4 february 2018
Wyiskrzenie cz.I.
I. Holzgas
Znacie to uczucie, gdy... nie, źle zacząłem. Zbyt krótkowzrocznie. Przecież jest bardziej niż jasne, że stany, jakich doświadczam, są najbardziej indywidualną, osobistą i intymną rzeczą, jaką można sobie wyobrazić.
Nie chcę być wyniosły, potocznie rzecz ujmując mądrzyć się, popadać w samozachwyt. Stwierdzenie, jakobym był wybrykiem antylosu, bohaterem rozgrywającej się w czasie rzeczywistym bajki, toczącej się na moich oczach czarno - białej groteski - byłoby na wyrost. Żaden ze mnie wybraniec bogów.
Los sam się deformuje, w dodatku ciągnąc mnie za sobą. Niezmiennie - w dół.
Wykoślawione historie, wydarzenia, które nie miały prawa zaistnieć, a jednak się zdarzyły... nie jestem z kamienia. To odciska na człowieku piętno, wręcz wypala je na skórze.
Nikt nie trzyma w dłoniach znakownicy, ogień w piecu nigdy nie zapłonął. Jednak czuję na sobie gorący, niezmywalny stygmat. To parzy. Nie sposób uśmierzyć bólu.
To kazi. Czy kiedykolwiek się oczyszczę? Marne szanse.
Źle postawione pytania. Powinienem raczej zastanawiać się, czy kiedykolwiek się przyzwyczaję do splotów niecodziennych wydarzeń, jakie przytrafiają mi się w niemal każdym tygodniu.
Odpowiedź znam od lat. Przemilczę ją.
Opalizująca czasza zakrywa niebo. Na górnej łące w ciągu paru chwil wyrastają srebrzysto - karminowe mlecze. Przestrzeń między gwiazdami rozkwieca się, zaczyna lśnić. Aż chciałoby się zamknąć oczy, tak intensywnie świeci.
Jednak patrzę w okno. Jak zahipnotyzowany. Nasiąkam światłami. Oto zabłąkałem się na imprezę noworoczną. Mój prywatny Bóg urządza je każdej nocy.
Linie zmiany daty przecinają ziemię. Sekundę po północy następuje nowe millenium, w powietrze wzbijają się całe wagony fajerwerków. Przenajświętszy MC, wodzirej, kelner i wykidajło w jednym, wystrzeliwuje spod ziemi arsenały. Megatony ognia, kilogramy błyskawic, metry sześcienne eksplozji.
Czuję, jak nas obu to rozrywa. Jak rani. Nasiąkamy świetlistymi meteorytami, deszczem, w jaki zmieniły się dawno zapomniane gwiazdy.
- Nie bój się... - gładzę synka po szklanych włosach. Nie odpowiada. Strach – ciężki, jak młyńskie koło, przygniata go.
- Zamknij oczy, zamknij... - szepczę wychodząc na dwór.
Piękna, groźna, malownicza zorza rozkwita na niebie.
Nie zwracam na nią uwagi. Człapię za obórkę. Właściwie - jej ruiny. Chylą się coraz bardziej ku upadkowi, ku ziemi. Nie ma szans, by budynek przetrwał nadchodzącą, jesienną szarugę, o zimie nie wspominając. Zawali się jak nic przy byle podmuchu. Nie trzeba nawet nawałnicy, by złożył się, niczym domek z kart.
Zacieki na omszałych, pozieleniałych balach, pofałdowany dach. Istna ruina, nic, tylko kopnąć i patrzeć, jak się zmienia w stertę desek.
Rozebrałbym, ale co to - moje? Dość się naburzyłem w tym roku, mierzi mnie myśl, że miałbym spędzić kolejny dzień, ba - choćby parę godzin, na użeraniu się z oporna materią staryznych dachówek, krokwi, łat, stropów.
Drewna powinno wystarczyć do wiosny. Jak, nie daj, Panie - zabrakłoby - ciachnę parę dech i będzie co do pieca włożyć.
Praca fizyczna przy niesprzyjającej aurze - to nie dla mnie, mam zbyt słabą odporność.
Zaraz złapałbym grypsko, czy chociaż przeziębienie. To - nie trzeba długo czekać - jak przerodziłoby się w zapalenie oskrzeli, albo, co gorsza - płuc.
