrzeże błąd, zorientuje się, ze ma na pace pudło pełne tomików ,,Mioklonie" i, obróciwszy na jednym kole, zataszczy mi je pod samiusieńkie drzwi kajając się przy tym, przepraszając, jak jakiegoś księcia.
Fakt - z Wrocławia nad Bug - kawał drogi, poczta - wiadomo jak pracuje.
Styl wałęsowski - ,,nie chcem, ale muszem" czekać. Przyjdą, wiem to. T. chyba jest słownym gościem, dostanę przyobiecane, zagwarantowane umową dwadzieścia sztuk swojej książki.
Jak nie dziś (chyba już nie ma szans), to jutro. Trzeba wypić meliskę, uzbroić się w cierpliwość, zająć czymś pożytecznym, skierować myśli na inne tory.
Przecież jeśli tak się będę zadręczać jak ostatni obsesyjniak, obsesjonariusz, to, to... przyleci wielki, mosiężny ptak i wyrwie mi mózg, wydziobie oczy, rozdrapie serce.
Szalony Eol, kuzyn śmierci, dmie, jakby do reszty postradał rozum. W powietrzu latają uszyszkowane gałązki modrzewi, świerkowate szyszki, odpadłe z dachów kawałki eternitu, liście, śmieci, porwane ubrania.
Chowam się do domu. Paskudny czerwiec, podszyty listopadem. Rok praktyczne pozbawiony zimy, rok, w którym w styczniu zanotowano wiosenne temperatury, najwyższe w historii pomiarów; zwyczajnie odgrywa się na nas za owo bezzimie, odbierając, psując, kaszaniąc pozostałe pory roku. Gdzieś przecież musiał podziać całe to zimno, w jakiś miesiąc upchnąć pluchy, deszcze. Padło więc na ma marzec, kwiecień, maj, że o biednym, nieczerwcowym czerwcu nie wspomnę.
Nie było zimy? Więc nie będziecie też mieli pozostałych pór roku, połączę je, wrzucę do jednego gara i wymieszam dokładnie, by powstał szaro - brunatny, ulewny, pochmurny ulep.
Oto macie klimat słotno - brytyjski i cieszcie się. Innego nie będzie, póki mi się nie odwidzi. Albo póki Piekło nie zamarznie, a czwarty Anioł nie zadmie w róg bawoli, cętkowany, kręty, obwieszczając, że już nie trzeba żadnej pogody, bo właśnie nadszedł kres dziejów i z nieba będzie padać wyłącznie manna, albo deszcz siarki. Zależy od pory dnia, albo kaprysu Wielkiego Sternika (kimkolwiek jest).
Układam skarpety w szufladzie. Polskoegipskie ciemności, nie ma prądu, chmury gradowe zasnuły niebo, sufit, ściany i podłogę.
Wietrzysko i jednocześnie trudny do zniesienia zaduch, jakby się było uwięzionym w wielkim weku.
Monsun zabłąkany przy granicy Polski z Białorusią, anomalia pogodowa, która nikogo nie dziwi. Co więcej - jest jak najbardziej na miejscu. Pożądana deformacja. Słuszny paradoks.
Ech, tomik... Chciałoby się już trzymać w dłoniach - jak ja to żartobliwie nazywam - progeniturę. I choć przez długie lata zarzekałem się, że nic,a le to to nawet jednego wiersza nie wydam drukiem; a gdyby nawet jakiś bogacz - maniak chciał mi zasponsorować tomik - radziłbym mu przeznaczyć nadmiar gotówki nie na totalne duperele, typu wiersze wiejskiego grafomana, ale na przykład na głodne sieroty w Botswanie, czy innej Rwandzie; i choć przez szmat czaru byłem wrogiem drukowania swych wypocin, gdy przyszło co do czego, gdy tekściory owinięte filią bąbelkową i szarym papierem idą licho wie ile kilometrów ode mnie i to samo licho wie, kiedy będą u celu - zaczynam się niecierpliwić.
