7 december 2017
Wyspekulowania cz. II. - OST
IV. Maszynistka, stenotypistka, satanistka.
Jestem drugim, najstarszym i najukochańszym synem Madzi, nieślubnym i niespokrewnionym dzieckiem, znajduchem podrzuconym w ogródku przez odlatującego do ciepłych krajów sępa.
Znalazłaś mnie, kochana, dryfującego w kałuży, podniosłaś.
Początkowo broniłem się, wierzgałem nóżkami. Mięczak pragnął jak najdłużej pozostać w skorupce. Ciepło tam było i bezpiecznie, choć ciasno jak jasna cholera., ledwie można się obrócić na drugi bok. Większość miejsca zajmowały rdzewiejące maszyny do pisania, niesprawne i zgraciałe do granic możliwości pogabinetowe truchła.
- Chodź, Marcinku - wyciągnęłaś do mnie dłonie. Było w tym wiele melodramatyzmu, ale na początku tak tego nie odbierałem.
Ambiwalencja: wyleźć z bunkra, sczeznąć w nim ciesząc się pseudowolnością, bezpieczeństwem, jakie zapewniał karcer? Trudne pytanie, nie od razu znalazłem właściwą odpowiedź.
- A pieprzyć to, raz się żyje - machnąłem w końcu ręką na zamaszynowaną po sam sufit celę. Wyszedłem nie zamykając za sobą drzwi (wentyl bezpieczeństwa, ostatni niespalony most, po którym w razie czego można przyczłapać do kuczy i już nigdy jej nie opuścić).
Świat zewnętrzny składa się z astmy, burz i przede wszystkim nieznośnego wyczekiwania. Powietrze, niebo, chmury, ziemię, całą przeklętą przestrzeń wypełnia ciężka pustka, odliczanie dni, godzin, minut.
Nie widzieliśmy się szmat czasu, Madziu, i boję się, że już się nie spotkamy. Wiecznie coś staje nam na drodze: mężulo, rzygający olejem silnik twego zgraciałego merca, moje ciągi alko.
Bycie ,,tym drugim" (nadal unikam słowa ,,kochanek" jest delikatnie rzecz ujmując beznadziejne; wskaż mi wariata który wolałby, miast bycia legalnym, oficjalnym partnerem, czy nawet mężem, pozostać w związku z góry skazanym na porażkę, w związku śmiertelnie chorym, oczekującym na wykonanie wyroku) jest złe. Zbliża się KS i oboje dobrze o tym wiemy. Mam nóż na gardle, stalową linkę na szyi.
Gach to ktoś w sumie pożałowania godny, niejako czający się za płotem, indywiduum, o kaprawych ślepkach, wiecznie spoconych dłoniach, kreatura chcąca skraść całusa żabimi ustami.
Przegnać takiego, nie wpuścić na podwórze, poszczuć psami!
Oto puszczono od tyłu piosenkę ,,Tainted love" - najpierw broniłem się przed uczuciem, teraz nie mogę doczekać się naszego spotkania. I ile ono w ogóle nastąpi, dwudziestojednoletnia beczka- rzęch nie wyzionie ducha i nie powędruje na złom, a ty nie zostaniesz bez samochodu.
Wichura nieomal wyrywa mój dom z korzeniami, drzewa z fundamentów. Coś się lęgnie, musi się zdarzyć. To nie ma prawa skończyć się dobrze.
Zaciągam się stęchłym powietrzem. Brzydka bajka, grafomański wiersz o miłości dwojga podstawówkowiczów.
Trwa odliczanie. za rok, za dzień, za chwilę, jutro nie będzie nikogo poza mną i tobą - autorami przyrośniętymi do swych ciężkich, zardzewiałych maszyn.
Patrzę jak utleniają się kolejne przedmioty, chwile, uczucia. Niedługo na białej i zimnej planecie zostaną dwa, zanurzone po pas w śniegu, szklane posągi. Mężczyzna i jego wybranka, pierwsi i ostatni ludzie w zamarzniętym Raju.