Skoro mam świadomość, że - od wczesnego dzieciństwa - jestem delikatnie mówiąc chorowity - muszę uważać na siebie, nie leźć w paszczę smoka; albo jak baran na rzeź.
Oj, nie byłoby ze mnie dobrego pilarza, budowlańca. Co wart jest pracownik przebywający wiecznie na zwolnieniu lekarskim?? No właśnie - nic. Gdybym skończył studia, może mógłbym załapać się w jakimś biurze, choćby nawet jako sprzątacz, pan woźny.
Robota w zimnie, na deszczu - zdecydowanie odpada. Od razu zostałbym zwolniony.
„Z astmatyka nie ma robotnika” - wymyśliłem kiedyś. I zgadzam się z tym hasłem. Święta prawda.
„Cytryna” wita mnie jak co dzień, swoim krzywym, szczerbatym uśmiechem. Szczerzy się, jakby mnie dawno nie widziała.
Pocieszny, garbaty złom patrzy zmaglonymi reflektorami niejako z rozrzewnieniem. Widzi we mnie najlepszego, bo jedynego w tej głuszy, kumpla?
Chyba jest strasznie stęskniony towarzystwa, chciałby aby ktoś, dobra dusza, naprawiła go.
To czuć. Odbieram jego energię. Rozrzewnienie, nostalgia za bezpowrotnie minionymi czasami, nawet po części złość na mnie, że nie podejmuję się odbudowy.
Przykro mi - ani środków, wiedzy w tym zakresie, ani ochoty - brak. Poza tym - chyba nadaję się wyłącznie do niszczenia, jako burzyciel, reducent. O ileż piękniejsze, milsze jest to od wznoszenia w pocie czoła na przykład budynku. Albo stawiania zgraciałego auta do pionu, na koła.
Nieee... tworzyć oczywiście mogę, ale wymówki, ściemy, na poczekaniu układań nieskończenie wiele nowych wersji życiorysu.
Ostatni rok, który niemal w całości spędziłem na pieczołowitymi niszczeniu wszystkiego, co w ręce wpadło, od mebli po ściany, tak mnie zmienił.
Wcześniej chyba znajdowałem przyjemność w dawaniu czegoś od siebie, byciu konstruktywnym. Teraz czuję, że powinienem jedynie rozkręcać, łamać, rąbać.
Zbyt wiele dni, godzin, minut spędziłem na radosnym, bo przecież jest to przyjemne, co więcej - uważałem to nawet za formę sztuki - na radosnym niszczeniu, by z dnia na dzień na powrót zmienić charakter, przestać być psują.
- Bo, jak tam? - klepię wrak po masce. Zachodzę od tyłu. Ech, brachu - twój właściciel naprawdę myślał, że ten pomysł wypali, będzie tobą jeździł niemal za friko? Pewnie był z niego marzyciel - pasjonat, kierujący się w życiu myśleniem życzeniowym, a nie chłodną kalkulacją, zdrowym rozsądkiem.
I porzucił cię, nie dokończywszy projektu. Przegrał w zmaganiach z... mogę się domyślać - własną niewiedzą, brakiem części, umiejętności, a może wszystkiego po trochu.
Chyba więc moje skrajne asekuranctwo, unikanie wszelkich form działalności, w których mógłbym sobie zwyczajnie nie poradzić - nie jest takie najgorsze? Na pewno lepsze od rozgrzebania i zostawienia w krzaczorach na pastwę rudej i złomiarzy.
Co on zawinił, że miał właściciela - niezłotą rączkę? Przerobienie auta na zasilanie gazem drzewnym - co za pomysł!
Podchodzę do potężnej beki dospawanej do tyłu "cytryny". Otwieram ją.
- Mmmm..- zaciągam się zapachem, jaki dobiega ze środka. Najmilsza woń świata!
Każdemu, niezależnie od płci, wieku, statusu majątkowego, polecam przynajmniej raz w życiu zanabyć działeczkę herdewinu. Niedrogie to - to, nie uzależnia, jak twarde dragi (alkohol!), do tego smaczniusie i dość łatwo dostępne. Nie trzeba uciekać się do kontaktów z półświatkiem, by zdobyć W troszeczkę wizjogennej galaretki. W niektórych miastach w Polsce nawet łatwiej o nią, niż o poczciwą marychę.