Szara, szklana wiosna, w której przyszło mi grzęznąć, czekać na równie duszne, nierzeczywiste i szklane lato. Pora roku - niby malunek na fajansowej filiżanusi z serwisu rodowego, z biedaserwisu, bo na lepszy nie było stać ani twoich rodziców, ani praprzodków. Kupili więc od ruskich, rok przed pieriestrojką, syfoserwis biedaobiadowy.
Ty jesteś malunkiem, nasmalcowanym przez wiecznie pijanego Kacapa elementem składowym krajobrazu, człekopodobnym Słońcem, które trzecią dekadę usiłuje zajść za horyzont.
Może niedługo zjawi się spoza światów jakaś dobra dusza i raczy upuścić na twardą, kamienną podłogę, stłuc porcelitowe więzienie.
W końcu lepsza taka śmierć, niż uduszenie się do imentu, wrośnięcie jako trup w kruchy, fajansowaty materiał.
Słabo nadaję się na ozdobę, zbyt dziecinny jestem, za niecierpliwy, by tak stać grzecznie, statycznie, robić za manekina (darmowego w dodatku!).
Zaraz zaczynam wierzgać nóżkami, robić małpie miny.
Idę do swego pokoju. Zza rattanowego regaliku, o ile można tak określić rachityczne, regaliki, o ile można tak określić rachityczne, ażurowe półeczki związane ze sobą badylo - słomkami, wyciągam szal. Istne plastikowe boa. Ładnych kilkanaście metrów bieżących folii bąbelkowej, w którą owinięty, zakutany był underwood 315. Nie żałowali folii pierdzącej, wysyłacze.
I dobrze, mam czym się bawić. Wiem, wiem - nie przystoi strzelać kulkami powietrza, dojrzałemu bądź co bądź facetowi.
Mam to gdzieś. Frajda, jak za szczeniaka.
Halda cicero też przyszła owinięta. Mam więc dwa razy więcej kulek do rozduszenia, niż wczoraj. Super. Cokolwiek wylicytuję na allegro - przychodzi szczelnie zapakowane w folię. I tak powinno być- nabywca jako bonus otrzymuje zabawkę, do zakupów dołączana jest płachta pełna kulek, które aż się proszą, by je rozgnieść.
Pstryk! - strzelam pięcioma na raz. Kto bogatemu zabroni!
Trzeba uchylić okno. Idzie zdechnąć z tego zaduchu. Morowe powietrze, wyziewy z garnka (rano gotowałem bigos), stęchlizna zza meblościanki, spod wersalek, przez stęchliznę toczony dywan. Brakuje jeszcze odoru papierosów do kompletu.
Przeklęte zagracenie daje się we znaki: nie sposób przecież utrzymać w choćby jako - takim porządku tak olbrzymiej liczby przedmiocisk, przedmiotuńciów, najprzeróżniejszej maści bibelotów, jakie zalegają u mnie na półkach, parapetach, biurku, szafkach i gdzie tylko się da.
,,My room is my castle" - powinienem napisać fluorescencyjnym markerem na drzwiach tego przybytku. Klaustrofobiczna, niemiłosiernie zagracona, ostatnio zamaszynowana samotnia, miejsce, gdzie spędzam dziewięćdziesiąt dziewięć procent życia. Jadalnia, bar, pracownia, sypialnia...
Niedługo, o ile nie ogarnę się w porę i pozwolę pasji rozrastać się, pochłaniać resztki zdrowego rozsądku, lada moment będę nawet spał na maszynach do pisania.
Tak już ze mną jest - nie potrafię mieć hobby na pół gwizdka (podobnie z miłością!) - albo oddaję mu się całym sercem, albo wcale. Tertium non datur.
Zaczęło się niewinnie: rozmawialiśmy na fejsie z Magdą o tym, co stanowi o byciu pisarzem, poetą, co definiuje twórcę, odróżnia go od partacza, grafomana (że wysoki poziom tworzonych tekstów - to się rozumie samo przez się!).