Nawet ścięcie na opał drzewa poznania dobra i zła nie uchroniło przed zabójczym wyziębieniem organizmu. Nigdy nie żyliśmy naprawdę, kochanie, jednak właśnie, w każdym momencie dotyka nas jak najbardziej realna śmierć, ta groźba, ten srebrny cień od zawsze wisiał nad nami.
Monidło, przebite mieczem Damoklesa, obrączki wytopione ze złotej mgły. Związek małżeński zawarty między matrycami laptopów, za urzędnika stanu cywilnego robi moderator strony, na której się poznaliśmy. Świadkami są inni poeci, rymotwórcy, nieudolni użytkownicy słowa. Część z nich osiągnęła wręcz demaestrię, antybiegłość literacką.
Tworzę gorzki pamiętnik na zepsutej olympii progress, szmelc nie zapisuje nawet literki. I dobrze, bo jak już przyjedziesz, Madziu, a mam coraz mniej nadziei, ze to nastąpi, nie będę ci musiał czytać frustratynek, tekstów pisanych kroplami szarego deszczu.
Pochłonie nas i ukoi czerń, rozświetlana rachitycznymi płomyczkami gromnic (ma się tę fantazję, by kochać się przy kilkudziesięcioletnich, babcinych świeczkach!).
Wersalka to niekończąca się łąka. Spacerujemy trzymając się za ręce. Sielankowej atmosfery nie zakłóci ani jedna burzowa chmura. W tej wersji życia nie ma piorunów, grad i śnieg są surowo wzbronione.
Deklamuję ci z pamięci wiersze z ostatniego tomiku. Pierwszy zaginął na poczcie i dawno pogodziłem się z jego stratą.
I wyrzekam się wszelkiego zła, egoizmu, zaborczości. Twój mały pisarzyk w krótkich porciętach i odpustowej czapeczce ze śmigiełkiem może być wyłącznie dobry, miły, grzeczny.
Oswoiłaś mnie, dokonałaś uczłowieczenia, recywilizacji. Marcinek de Zoo, długowłosy (z potężnymi zakolami) małpiszon poetycki, troglotwórca i treserka czyniąca mnie bardziej osobą, podmiotem, odzwierzecająca.
Myśli autodestrukcyjne są, podobnie jak alkohol, substancją wysoce uzależniającą. Bywa, że obojgu nam zdarza się przedawkować, ,,popłynąć", dać się ponieść ciemnym nurtom. Dzielimy oba nałogi, ani myśląc o podjęciu leczenia. Zbłądziliśmy do depresyjnego, zamkniętego w butelce, niczym statek z zapałek, Hotelu California, gdzie ochroniarze wpuszczają każdego, jak leci.
Wyjść jest niełatwo, na dodatek oboje czujemy się w klaustrofobicznym przybytku jak u siebie w domu.
Nasza łąka tonie. Na trawkach połyskuje ciężka rosa. W powietrzu unosi się woń spirytusu.
Wiesz, jeśli całkowicie naludnieję - skończy się pewna epoka, dzieciństwo odejdzie do lamusa niczym niepotrzebny grat, telewizor lampowy, patefon, składak wigry 3.
I, choć nie chcę tego z całego serca, bronię się rękami i nogami - mam pełną świadomość, że ta chwila zbliża się nieuchronnie, że bliżej mi niż dalej do opuszczenia Nibylandii.
Zaraz zostanę wyrzucony za złe zachowanie, niedopuszczalną i surowo karaną powagę, rozsądek, zbrodnię logicznego myślenia.
Na dworze - wichura milknie. W domu - trwa w najlepsze, pod czaszką - przeradza się w istne tornado.
Wariuję bez ciebie, taka prawda. Nigdy nie byłem specjalnie cierpliwy. z wiekiem pogarszało mi się, podobnie, jak lęk wysokości.
Głupieję w pancerzu, wewnątrz wielkiej, oczywiście niesprawnej maszyny do pisania. Może jutro, albo za sto lat zjawi się siwy pan listonosz, przyniesie paczkę pogryzionych przez myszy tomików.
,,Miokolonie" - dwadzieścia egzemplarzy w strzępach, pociachane na kaszę zębami gryzoni.
Literatura fragmentaryczna, czytelna jedynie dla szkodników.