Nabieram pierwszą łyżkę. Idealna konsystencja, nie rozwodnione.
Boże, do czego to doszło - by chować się przed własnym synem, jak ostatni szczyl z podstawówki przed wychowawczynią! Ale cóż - jak mus, to mus. Nie można przecież pozwolić, by wziął chociażby pół grama więcej. Skoro po ćwierci słoika leży jak trup i boi się zorzy... Większej dawki mógłby nie przeżyć, biedaczysko. Powinienem muz robić meliskę, albo co. Pojęcia nie mam, czym się cuci takich przedawkowańców. Do wanny z zimną wodą przecież go nie wsadzę. Tu, gdzie wrony się zawracają, jedyną z niewielu metalowych rzeczy jest „cytryna” z doklejonym garbem, klamki w drzwiach i parę pordzewiałych kubków. Innych nigdy nie było, bądź, za sprawą amatorów cudzej własności, dostały nóg.
- Pyyychaaa... - przeciągam się czując rozleniwienie. Ogarnia mnie błogostan. Co za uczucieeee... Orgazm to przy tym płomyczunio.
Oddycham coraz szybciej. Sapię niczym parowóz. Przez ciało przetacza się istna nawałnica.
Galaretka to agregat prądotwórczy. Iskrogenny, zielony towar. Kilka chwil po zjedzeniu ma się hajjj...
Jednoczę się z zorzami. Sam jestem błyszczącym światłem na czarnym, gorącym niebie. Pode mną nie ma kompletnie nic. Próżnia, bezmiar nicości. Frunę, wypełniam sobą świat. Beze mnie nie istnieje materia.
II. Dekerakt
- Źle wyglądasz - Tomek przypatruje mi się uważnie. Jego srebrzystoszare oczy lśnią w ciemności.
- Przeziębiłem się - chowam twarz w dłoniach. Cała głowa pulsuje, czuję, jak podskórnie rozpada się . Oto mam sto działających niezależnie od siebie mózgów. W każdym rosną hektarydzikich, nie dających się wyartykułować myśli. Erotyka przeplata się ze wspomnieniami z dzieciństwa, obrazy z wakacji, kadry z obejrzanych przed rokiem filmów nakładają się na siebie, by stworzyć kolaż.
Rozmawiają ze sobą moje wielomózgi, kłócą się zajadle. Powody? Zawsze jakieś się znajdą. Po galaretce gada się i gada; z samym sobą, z gośćmi stojącymi po drugiej stronie lustra. Mało ważne, o czym. Byleby mówić. Szeptem. Byleby myśleć, najbardziej obsesyjnie i natarczywie, wgryzać się w sobie w głowę tysiącem tonów, głosów. Od altów po bas - barytony.
- Taaa, jasne, przeziębiłeś. Znowu bierzesz. Przyznaj się - gdzie to masz?
- Jezu, synu - daj spokój. Chyba mam zapalenie zatok.
- Gdzie ja schowałeś? I tak znajdę! - naciska.
- Na strychu, pod siennikiem. Nakryłem jeszcze kupą łachów, by nie było go widać. Dla niepoznaki obsypałem grubą warstwą kurzu. Mówię ci - Sherlock Holmes by się nie zorientował, że coś tam było ruszane przez ostatnie czterdzieści lat - usiłuję żartować.
Synio nie odpowiada. Pewnie znów patrzy z ukosa. Jak znam życie, pewnie zaraz pobiegnie na poszukiwania. Oczywiście - będzie grzebać wszędzie, tylko nie na wspomnianym strychu. Wyrobił się, cwana bestia. Nie ma już w nim dziecięcej łatwowierności, śmiem nawet twierdzić, że mnie prędzej dałoby się oszukać, niż jego. W kogo to - to się wdało? Ani ja, ani tym bardziej Natalia, nie jesteśmy tacy. Spolegliwcy z nas.