No i ja - będąc oczywiście ,,pod dobrą datą" zwierzyłem się, że w podstawówce, czyli w czasach, gdy dopiero stawałem się adeptem pisarstwa, poe - szczeniakiem, bardzo chciałem mieć maszynę do pisania. Komputery były wówczas kuriozalnie drogie i leżały poza strefą moich zainteresowań. Wrodzona skromność nie pozwalała marzyć o czymś kosztującym furę złociszy.
A taka maszyna? To przecież atrybut prawdziwego pisarza! Już bardziej pisarskiego przedmiotu nie ma!
To wręcz regalia, insygnium władzy nad słowem!
Pamiętam, jak zazdrościłem takiemu jednemu Przemkowi z mojej klasy, który miał ową magiczną rzecz zmieniającą ledwie stażystę w dojrzałego twórcę, wręcz noblistę in spe; tę czarodziejską różdżkę.
Oczywiście byłem zbyt dumny, by łasić się, prosić o pobawienie się, poużywanie maszyny. Nawet jej nie widziałem (...tego sercu nie żal - chciałoby się dopowiedzieć).
Obywałem się pisaniem ,,analogowym", w dziesiątkach notatników, gryzmoliłem od razu na czysto przygody dzielnych, międzygalaktycznych wojowników. Bredziłem na kartkach, co mi ślina na język przyniosła, co urodziło się w wybujałej, trzynastoletniej fantazji.
Miałem jednak świadomość, że jestem wpół kroku od upragnionego celu, stoję za progiem i nie dane mi jest wejść na salony, poe - parnas.
Nieznośny brak maszyny, dokuczliwe bycie niedopisarzem! Męki Tantala, wtaczanie wraz z Syzyfem pod górę olbrzymiej kuli papieru. Potem - bezradne patrzenie, jak zsuwa się ona po stromiźnie, gubiąc litery, rozrzucając an wszystkie strony dopiero co zapisane słowa. Śmierć czegoś, co w zasadzie nie zdążyło przeżyć choćby sekundy. Kastracja literacka.
- Kupię ci - powiedziała pewnego wieczoru Magda, równie nietrzeźwa, jak ja.
I, choć nie chciałem, marzenie było pokrytą kurzem melodią przeszłości, moja dziewczyna niewiele się zastanawiając, nabyła drogą ,,kup teraz" pierwszą lepszą maszynę do pisania.
Nie powiem - ucieszyłem się z nieoczekiwanego prezentu.
Olympia progress, po numerze seryjnym na tronie typewriter database doszedłem, że pochodząca z 1947 roku. Staruszka ostatnie lata mieszkająca w garażu u jakiegoś profana, pokryta wełnistym kurzem. Do cna, między każdym najmniejszym szczebelkiem, trybikiem tkwiły szare kłaki. Okropność.
Bite trzy godziny czyściłem używając patyczków kosmetycznych. Siedemnaście pałeczek zużytych, by przywrócić dawny blask zabytkowemu złomowi. Maszyna, oczywiście niesprawna, ale to mało ważne, stanęła na poczesnym miejscu mego biurka.
Potem - poszło już szybki, nałóg postępował coraz prędzej: niemiecka fortuna, według deklaracji sprzedającego będąca z 1927 roku, wspomniany, ponad czterdziestoletni underwood w komplecie ze zniszczoną walizką i wreszcie wczoraj - ciężka jak diabli, zielona halda cicero, typ gabinetowy.
Wszystkie maszyny wylicytowałem oczywiście z allegrowego konta Magdy, zapłaciłem przelewem z banku.
Zaufanie level 1000: partnerka podała mi login i hasło do konta. Wie, że nie okradnę jej na ani złotówkę, że może zaufać osobistemu poecie.
Przecz jasna grzecznie pytam o pozwolenie przed wylicytowaniem czegokolwiek. Potulne za mnie bydlę, oswojony demon.