Może niedługo włączą prąd i połączę się z tobą na skype, naładuję lapka i zobaczymy się. Mamy jeszcze kilka godzin, zanim pan K. nie wrócił z pracy.
I znów, Matko Magdaleno z Kalkuty, ukoisz moje rozkapryszenie, grymasy, pogłaszczesz wirtualnie po rozgorączkowanej łepetynie.
Ty, która niechcący ocaliłaś mnie od śmierci tak pożądanej, wyśnionej wręcz, księżniczko z bajki na niedobranoc.
Ty, o której czasami boję marzyć w obawie, że okażesz się wytworem fantazji, delirki, suchego kaca, albo padaczki alkoholowej.
Wierzę w twoje istnienie, choć to niekiedy trudne. Przyjedź, dwieście kilosów w jedna stronę, wymknij się z domu, aby odpuścić mi wszystkie grzeszki poza jednym. Dla ciebie bedę pić ponad miarę, nie zerwę z nałogiem.
I would do anything for the love - but I won't do that - jak śpiewał Robert Paulson przebrany za bestię.
V. Lucyflorianka
Dzięki tobie przestaję się ukrywać za imieniem z bierzmowania (do którego przystąpiłem będąc już człowiekiem mocno niewierzącym, ugruntowanym w ateizmie), publikuję wiersiwo i prozę pod własnymi personaliami.
Sprawiłaś, że zrzuciłem owo pseudo - imię, niczym wąż wylinkę.Pokazałem prawdziwą skórę - czerwone zygzaki.
Przestało padać, na dworze panuje klimat tropikalny: zaduch, nieznośna wilgoć, kropliste, tłuste powietrze. Atmosfera piwniczna.
Niech ktoś, do diaska, otworzy drzwi do wsi i ją przewietrzy! A najlepiej - niech runą mury graniczne i stęchłe, polskie powietrze rozleje się na kraje ościenne, przedostanie się na drugą stronę Bugu, na Białoruś.
Aż nie chce się oddychać wyziewami z krypty, wonią domu, w którym przez całą noc leżał nieboszczyk, a okoliczni mieszkańcy wyśpiewywali mu pożegnalne szlagiery, klepali paciory międląc w żylastych dłoniach różańce.
Z wersalki wyciągam skitraną tam przed rokiem linkę holowniczą.
- Po co ci ona, wariacie? - krzyczy w myślach odbicie Magdy, kruczowłosa kobieta - sen.
- Po nic. Przymierzę, czy mi szyja nie utyła, kark się nie powiększył - bredzę z uśmieszkiem.
- Nawet nie próbuj! Mało ci jeszcze, sadysto? Myślałam, że umarłeś na moich oczach! No było pięć najgorszych minut w życiu! Wiesz, co przeżywałam?
- Domyślam się. Sorry, Winnetou. Głupio wyszło, przecież wiesz, że nie planowałem. Co ja - nagle wstaję i pewnego pięknego popołudnia postanawiam: ,,A, co zrobić z tak uroczo rozpoczętym dzionkiem? Może, żeby było ciekawiej, dostanę se padaczki alkoholowej." , tak? Uważasz, że to było zamierzone? Nikt przy zdrowych, ani pewnie i przy chorych zmysłach nie udaje takich ataków! Czasy komisji wojskowych, przy których się świrowało, era obowiązkowego poboru minęła; mało kto symuluje, zwłaszcza takie drgawy, jak opisałaś. Za łatwa do wykrycia ściema, nietrudno o wpadkę.
- Gdzie z tym leziesz?
- Do garażu. Tak tylko, przymierzę. Nie na poważnie, oczywiście.
- Zostaw, po co będziesz się wygłupiał? Poczekaj, zaraz włączą prąd, porozmawiamy na skajpie.
- Zaraz. Przecież nie będę tam stał pół dnia, co nie?
- Prydstawlennyk.
- Nie udawaj, że umiesz mówić po chachłacku.
- Ty mnie nauczyłeś.
- Że niby kiedy?
- W duchu. Przekazałeś mi całą posiadaną wiedzę, Marcinku. Wspomnienia, nawet nieistotne, jak i te najbardziej upokarzające. Zrośliśmy się, czy tego chcesz, czy nie.