- ...dobry... - skrzypnęły drzwi i kątem oka dostrzegam stojącego w progu Siwczuka. Jak zwykle sprawia wrażenie, że urwał się z osiemnastego wieku. Albo jeszcze dawniejszych czasów. Właściwie to bardziej pasowałoby do niego wejście ze słowem ,,Pochwalony!" na ustach. Do tego, obowiązkowo - ruski zaśpiew, zaciąganie jak na Białostoczyźnie.
Sylwester jest ubrany w nieodłączne walonki, czapkę małachajkę i płaszczosukmanę, coś na kształt nieprzemakalnego surduta z kapturem.
Uszył to oczywiście sam, z brezentu i gumy. Podobno musiał na ten cel zużyć półtora namiotu i dwie dętki od kraza.
- Dzień dobry - odpowiada Tomek. Zgrywa kulturalnego. A jeszcze wczoraj przekonywał mnie, że wszelkie formy powitań i pożegnań są wymuszone, ludzie wygłaszają formułki typu cześć, siema, witam - jedynie z powodu presji społecznej. I że najnaturalniejsze pod słońcem jest wtedy nieodpowiadanie na pozdrowienia. Zero kurtuazji, kultura zredukowana do formy szczątkowej.
- No cze, panie Sylwku - niemrawo dźwigam opuchniętą głowę.
- Józek... tej nocy go znalazłem - był już zimny i sztywny. Jeszcze wczoraj wieczorem byłem u niego, porozmawialiśmy. Krótko. chciał pokazywać jakieś zdjęcia, chyba z dzieciństwa. Odmówiłem, bo zaczęło się ściemniać, a sami wiecie, jak daleko ode mnie mieszkał. Musiał umrzeć niedługo po moim wyjściu.
- Było do przewidzenia. Okres jesienno - zimowy. Przecież wtedy najwięcej, statystycznie, starych ludzi umiera. Ile miał lat, dziewięćdziesiąt?
- A bo ja wiem? Ale musi grubo ponad. Coś koło setki. Jak nie więcej. Sam stracił rachubę. Tak to jest - bierze demencja i pamiętasz wszystko, co się kiedyś zdarzyło. Najbardziej zamierzchłą przeszłość, jakby to było dziś. A niekiedy nie wiesz, co robiłeś wczoraj.
- No, brało go otępienie. Już wiosną mnie nie poznał - Tomek uśmiecha się szlemowsko.
- Pytał „A pani to w której chacie mieszka?’. I nie dał się przekonać, że ja to ja, choć darłem się „ Przecież jestem facetem!”. Uznał, że długie włosy noszą wyłącznie kobiety - i zero gadki.
- W jego czasach tak było. Mężczyzna z takimi kudłami - nie do pomyślenia. Zaraz byłby obiektem drwin- że zniewieściały i gej...
- Owinąłem już szmatami, obwiązałem, jak Pan bóg przykazał. Tratwę zbiliśmy, wiecie - parę jesieni temu. Jest w stodole. Sprawdzałem - dobra, nie pogniła, liny nie sparciały. Ale sam nie dociągnę. Na dodatek jeszcze przez wzgórze, po błocie... Zdrowie już nie to. Co wy myślicie - ósmy krzyżyk na karku. Niedługo i mnie trzeba będzie taszczyć - zadumany Siwczuk sadowi się na zydlu.
- Zbiłeś kuż...- zaczynam i gryzę się w język. Cholercia, zabrzmiało do najmniej dwuznacznie i obleśnie, jakbym pytał go... wiadomo o co.
- A obie już skleicłeś tratwę?
- A pewno! Co myślicie? Trzeba być zapobiegliwym. Przecież nie dam się zakopać w ziemi, jak pies.
- A mnie tam obojętne - wilżę w wiadrze z wodą wąską szmatę, po czym kładę sobie na rozpalone czoło.
- Mogą nawet i przerobić na karmę dla świń. Gdy uchodzi z ciebie dusza - zostaje tylko powłoka. Przecz, przedmiot, jak gazeta. Wolno ją spalić, zadołować. Kto ma szacunek dla ubiegłodniowych gazet? Ciało to złom, makulatura. Surowiec wtórny zdatny do przerobu.
- E tam, trujesz pan, Flor. Za zbezczeszczenie zwłok można pójść siedzieć. Prawo nakazuje szacunek, godne obchodzenie się z nieboszczykiem.