- No i po co ci one, przecież i tak piszesz na komputerze. Stoją nieużywane, stare graty. Twoja laska jest zbyt dobra, że się zgodziła kupić łapacze kurzu. Myślisz, że kim się stałeś, bo je posiadasz? Artystą - indywidualistą, szalonym i nonkonformistycznym Dalim znad Buga, polskim Duchampem XXI wieku? Bo co - kupiłeś, jak ostatni dureń, kompletnie zbędne i w większości popsute przedmioty, w dodatku za nie swoje pieniądze? Talentu ci nie przybędzie, choćbyś zanabył pięćset zgraciałych, pardon - zabytkowych maszyn, ugrzązł, utonął w zardzewiałych mechanizmach, został zgnieciony przez tysiące wytartych klawiszy. Łączysz dar, iskrę bożą z rzeczami materialnymi, utożsamiasz poezję z przedmiotami do tworzenia poezji, głupcze. Masz trzy latka, nie trzydzieści, im prędzej to zrozumiesz - tym lepiej - odzywa się pompatycznym tonem wewnętrzny belfer. Jak zwykle usiłuje sprowadzić mnie do parteru. Chamidło. Wyrzut sumienia. Przebłysk zdrowego rozsądku, jakże niepożądany.
Włączyłbym radio, by zagłuszyć jego bełkot, ale ciągle nie ma prądu.
Khrah! - za oknem pada drzewo. Jedyna grusza w sadzie właśnie przeszła do historii. Ani z niej drewna, ani gruszek. Chuda była, jak szczapa. Anorektyczka.
Potnę zezwłok na opał, jak tylko skończy się nawałnica, zza chmur wyjrzy słońcopodobna jarzeniówka.
W ogóle - powrócę do świata żywych, niech tylko przestanie być wiosenna jesień. Na dłuższą metę tak nie da się funkcjonować, pogoda iście barowa. A tu człowiek podjął decyzję o niepiciu.
Już lepszy byłby świt zimowy i gałąź gruszy pod ciężarem zgięta, niż takie biedowanie sobie a muzom o suchym pysku.
II. Zoosemiotyka
Jest tak ciemno i zimno, że zwierzę we mnie zaczyna wierzgać, szczerzy kły. Czuję się jak zamknięty w klatce, ba - piwnicznej izbie, lochach, gdzie nie dociera światło słoneczne, choćby jeden parszywy promyk.
Więzień w niewidzialnej masce dogorywa na samym dnie dna, tysiąc kondygnacji pod ziemią.
Bawię się nowo zakupioną maszyną, klikam na niej nonsensowne zdania, wierszyki z gatunku poezji klozetowej. Słaba pociecha, nie jestem dobry w rozśmieszaniu, nawet samego siebie.
Po raz pierwszy i ostatni pisze mi się wiersz rymowany. Oczywiście głupi, prostacki, prymitywny. Tworzy go zwierze, które mam pod skórą, mało oswojony humanoid. Ja sam nie jestem autorem poniższej wypociny i nie przyznam się do niej za skarby świata. Ani na mękach.
Nie mój styl, nie moje małpy. W zasadzie brzydzę się osoby, która ułożyła ten tekst. Pani Nuda, żeńska odmiana mnie. Ktoś, z kim nie chcę mieć nic wspólnego.
,,W hołdzie duchowieństwu"
Leży w krzaczorach ksiądz mocno pijany
Stuła podarta, a but obrzygany
Podnoszą wierni swego proboszcza
W spodnie narobił katabas, się poszczał
- Gdzieżeś zaprawił tak się kapłanie?
Ile tygodni trwa twoje chlanie?
Nie odpowiada duszpasterz wcale
Czy w knajpie z tacy przepijał szmalec
Bełkocze: szatan mi się objawił
Podszepnął chytrze, kazał się napić
Wybaczcie, bracia, przez kontakt z diabłem
W ciąg się wpędziłem, nisko upadłem
Gadka z Borutą, przebiegłym czortem
Spowodowała żem nalał mordę
Rogaty demon, sprawca niedoli
Zesłał okrutny czar: alkoholizm
Boże Jedyny, Święta Panienko
Już prawie miesiąc trwa ma udręka
Co się obudzę- piję kielonek
Diabeł przechera macha ogonem
I chociaż boli, krwawi me serce
Sięgam po flachę, choć bardzo nie chcę
Na mszę poranną - co zgrozę budzi
Idę napruty. A szatan judzi:
- No weź, księżulku, proszę, kolego
Kolejny kielich wina mszalnego
Więc haust za haustem piję codziennie
Rogata morda po plecach klepie
I zwie się moim kamratem Boruta
Zgroza! Tragedia! Szok i poruta!