- Pieprzysz.
- Spytaj, jak się połączymy.
- O co? Przecież jesteś zwidem, odpryskiem nudy wygenerowanym przez burzę, stan nieznośnego oczekiwania, depreszkę i ...
- ... i podniecenie. Przyznaj - jesteś napalony na mnie jak ogie...
- Skończ. A jeżeli nawet - to źle?
- Skąd. Zrymuj coś jeszcze, najlepiej niech będzie kompletnie durne. A ja ci potem zaśpiewam. Coś, co lubisz. Na przykład ,,Black hair" Nicka Cave'a. Pamiętasz, ile razy mi ją dedykowałeś, wklejałeś link na fejsie? Oboje fałszujemy, taka prawda. Nawet po pijaku brzmimy jak zarzynane...
- Muszę ci coś powiedzieć. Zawsze, kiedy będziesz pić - będę umierać ze strachu. Ja i druga, prawdziwa Magda, nie będziemy mogły sobie znaleźć miejsca. Z obawy, z troski, ze znów zachorujesz, coś ci się stanie...
- Więc mam - co - złożyć śluby abstynencji? Może jeszcze wieczystej, klęknąć przed klechą i...
- Nie możemy ci niczego zakazać. Jesteś dorosły. Majesz lita - majesz rozum.
- Znowu zaczynasz? Dziadek tak mawiał. Nie ty. Jesteś niczym rak, wdzierasz się do mojego umysłu, udajesz Magdę, kradniesz mi wspomnienia, cechy innych, dawno zmarłych osób... Zachowujesz się jak kameleon, który, nie wiedząc do kogo, ani do czego ma się upodobnić, nie mogąc się zdecydować, bierze głęboki wdech, nadyma się i zaczyna przypominać cały świat, każdy z jego elementów składowych po trochu: łapy są niczym wieże Eiffela, zęby mają kształt opery w Sidney, oczy to tarcze Big Bena.
Chcesz zawłaszczyć, pożreć, wchłonąć jak najwięcej i summa summarum dławisz się z tej pazerności, rozrywasz się na strzępy. A każdy wygląda jak fragment innego ciała. I nie pozszywa cię go kupy nawet najbieglejszy w swoim fachu chirurg. Sam cziort nie rozbieriot, co do czego - jak mawiał świętej pamięci dziadek.
- Cham. A chciałam tylko być miła...
- Tak, jasne - bawiąc się w niańkę, matkując mi. Dobre sobie. Masz rację - poradzę sobie, jestem dużym chłopczykiem. Kielonek czy dwa nie powinny zaszkodzić - wychodzę trzaskając drzwiami. Lepki ziąb na dworze, lato - jest tylko z nazwy, istnieje wyłącznie na kartkach kalendarza.
- Poczekaj - przyjdą tomiki, ja przyjadę... - skomle błagalnie ,,Magda", wyrzut sumienia.
- Kupię ci jeszcze niejedną maszynę do kolekcji. Niemieckie, przedwojenne, jakie chcesz...Marcinku, Florku...
- Przecież tylko przymierzam się, jak bohater opowiadania. To nie na serio.
- Nie jesteś ciekaw życia, losu, nie chcesz poobserwować, co jeszcze się zdarzy - na wsi, w Polsce, na świecie? Gdzie twoja wola walki? Przejdzie ci spleen, musisz tylko być cierpliwy.
- Jestem. Ułożyłem nawet ostatniego rymowańca. Jest tak durny, że klękajcie narody.
- Mów.
,,Gdyś złością skaleczył swą dzieweczkę cudną
Twa miłość się stała szpetną i obłudną
Zabiła uczucie zazdrość i pogarda
Odeszła Kasieńka, miłość - cię nie warta
Chwila, gdyś skalał ją pierwszym złym słowem
Stała się na zawsze zaufania grobem
Drwiną i obmową zawiniłeś wiele
Smutno w sercu lubej, jak w starym kościele
Co nie gości już w sobie ni psalmów radosnych
Ni modlitw do Boga, ławki mchem porosły
Próżno'ć przyjdzie czekać do miłości wiosny
Jedna, zanim smutny w samotności zaśniesz
Zmówże za Kasieńkę ostatni swój pacierz
Wyżalże się szczerze na własną głupotę
Potem sczeźnij marnie, jako pies pod płotem
Może w chwili śmierci znajdziesz ukojenie
Po życiu, gdzie miłość zabiłeś wzgardzeniem"
- Jaki to - to ma tytuł? - pyta ,,Magda" zanosząc się śmiechem.