- Uchwalone przez katolickich dewotów, albo komuchów. Najlepiej, niech wszystkich nas zabalsamują i trzymają w szklanych gablotach, jak Wołodię Ilicza, albo obu Kimów. Zrozum - jak nie wiadomo o co chodzi, to... znasz takie przysłowie? Nekrobiznes trwa, jak świat światem. Opłać miejsce na cmentarzu, zabul grube tysiące za nagrobek, do tego urna, albo trumna. A potem noś znicze, płać za przedłużenie użytkowania kwatery co dwadzieścia lat, inaczej wykopią cię i wyrzucą, a na tym miejscu pochowają kogoś innego. I to wszystko zgodnie z przepisami. Ludzie godzą się, bo nie mają wyjścia. Dlatego nie bredź mi o prawie. Zero ceremonii ma być. Nawet do rzeki nie chcę. Tomek ma ciągnąć? Sam? Niech zadołuje pod progiem - i po sprawie. Albo niech wrzuci do lasu, dla zwierząt. Pogrzeb powietrzny, polska odmiana.
Sylwester patrzy jak na wariata, jednak oszczędza sobie kolejnych komentarzy. W ciągu chwili nastrój mu się popsuł, gwałtownie ogarnęła go nostalgia. Może czuje zbliżającą się kostuchę?
- Pamiętasz pan - dziesięciu nas początkowo było. I miesiąc po miesiącu, jeden za drugim - w dół, w ogień. A nikt nie przybył. Ani jednej duszy. Wymieramy, to chyba jasne.
- No, nie da się ukryć. Za parę lat Tomek zostanie sam. Do tego czasu rozbierzemy resztę budynków... I cała kolonia pójdzie na opał. Nie „przejdzie do historii”, bo nikt nie będzie przecież o niej pamiętał. A bez tego - jest tylko nicość. Nawet mniej, niż popiół - filozofuję z mokrą szmatką na głowie.
- A co myślałeś, Sylwet - nieopatrznie przechodzę na „ty” - sprowadzając się tutaj? Przecież to nie Los Angeles, ani nawet nie Warszawa. To miejsce to ucieczka, szlachetne ukrycie się. Erem., Tu można jedynie płonąć, albo gnić. Pustelnia się utlenia, rozwiewa. Za jakiś czas będzie tu puszcza. Wraki zarosną chaszczami, podobnie, jak dróżka. Wszystko wróci do przyrody, do normy. Odczłowieczy się - wygłaszam „prawdy objawione”.
- Może to i lepiej? - Tomek chyba też popada w zadumę. Jesień, nawet taka jak tutaj, skrząca się niezliczonymi barwami, to jednak paskudna pora roku. Depresjogenna. Nic, tylko przedawkować herdziulek i umrzeć ze szczęścia, zadławić się wizjami. Pęknąć z błogostanu.
- Zbieraj się - mówię do syna.
- Bo jeszcze zacznie... wiesz.. Jak za długo poleży.
- Na trzeźwo nie będę taszczył. Powiedz, gdzie schowałeś zielone, to pójdę. Muszę się zaprawić.
Wytrzeszczam oczy ze zgrozą. No nie, już do tego doszło? Całkiem się zdeprawował, gnojek!
- Powtórz! - warczę. W powietrzu wisi potężna awantura.
Może sobie łobuzować (taki wiek), podkradać mi herdewin, ale do diabła! Z całej kolonii zostało nas jedynie trzech i nie odkryję Ameryki jak stwierdzę, że powinniśmy się trzymać razem. Odmówić Józkowi pochówku - i to jeszcze z jakiego powodu - drągów? W głowie się nie mieści.
Łapię bydlaka za szmaty i wyciągam na dwór. Tak zwyczajnie, bez słowa. Bo i o czym tu gadać? O wyrodności? O byciu żałosnym s...
- Aua! - krzyczy niewytrzeźwiały Tomciu wielce urażonym tonem. Zaciskam zęby. Najważniejsze: nie dać się sprowokować.! Bo jeszcze chwila, a gówniarz będzie zbierał z ziemi okruchy szklanych zębów!
Dobra, przesadziłem, nie uderzyłbym go za nic w świecie.