Koło północy, na ciężkiej bani
Żule się schodzą. I na plebanii
Nieraz do świtu, ranka białego
Piję, gram w karty i ćpam do tego
Uwziął się demon, nie chce zlitować
Choć ciągle błagam ,,Mój Boże - prowadź!"
Chyba mnie wpędzi do grobu czart
Chcę wybawienia od wódki, kart
Znów być człowiekiem niemalże świętym
Wolnym od pokus i abstynentem
- Wybaczyć śmiałość racz duszpasterzu
Lecz w twą opowieść wcale nie wierzę
Odkąd proboszczem w maju zostałeś
Dzień w dzień w gospodzie się upijałeś
Więc nie zasłaniaj się teraz szatanem
Ciągle chodziłeś, chodzisz nachlany
Skarżą się ludzie - podczas spowiedzi
W konfesjonale ksiądz pijany siedzi
Przeklina, wódką od niego jedzie
Ileż będziemy się z tobą biedzić?
Grzechów twych dość jest i skarg bez liku
Biskupa uwagę głos wiernych przykuł
Niechybnie skończysz waść na odwyku
Tam miejsce takim alkoholikom
- Ech, czarci hultaj w mym życiu kręci
Wkoło-miast druhów są konfidenci
Cóż zrobić- zmienię chyba parafię
Tam będę hulał i pił ratafię
Zamknięty głucho na cztery spusty
W sangrii, kadarce wciąż maczał usta
Nie wzleci lament znów pod niebiosa
Podczas spowiedzi - wezmę mentosa
Się nie połapią grzesznicy, dranie
Że ich spowiada pleban na bani
To chyba fatum, to boża wola
Nałóg mi nie da wstać nigdy z kolan
Z diabłem w ściślejszą wejść komitywę
Muszę. Raczyć się piwem
Odtąd nie będę prawdy ukrywać
Leźć na mityngi, ni się zaszywać
Pod rękę z diabłem iść po kolędzie
Przyjdzie mi. I - wszyscy święci-
Wybaczcie mi, lecz kokainę
Popiję zaraz tequilą, winem
Potem brydżyka zagram partyjkę
- rzekł ksiądz flaszencję biorąc za szyjkę
I grzdyla wódki wziął potężnego
Tacy są księża- uwierz, kolego
III. Tryb niezgodności
Zniesmaczony bzdurną wypociną, jaką ułożyło się memu zwierzęciu, targany mdłościami, wychodzę na schody. Trzeba przewentylować żołądek i płuca. Oddychać, jak najgłębiej. W przeciwnym razie zaraz nadejdą torsje.
Układ pokarmowy - w strzępach. Astma powoduje, że noszę w sobie kilogramy kiełkujących kaktusów. Nawet palenie musiałem rzucić, w dodatku w wieku dwudziestu lat. Zaledwie. Nie najarałem się za dużo w życiu, ledwie zacząłem - już trzeba było kończyć, bo przeklęty dusiciel oplatał oskrzela i płuca.
Wichura walczy z drzewami, próbuje je złamać. Gnie, mnie, jednak modrzewie dzielnie się trzymają.
Przymykam oczy. Pogoda jest tak paskudna, depresjogenna, że nawet nie mam siły pisać wierszy. Znaczy... normalnych wierszy. Bzdury lęgną się pod czaszką jedna po drugiej, wewnętrzne zwierzę - błazen rozszalało się z nudów i nieznośnego oczekiwania. Kiedy wreszcie dojdzie upragniony tomik? Kuźwa.
Czuję się jak ojciec warujący przed drzwiami porodówki w czasach, gdy osobom nieuprawnionym było zakazane wchodzić. Parę metrów ode mnie przychodzi na świat dziecię, pierworodny. Jakże mi być spokojnym? Niech ktoś mądry, światlejszy, bardziej kumaty powie z łaski swojej, jak do diaska być spokojny i cierpliwy mając świadomość, że gdzieś tam, w długiej i szerokiej Polsce, owinięte szarym papierem, na pace dostawczaka jadą moje nienarodzone bachory?