- Żadnego, a musi jakiś mieć? To przecież bzdury. Tak mi się rymnęło, ad hoc, bez przemyślenia.
- I wiesz, to lepsze, niż większość wypocin z tomiku.
- No bez takich! Nie żartuj. Chcesz mnie obrazić?
- Stwierdzam fakt.
- Wsadź se takie stwierdzenia. Więc co - mam zacząć pisać bzdety, równać w dół, patrzeć na dno dna i szukać tam swego odbicia? - zakładam pętlę na szyję. W lewym ręku trzymam ,,maluszka" - jak pieszczotliwie nazywam leciuśki notebooczek. Przydatna rzecz, waży tyle, co notatnik. Po maszynach - to najlepsze, co może sobie sprawić pisarz, albo choć osoba aspirująca do takiego miana.
- Wydałam tomik, za pięć tysięcy. Nie chciałeś początkowo, opierałeś się, ale postawiłam na swoim. I masz, cieszysz się, chodzisz dumny jak paw, że jedyny w rodzinie, jedyny w historii swojej pipidówy opublikowałeś cokolwiek, choćby nawet własnym sumptem... Mało ci? Przecież wiesz, że przyjadę, Flo, nie mogę żyć bez ciebie.
- Wiem. To miłe. Chcesz kaktusa?
- C... co?
- pokazywałem - tego, co hoduję od dziesiątego roku życia. Szmat czasu, dwadzieścia lat. Pomyślałem, że powinnaś mieć coś ode mnie, naprawdę osobistego; zajść do kwiaciarni i kupić bukiet róż, czy innych goździków to każdy bezmózg potrafi. Co w tym romantycznego? Chcę, byś dostała coś od serca. Na przykład kwiatek, który jest ze mną prawie ćwierć wieku. Albo kołowrotek, po prababci; prawdziwa pamiątka rodowa, że tak powiem szumnie. Ma około stu lat, stoi w zielonym pokoju, widziałaś. Ładny, nie? Zwłaszcza te malunki...
- Przecież wiesz, ze nie mogę przyjąć takich prezentów. Droczysz się tylko, droczusiu.
- Wszystko ci wolno, zapomniałaś? Jesteśmy złączeni, jednym duchem w dwóch ciałach. Co moje to i twoje. Myślisz, że będę ci żałował durnego kołowrotka? Pół domu bym ci oddał, tak, nie przesłyszałaś się - odkroił, choćby i nożykiem do masła, zapakował w szary papier i wysłał ci, kurierem.
VI. Zbawienie, światło, toksyny
Zainfekowałem cię, Madziu. O to chodziło. Mania zbieractwa to w sumie fajny nałóg. Najlepszy z możliwych.
- Miała być różowa... - mówisz z rozczarowaniem. Jasny gwint. Tak to jest kupować po pijaku na allegro. W oczach mi chyba poróżowiało - czterdziestoparoletnia maszyna, jaką dla ciebie wylicytowałem, na zdjęciach prezentowała się kompletnie inaczej. Była taka... łososiowa. Kolor pastelowy, damski, pasujący do ciebie. Nie namyślając się długo kliknąłem ,,kup teraz". Po kilku dniach przyszłą na twój adres. Maszyna do pisania szara jak mysz. Albo słoń.
Głupia sytuacja, podobny myk był w Lesiu, ulubionej książce mojej świętej pamięci mamy. Tam wspomnianego słonia oświetlał neon. Co oświetlało maszynę - nie wiem, może alkohol w mojej krwi. Delirium pinkus, róże kwitnące w żyłach. Fajna metafora.