III. Sentymentalizm za dychę
- Mówię ci - to byli Żydzi!- Sylwek zaczyna znaną od lat śpiewkę. Trzęsącym się palcem wskazuje rzędy zarośniętych, ledwie widocznych w trawie mogił.
- To nie macewy, baranie! Widziałeś kiedyś w życiu macewę? choćby na zdjęciu?
- No.
- _ I co - były drewniane?
- Niektóre.
- Chrzanisz. Tego na pewno nie robią z drewna.
- Znalazł się - znawca Judaizmu. Co ty możesz wiedzieć?
- Więcej niż ty, dziadu. O - patrz! Przewrócona kapliczka słupowa. Podejdź, wytrzeszcz gały. Jest zwieńczona krzyżem. Jest?
- Może ktoś później dostawił.
- No baran, trzymajcie mnie. Jaki czort miałby dostawiać na kirkucie cokolwiek?
- Tato - nie denerwuj się. I tak go nie przekonasz - otrzeźwiały Tomek stara się załagodzić spór toczący się w zasadzie o pietruszkę. Nieważne, kim byli poprzedni mieszkańcy kolonii.: Muzułmanami, Hiszpanami, czy może była to grupa kosmitów wyznania mojżeszowego.
Skończyli się, nie ma ich, przepadli na zawsze, jak prochy przepadłych w zimnej toni. Czas niczym błyszcząca, wszystkożerna rzeka, pochłonął ich i strawił. Minęli; myśli, marzenia, kłótnie, wszystko, czego pożądali bądź nienawidzili, leży głęboko pod ziemią. Jest pochłonięte przez bluszcz, dzikie wino, mech. Zanika w krzaczorach.
- A mnie tak się widzi, że jesteś pan, Florek, antysemitą. Po prostu nienawidzisz ich i nie chcesz przyznać, że mieszkasz w domu po Ży...
- Anty - kuźwa - kim? - znów dostaję białej gorączki. Mam ochotę złapać dziadziska za bety i potrząsnąć, jak to niedawno zrobiłem z synalkiem.
- Tak, tak. Może sobie nawet przed samym sobą nie przyznajesz, wypierasz to.
- Ropę albo benzynę - miał? Bo, cholera, nie wziąłem z chaty - zmieniam temat.
- A czym niby rozpalał pod kuchnią?
- Tak tylko pytam. Mogła mu się akurat skończyć. I czym oblejemy? Przecież nie naszczę... Weź się, Tomek, nie wlecz. Coraz zimniej się robi, a wiesz, jak u mnie z odpornością. A będę musiał się zgrzać. Prawie na mrozie.
- Pożyczę ci płaszcz, he, he.
- Obejdzie się. Nie założyłbym takiego czegoś nawet po...
- Herdewinie? Przyznaj się. Przecież wiem, że masz - i to sporo.
- ...kokainie. To chciałem powiedzieć. I nie łap mnie, do diabła, za słówka.
- Ciekawe, gdzie stała ich bożnica. Michał, świętej pamięci, do końca się upierał, ze koło jego zabudować. Pokazywał jakieś niby - to malowidła na ścianach....
- Dugi dureń. Przecież to było coś w rodzaju świetlicy, domu kultury. Świecki budynek.
- Też tak myślę. Albo szkoła. W ostateczności - szpital., albo przychodnie.
- Jasne, może jeszcze kostnica albo kaplica przedpogrzebowa. Roisz jakieś durnoty. Klub, gdzie się wszyscy po robocie spotykali. Pewnie bar był, i stoliki... A wiesz, co mi się przypomniało odnośnie twego biedapłaszcza? Dziadek Piotr, matki ojciec, był trochę pieprznięty. Kiedyś umyślił sobie, że pojedzie rowerem na wycieczkę. Do samych Niemiec. Zrobił to. wziął kilka rzeczy, nawet porządnie się nie spakował, między innymi namiot memu ojcu zakosił, parę konserw - i wio - w drogę. Przez pierwsze dwa dni go rozkładał, później, chyba z lenistwa, tylko się przykrywał tym namiotem. Nie było go pół roku, wysyłał jedynie puste pocztówki. Jęk wrócił, tośmy się go przestraszyli, tak fatalnie wyglądał. Normalnie jak duch, albo zombie. Miał na sobie skombinowany po drodze wojskowy płaszcz. Cały w strzępach. Mówię wam - upiór zabitego przez Niemców żołnierza. Żyje do dziś, biedaczysko. Ciężki schizol, podobno coraz gorzej z nim. Nie umie sprecyzować, gdzie dokładnie był ani co jadł podczas tej swojej wyprawy. Dawno go nie widziałem, może go wzięła kompletna demencja.