Wiem, głupie to i niemęskie, tak usychać z tęsknoty do własnych książek, jak do ukochanej, nadobnej białogłowy, wyśnionej Lotty, czy innej Łęckiej.
Ale taki już jestem, żywiołowy, ekspresjonistyczny szczyl, główny bohater romansidła drukowanego na łamach Pani domu. Nie od dziś mam wrażenie, że jestem postacią rysunkową z nigdy niepowstałej kreskówki.
Animator, uznawszy, że kompletnie spartolił projekt, porzucił mnie, wylądowałem w koszu na śmieci. Wegetuję tu bogowie wiedzą jak długo. Czas przestał istnieć, rozmył się w kwaśnych deszczach, został rozwiany przez niekończące się tornada.
Cyklon za cyklonem, klimat monsunowy. Najgorsze lato mego trzydziestoletniego życia, wielka, pogodowa padaczka. Aura zaraziła się ode mnie alkoholowymi drgawkami i choć nie piję od dobrego tygodnia - nie mogę się doczekać remisji.
Cholerny brak prądu, internetu, głuchy telefon, jeszcze cholerniejsza tęsknota za Magdą, chęć ciągłego przepraszania jej za okropny obraz, jaki miała nieszczęście widzieć.
Klik! - wciskam spację na klawiaturze dziewięćdziesięcioletniej maszyny marki fortuna. I, przez chwile jest mi dane widzieć przeszłość. Nieodległą, zaledwie sprzed niecałych dwóch tygodni.
Nieźle wcięty, po wielodniowym oblewaniu tomiku łączę się przez Skype z dziewczyną. Rozmawiamy, nie pamiętam o czym.
I nagle ,,zawieszam się", patrzę w okno takim dziwnym wzrokiem. Jakbym widział UFO, lądujący w sadku helikopter pełen amerykańskich komandosów.
A potem - fik!- padam razem z laptopem, gwałtownie zsuwam się z wersalki. I, jak w piosence Manaamu - ,,falowanie, spadanie" - Magda widzi jedynie falujący sufit. Potem, gdy drgawki przybierają na sile, komputer zsuwa mi się z brzucha. Dziewczyna ze zgrozą obserwuje moje drgające w konwulsjach nogi. Krzyczy, biedulka ,,Marcin, Marcin, odezwij się, słyszysz mnie?".
Bez odzewu. Zero reakcji.
Moje kochanie myśli, że oto na jej oczach dostałem jakiegoś wylewu, udaru i właśnie umieram.
A później następuje złowroga, kilkuminutowa cisza, podczas której Magda odchodzi od zmysłów.
Cisza, długa jak wieczność, bolesna, brudna i nieskończona. Cisza - nieuleczalna choroba.
Wreszcie wraca mi przytomność, powstaję z martwych, gramolę się z lapkiem na wersalkę.
Oczywiście nie pamiętałem i nie pamiętam ani chwili z ataku.
Magda w swojej dobroci, a trzeba wam wiedzieć, że jest chodzącym dobrem, istną anielicą, zamiast zmyć mi głowę, skrzyczeć moczymordeńkę za napędzenie stracha, ucieszyła się, że nic mi nie jest. Że nie umarłem online. Kochana moja!
Nie wiem, jak odwdzięczę się jej za nieopieprzenie. Za to, że nie rzuciła mnie, choć powinna. Sam bym siebie rzucił, gdybym mógł.
Jestem rozczarowany Marcinem G. Z jednej strony - pisarz, poeta - przynajmniej w swoim mniemaniu - z drugiej - ciężki alkoholik, epileptyk!
Łupnęła mnie, nie powiem, w łeb. Z najmniej spodziewanej strony; do tej pory sądziłem, że aby dorobić się padaczki trzeba być skrajnie zniszczonym żulem, sczołganym, sprowadzonym do parteru, zmenelałym chlorem.