- Jestem jednym, wielkim atakiem epileptycznym, majaczeniem drżennym. Imaginuje mnie napruty żul, leżący za sklepem niewymyślonej jeszcze wsi. W moim akcie urodzenia ktoś, nieznany z imienia i nazwiska napisał ultragrafomańskie wiersze. Chwała mu za to i część. Niech spoczywa w spokoju na dnie kałuży atramentu, mój słabo poznany sobowtór, brat niebliźniak. Parszywy bredniotwórca.
- Z czego ci oddam przeklęte cztery tysiące?
- O czym ty mówisz?
- O kasie za tomik. Chociaż większą część sumy...
- Nie ma o czym mówić.
- Magda...
- Chcesz mnie obrazić?
- Jeju. Jakie obrazić? Po prostu...
- To skończ ten temat. Potraktuj to jako prezent.
- Zbyt kosztowny. Przecież to kastrowanie mnie. Męska duma cierpi. Facet nie powinien śmieć przyjmować takich prezentów. Nie wypada. To ja...
- Przecież nie masz kasy.
- Właśnie. Masz chłopaka - gołodupca. Bogaty duchowo. Goły jak święty turecki.
- I dobrze. Myślisz, ze jestem z tobą dla kasy? Za kogo mnie masz...
- Za ideał. Anielicę. Za boginię.
- Więc nie gadaj nigdy o forsie.
- Dobra. Przepraszam. Wielki poeta, co wydał tomik własnym sumptem. Nawet nie tyle własnym, co za pieniądze dziewczyny. Kochanki. Ukochanej.
- Super. Zasługiwałeś na to. Od dawna.
- A wiesz? Wiem. Może to nieskromnie zabrzmi, ale zdaję sobie z tego sprawę. Jestem jedynym pisarzem i poetą w historii swojej wiochy. Drugiego takiego przychlasta nie ma i podejrzewam, ze długo nie będzie.
- Znowu zaczynasz?
- No. Włączył się obsobaczacz, wyrzuty sumienia.
- Przestań, naprawdę jesteś w tym dobry.
- Nie mnie oceniać. Od takiego stwierdzania są czytelnicy, żywiciele końcowi papki z liter, zwanej szumnie poezją.
- Wariat.
- Twój wariatuńcio. Totus tuus, calusieńki twój. Oswojony, bezrogi diabeł literacki. Bierz, rób zn nim co chcesz. Katuj, tratuj, ja wybaczę wszystko ci jak siostrze. Ocaliłaś mnie w styczniu od śmierci. I nie po to by patrzeć, jak się zabijam, dostaję padaki alkoholowej, jak mój mózg, targany konwulsjami wypływa przez uszy i z poety zamieniam się w warzywo, katatonika. Żyję tylko dla ciebie, nie popełniam zaplanowanego samobójstwa, aby być z tobą, przeżyć cokolwiek, zmienić szare jak stara maszyna do pisania, smutne życie. W co? W błysk, promyk różowego światła. By zdarzyło się cokolwiek pozytywnego. Ocaliłaś wariatuńcia od rychłego zdechu. Do tej pory nie wiem, czy było warto. Nie wierzę w przeznaczenie, karmę i tym podobne brednie. Nasz los nie jest zapisany w gwiazdach, kartach, szklanych kulach. Nie odczytasz przyszłości z linii papilarnych, baranich jelit. Rządzi nami prawo przypadku, żałosny i groźny paradoks. Nie doszukujmy się na siłę celu tej wędrówki, sensu. To droga donikąd. Przestań dociekać, wypatrywać znaków na niebie. Bo guzik zobaczysz. Trzeba dać się ponieść losowi, dryfować bez celu w kałuży, morzu benzyny, sadzawce wypełnionej czarnym atramentem. Paradoksalnie - bezsens życia, o jakim jestem przekonany, jałowość naszego losu wcale mnie nie deprecjonuje, nie powoduje depresji. Wręcz przeciwnie: cieszę się z poznania prawdy. O ileż lepsza jest ona od kolorowego, przesyconego cukrem kłamstwa! I w pełni zgadzam się z Karolem Marksem, że ,,Krytyka zniszczyła urojone kwiat upiększające kajdany, nie po to, by człowiek dźwigał kajdany bez ułud i bez pociechy, ale po to, by zrzucił kajdany i rwał kwiaty żywe".