- Na pewno już umarł - włącza się Tomek.
- I dobrze - co to za życie - w zakładzie zamkniętym? Odsiadywać wyrok za niewinność, tylko dlatego, że jest się chorym? I gibaj dożywotkę za nie swoje grzechy.
- Więc co proponujesz - wypuścić wszystkich ze szpitali i niech chodzą samopas, nawet groźni psychopaci, niech mordują niewinnych ludzi, byleby tylko byli wolni?
- Tego nie powiedziałem.
- Sam nie rozbiorę jego chaty. Mam wózek, ale na co mnie tyle drzewa? I po dachach nie będę łaził w tym wieku. Niech stoi, rozwali się sama. Jak inne. Albo bierzcie, jak chcecie. Stodołę - tak samo.
- W następnej pięciolatce. Póki co sami mamy drewna. A jak zabraknie... nagrobkami też można palić w fajerkach - próbuję żartować.
Odpowiada mi lodowate, gromiące spojrzenie Siwczuka. Tomek rechocze.
IV. Przeczulica
Śmierć, którą dźwigam, skamieniałe ciało, jakie właśnie w pocie czoła taszczymy na wzgórze, jest nad wyraz ciężka. Jakże różna od lekkości, jaką daje choćby zanurzenie ust w herdziulku!
Owa błogość to moja szczęśliwa liczba, ulubiony kolor, symbol, talizman, to wielkość wektorowa, bryła geometryczna, to układ planetarny, cała, niezdobywalna, choć leżąca bardzo blisko, bo pod czaszką, galaktyka.
Odurzenie zawiera w sobie rozwiązanie wszystkich skomplikowanych problemów matematycznych, nad którymi od lat głowią się wyedukowańcy, zarazem jest słodkim dryfowaniem w niewiedzy, rozprężeniem szarych komórek i wrzaskiem, kłótnią i zawarciem pokoju po tysiącletniej wojnie o pierwszeństwo przejazdu na skrzyżowaniu dróg równorzędnych.
Najdalej za pół godziny puścimy płonący głaz. Niech płynie z nurtem, może u źródeł błyszczącej, ale kompletnie martwej rzeki, odnajdzie choć część tego, do czego wszyscy przez lata podświadomie dążymy: choćby jedno pióro ze skrzydeł, okruszek księżycowej skały. Oto czuję, jak łączą się ze sobą rzeczy i stany pozornie niespajalne, prochy kamiennego posągu, który zaraz zatopimy, opływają setki płytkich mórz, na dnach których, w czaszkach dawno zmarłych piratów lęgną się ryby. Od początku - śnięte. Okruchy stuletniego ciała rozwiewają pasaty, golfsztromy, mieszają je z pyłem gwiazdowym, piaskiem z klepsydr.
Jestem w stanie widzieć krzyk z bólu i ze strachu. Oblany naftą,
zakutany w szmaty trup wydaje ostatnie tchnienie. Płomyki nieśmiało zaczynają mu pełgać we włosach, pełzną po żółtej i pooranej zmarszczkami skórze.
Umarlak chciałby się natychmiast zerwać, jak nomen omen oparzony.
Krępują go więzy. Leży i wyje w duchu, nieludzko. Bo przecież nie jest już człowiekiem, przestał nim być oficjalnie z chwilą zgonu. Teraz to tylko rzecz, przedmiot. Palny.
Bezmiar pustki, osamotnienia i nieuchronności. Nikt, żaden superbohater nie zleci w ostatniej chwili z nieba i nie uratuje przeznaczonego na ofiarę całopalną (ku czci kogo? śmierci? przemijania?) ciała.
Wyrok za naturalną kolej rzeczy, za coś tak szalenie pospolitego jak zgon, musi zostać wykonany.