A tu niespodzianka, choć nie jestem bezdomnym bywalcem izb wytrzeźwień, grup AA, zakładów zamkniętych i tym podobnych przybytków - jak się okazuje - gnojek ze mnie, patologiczny pijak.
Żeby w tym wieku, tankując nawet nie raz na tydzień, lecz rzadziej, dorobić się padaczki alkoholowej? To równie żałosne, jak prawiczek cierpiący na chorobę weneryczną.
Za co, za jakie grzechy los pokarał biednego wierszokletę, miłośnika trunków wszelakich, nieuleczalną (chyba) francą ducha?
Czy jestem skazany na dożywotnie niepicie? Przyznaję - jestem, przerażony, wstrząśnięty i zmieszany, najchętniej zadeklarowałbym wieczystą abstynencję, a gdybym był choć odrobinę wierzący, gdyby nie niedawne dokonanie apostazji, pewnie, bozie mi świadkami, padłbym na kolana przed takim czy innym ołtarzem, malunkiem świętym a cuda czyniącym i zadeklarował, że przenigdy nie tknę, nie wezmę do rąk, ani tym bardziej do ust czegokolwiek zawierającego zdradzieckie procenty.
A tak, będąc ateuszem? Komu mam obiecywać trwanie w trzeźwości, przed kim przysięgać?
Przed równymi sobie, moczymordziastymi pensjonariuszami odwyku, grupy wsparcia, przed wszystkowiedzącą panią doktor, dla której będę tylko jeszcze jednym przypadkiem, punktem procentowym, statystycznym i przez to pozbawionym twarzy oraz indywidualnych cech charakteru, żulem?
Jeszcze czego! Mam swą godność! Sam sobie poradzę z nowo powstałym problemem, bez konieczności łażenia po mityngach i spowiadania się przypadkowym ochlaptusom.
Nie trzeba z własnej woli padać niżej, niż to konieczne, zgrywać kompletnego degenerata.
Zmieniam nabój w ukochanym, nieśmiertelnym parkerze, prezencie od Madzi na trzydzieste urodziny.
Zaczęłoby się nowy wiersz, ale trochę się obawiam, że znów ,,popłynę" na fali szczeniackich głupot, tekst mi zmutuje w poezję klozetową.
Wiesz, Magda - mówię w czarną, wilgotną przestrzeń - w niejednym tekście zwierzyłem się ze swojej największej słabości. Lubię pożerać. Wykańczać. Jako zaprzysięgłego wroga marnotrawstwa cieszy mnie każdy wypisany długopis, nabój, zjedzona paczka ciastek, zupka chińska, każde wypite piwo, które właśnie w tym celu zanabyłem. Nie ma wszak nic gorszego od złego wykorzystania, choćby rzeczy kupionej za złotówkę! Przedmioty powinno się kupować wyłącznie po to, by patrzeć, jak umierają na naszych oczach (wyjątek: maszyny do pisania - tych nigdy dość, te mają trwać dłużej, niż czas!).
I miłość - też powinna być nieskończona (wybaczcie truizm).
Tak, dobrze słyszeliście - ten wymierający gatunek rajskiego ptaka, z góry skazany na śmierć osobnik, kolorowoskrzydły, lżejszy od powietrza okruch tęczy powinien trwać, o ileż dłużej ode mnie!
Ach, żeby tak zamrozić go, zahibernować w lodówce, gdzie panuje milion stopni poniżej zera bezwzględnego, albo zatopić w bursztynie!
Łączące nas uczucie, mnie i Czarnowłosą, ten niemodny stan zakochania... powinien trwać po wsze czasy, przeżyć nas, przeistnieć.
Potem, wiele stuleci po końcu wszechświatów, jakiś międzygalaktyczny hiperbóg, superkosmita, znajdzie ów artefakt w kupce popiołu. I weźmie sobie na pamiątkę, postawi na biurku.
Miłość służąca za przycisk do papieru gdzieś w innym wymiarze - czyż to nie piękne, romantyczne?