I to jest święta prawda, nie jakieś komunistyczne brednie. Rządzi nami ślepy od urodzenia los. Żyjemy w marionetkowym państwie władanym przez pacynki. Nasze kraje istnieją tylko pozornie.
Dobrze to, czy źle?
VIII. Widoczek na zachętę
Gorąca lina oplata gardło. Serce mi wali, jakby miało zamiar pęknąć, albo rozbić klatkę piersiową, połamać żebra i wyskoczyć jak Obcy z filmów Ridleya Scotta.
Na dworze - słonecznie. Świat schnie po burzy, osusza się ze stęchlizny. Znowu mnie naszło. Florosa destructor, myśli suicydialne.
Przegram, Madziu, twoja, nasza miłość nie ocali mnie od zdechu.
Postanowiłem, raz a dobrze, pobawić się w samobójstewko. W zasadzie bez powodu. Skoro nic nie ma większego sensu, jest grą do jednej bramki, kręceniem się jak nie powiem co w przeręblu, albo zardzewiałej pralce frani, czemu nie przerwać owej głupiej gry - równie nieoczekiwanie, bezsensownie? Może by tak wyjść po angielsku, bez pożegnania?
Tak będzie lepiej, kochanie. Oszczędzę nam ckliwych pożegnanek, całego tego melodramatyzmu, którym tak pogardzam.
Biorę głęboki wdech. Tylko spokojnie, tylko spokojnie...
Robię krok. Najdłuższy w życiu. Przemierzam kontynenty. Krok na inną planetę. Zwiedzam galaktyki, dna oceaniczne, szczyty wulkanów. Kąpię się w miodowej lawie, szybuję ponad niedopalonymi wieżami World Trade Center, myję twarz w ogniu ar - Rakki, Mosulu, Kabulu, objeżdżam jako nekroturysta wszystkie obecnie toczące się wojny.
Przez moment władam planetą Flo, miłośnicy mojej poezji schodzą się z różnych stron globu. W rękach, niczym magowie, trzej mitologiczni królowie, dźigają suweniry: maszyny do pisania, butelki z nie najdroższym alkoholem, zeszyty i pióra, bym miał gdzie i czym spisywać pseudowiersze.
Ostatni niesie niszczarkę, by poszatkować w drobną kaszkę każdy wers, metaforę, by nie został po mnie nawet skrawek papieru, jedno zdanie. Mam rozpłynąć się, zaniknąć w pełni, jakbym nigdy nie istniał, był humbugiem, plotką powtarzaną przez stare, zdewociałe babska, roznoszoną pocztą pantoflową brednią. Muszę się rozpuścić w milczeniu, chłodnym, ba - lodowato zimnym, w arktycznej bieli, ciszy, która pożera, pali niczym kwas.
Niebyt, głucha pustka, która jest mi pisana, to największy z darów. Najgorsza tortura.
- Zrymuj jeszcze coś, póki potrafisz - prosi wymyślona partnerka.
Przesyłam ślinę. Myśli mi skisły, przeterminowały się i pomimo usilnych starań nie mogę wykrzesać z siebie choćby jednej sensownej, nadającej się do powtórzenia frazy. Międli się wszystko, burzy się, buzuje, pod rozognioną czaszką mam chaos nie do opanowania. To bezład, kotłowanina meteorów, liter z białego złota, czysta i święta anarchia, z której nie może się narodzić nic pozytywnego. Tak wygląda piekło, Magdo; stworzyłem je specjalnie dla ciebie. Na twoją cześć.
- Odważ się, no, śmiało! - zachęca antyMagda. Obejmuję ją. Linka holownicza wrzyna się w grdykę. Cholera jasna, gdybym wiedział że to tak boli, nigdy bym się nie zdecy...
Nagle półistniejąca Madzia łapie mnie za ręce i przyciąga do siebie.
- Ggh... - gulgoczę dławiąc się śliną. I wnet czuję, jak moja głowa... aż wstyd się przyznać, i tak nikt nie uwierzy. Jak głowa odrywa się od reszty ciała, odpada! Dokładnie tak, przestaje być przytwierdzona do szyi. I toczy się po świeżo umytej podłodze.