Wychodzę na schody. Pseudolato żyje własnym życiem, zmutowało w coś na kształt pluchojesieni.
- Magdaaaaaaaaa! - krzyczę szeptem w szarą przestrzeń, między strugi deszczu.
- Kooocham cięęęęę! - wrzeszczę półgłosem. Dźwięk, ciepły i nieco chropowaty, leci wysoko. Przemierza kraj i - pokonawszy ponad dwieście kilometrów - dociera do adresatki.
Co więcej - bezkrzyk podświadomie słyszy też najbardziej znienawidzona przeze mnie osoba, hiperwróg - mąż Madzi.
I nagle pojmuje pan K., że jest przeszkodą, stoi na drodze czemuś wzniosłemu i doskonałemu, że jest zawadą, klamotem, rupieciem psującym decorum, ohydną dominantą - padliną rozkładającą się pośród białych ścian, kleksem błota na czystym płótnie.
W jednej chwili człowiek, którego nie widziałem na oczy, a któremu od pół roku z całego serca życzę może nie śmierci, no bez przesady, ale jak najgorzej, zamienia się w słup soli. Tak po prostu, bez konotacji biblijnych, pięćdzięsiecioparoletni facet staje się człekokształtną rzeźbą z NaCl.
Deszcz nie przestaje padać i pokraczny manekin rozpuszcza się. Słone strużki ściekają do kanalizacji.
I już - po problemie, za sprawą fantazji, chciejstwa, uwolniłem ukochaną, przeciąłem duszące ją więzy.
Nie jest teraz wdową, jej znienawidzony mężulo został wymazany z kart historii, jakby nigdy nie istniał.
Każda miłość jest pierwsza, więc mogę uważać się za pierwszego mężczyznę Madzi. Co było a nie jest, nie zostało zapisane w jakimkolwiek rejestrze, zapomniały o tym wszystkie pamiętniki.
Na świeżo wyczyszczonej z kłaków kurzu olympii progres, na underwoodzie 315 i ciężkiej jak sto diabłów haldzie cicero pisze nam nowy los, życiorys w wersji 2.0, finalną wersję harlequina. Historia wykuwana na blaszanej taśmie, nie rozpuszczalna w wodzie królewskiej, rękopis, którego nie roztopi najmocniejszy nawet alkohol.
Z pozoru - ckliwe romansidło , historia dojrzałej kobiety i jej o dwadzieścia jeden lat młodszego partnera (nie ważę się użyć słowa ,,kochanek", gdyż oboje mamy pełną świadomość, iż łączące nas uczucie nie jest zwykłą relacją mężatki z gachem).
Lecz gdy wczytać się uważniej, dostrzeże się mistykę. Sacrum. Każde spotkanie dwojga zakochańców jest swego rodzaju rytuałem. Marna, grafomańska poezja jest bożkiem, któremu oddajemy cześć. Rodzą się nie zapisane nigdy, rymowane bzdety.
O tym uczuciu wolno mówić jedynie z emfazą i dla żartu, wszelkie próby stworzenia prawdziwego obrazu owego stanu są z góry skazane na porażkę. To miłość widoczna jedynie w podczerwieni, ultrafiolecie, infradźwięk, jakiego nie usłyszą profani, choćby strawili swe mikrożycia na regulowaniu aparatów, wsłuchiwaniu się w odgłosy niekończącej się burzy.
Prąd, którego nie widać, a który przepali ci nerwy wzrokowe. I do końca życia będziesz ślepy nie wiedząc, jaka to nieznana siła sprawiła, że zostałeś kaleką.
W tym czasie księżulo z jedynej rymowanki, jaką napisałem - zapija się na śmierć.
Może niedługo podzielę jego los? Tylko kto będzie na tyle znudzony, by nagrafomanić o mnie wiersz?
Znajdzie się taki głupol w promieniu dwustu kilometrów, jakie dzielą mnie od stolicy?
OGŁOSZENIE: Zatrudnię ghost writera, by napisał mi fałszywe CV na jednej z zabytkowych maszyn, jakie wesoło kurzą się w pokoju. Cena do uzgodnienia.