Sufit wiruje jak w chwili ataku epileptycznego. Mój dom się roztańcował, pokrył siecią zmarszczek. Kołyszą się ściany, drżą niezliczone klawisze przedwiecznych maszyn do pisania. Tworzy się tyleż głęboki, patetyczny, co głupi tekst, list pożegnalny zmieszany z Pismem Świętym; ultragrafomańskie proroctwo.
Florostradamus wieszczy koniec pewnej epoki. Na szczęście nikt mu nie wierzy.
Łepetyna toczy się pod ścianę. Błyskają różowe, łososiowe światła.
Nagle zewsząd, niczym mrówki, złażą się mikro żałobnicy, niosący wiązanki sztucznych kwiatów, znicze w kształcie maszyn do pisania. Mruczą się treniki, elegiusie, rapsodyczne disco polo.
- Przecież nie umarłem, do cholery! - warczy mój łeb. Nikt go, oczywiście, nie słucha. Pozbawiona reszty ciała, zdekapitowana, samotna głowa ma do powiedzenia mniej, niż zero. Kto by liczył się ze zdaniem fragmentu człowieka?
Maleńki kondukt sunie w moim kierunku.
- Co, do diabła, robicie? Barbarzyńcy! - krzyczę.
Do uszu, oczu, w usta i nozdrza małe potwory, chyba w ramach tortur pośmiertnych, katowania post mortem, postanowiły mi powkładać zapalone świeczki.
Wzdrygam się. Co to, do czorta, za rytuał? Nie wyrażam zgody, non possumus - że użyję hiperreligijnego cytatu - won, precz, wara ode mnie!
Oczywiście nie zostaję wysłuchany, nie mija minuta, jak zaczynam przypominać upstrzony zniczami nagrobek w Święto Zmarłych. Albo dynię wydrążoną na Halloween.
- Zaraz włączą prąd, Flo. I zadzwonię - słyszę dobiegający licho wie skąd głos ukochanej.
- Co się stało?
- Nic. Spiłeś się i masz koszmary. Tylko i aż tyle.
- Nie wierzę. Nie ściemniaj. Czy ja...?
- Domyśl się, skarbie.
- Ty powiedz.
- Po co ci to? Nie chcesz wiedzieć.
- Więc jednak...
- Nie, no coś ty. Żyjesz, głupolu. Złego diabli nie biorą. Tak jak mówiłam - masz po prostu koszmary. Rano obudzisz się i będzie nowy, piękny dzień. Przyjdzie paczka. Zamówiłeś piątą maszynę, pamiętasz?
- Nie żartuj.
- Naprawdę. Oczywiście - znowu za moje pieniądze.
- Ile tym razem?
- Sześćdziesiąt pięć złotych, plus koszty przesyłki - piętnaście.
- Niedrogo.
- Tak sobie.
- Oddam ci.
- Ciekawe z czego. Tak jak za ,,Mioklonie".
- Jezu, nie wypominaj. Ta rozmowa nie ma sensu. Wóz, albo przewóz. Zwrócić, czy nie?
- Zapomnij.
- Ułożyłem wierszyk dla ciebie. Pochwalny, w zasadzie panegiryk. I zapomniałem, każdziutkie słówko. Ani jednego wersu nie pamiętam. Kompletny reset.
- I dobrze. Tworzyłeś fatalne teksty. Pożałowania godne bzdety.
- Wiem. Żadne odkrycie.
- Od jutra, gdy się obudzisz, nie będziesz umiał pisać. Dosięgnie cię oczyszczający analfabetyzm wtórny. I będziesz klecić swoją, pożal się Boże poezję, trzema krzyżykami. Pod pierwszymi dwoma będę leżeć ja i ty. Ostatni zostanie zarezerwowany dla... A, nieważne. Może zrozumiesz. Nadejdzie wielkie otrzeźwienie. Jeśli nie - też żadna strata. Teraz śpij. Zdrowiej, głupi Florku. Marcinku. Nie pisz wierszy, opowiadań, pamiętników. Nie warto.