Trudno liczyć, że w ciągu kilku chwil zostanie powołana Rada Państwa, że skorzysta z prawa łask i nasz świeżo ożywiony truposz będzie mógł, jakby nigdy nic, wrócić do zajmowanej przez siebie chaty, przezipać w spokoju kolejne stulecie.
Niedługo przyjdzie nam wcielić się w rolę katow, grabarzy i pracowników krematorium w jednym. Smutny, ale konieczny ceremoniał w wikingowskim stylu, jeden z ostatnich, jakie się odbędą.
Oczami wyobraźni widzę, jak popioły osiadają na krzaczastej brodzie Piotra - wiecznego tułacza po bezludnych krainach chorób, pielgrzyma do czarnych i pustych sanktuariów.
Chłodne i napięte ciało Józefa zaczyna się pokrywać gęsią skórką.
Korniki toczące kapliczki słupowe i pseudomacewy szczerzą ostre jak szpilki zębiska. Uśmiechają się niewidzialne ryby, mieszkańcy naszej polskiej Lete.
Natalia, którą zostawiłem w cywilizowanym świecie, zbija wraz z nowym partnerem (swoja drogą - straszny z niego brzydal) pogrzebowy galeon, trupią arkę Noega. Miejsca w niej starczy na kilka trumien. Chylące się do ziemi domy, zapadające się dachy stodół i obórek, beznadzieja jest swego rodzaju... drukiem, średnio czytelnym pismem. Nie musze być naherdewinowany, aby rozumieć sens. Za chwilę dopiszę nowy rozdział, kłęby cuchnącego dymu wzbijają się w powietrze, połączą z tysiącem jarzeniówek.
Spopielenie zwłok jako swoisty rodzaj szyfru, kod grawerowany na błyszczącym niebie. Genialna myśl, że też wcześniej na to nie wpadłem! Stos, niczym emiter, przekaźnik, megafon, pióro nasączone smolistym atramentem!
Rzeka, której nazwy nie chcę wspominać, bo podobno to przynosi pecha, martwy i chłodny nurt, woda skażona bogowie wiedzą czym i przez kogo, płynna pustynia jest kartką, na której ogniem i prochem, skwierczącym tłuszczem, zapisano wiadomości dla... (kogo?).
A On, bo wiecznie jest jakiś On, mocny i wielki, wszechpotężny, czyta je, literka po literce. Sylabizuje wodząc palcem po tafli.
Niedługo postawię wielokropek na końcu ostatniego zdania. Będzie mistyfikacją, ordynarnym oszustwem, dawaniem złudnej nadziei, że potem zaistnieje jakikolwiek ciąg dalszy, dopiszę choćby litr treści, kilogram sypkich zdań.
Tomek, leń patentowany, pewnie Nie będzie chciał ciągnąć tratwy z ciałem Sylwka. Przynajmniej nie za darmo.
O mnie w ogóle można zapomnieć - zażyczyłem sobie pochowania pod progiem i zdania nie mam zamiaru zmieniać.
Ponura, leniwie płynąca woda przyjmie więc ostatnie prochy, Niech więc się nimi nażre, nasyci, przelewa jak najdłużej od jednego brzegu do drugiego.
Zanikanie - to wszystko, na co nas stać. Rozbieramy ruiny pozostawione, wydawałoby się, ze w pośpiechu, przez ludzi, o których nie wiemy kompletnie nic. Sprowadziliśmy się w dziesięciu niejako po to, by dobić tę osadę, zlitować się nad truchłami domostw i zmienić je w ogień, sprawić, by uwolniły się od powolnego, pełnego bólu gnicia.
Najwyższa forma łaski, jaką można okazać miejscu i zamieszkującym je duchom dawnych lokatorów - przeznaczenie wszystkiego, co się da na opał.
Eutanazjaści z nas, głosiciele religii pogrzebowej. Wraz z wymarłymi budynkami idziemy do krematorium. Z uśmiechami na ustach. zaludniliśmy owo miejsce, by wprowadzić w nie jeszcze więcej śmierci, rada konających starców zasiedliła kolonię, by do imentu skazić ją zdechem, słodkawym i nie dającym się znieść odorem tego, co nieuchronne.
Przywlekliśmy w kieszeniach i walizkach całe tony robaków, zarodników pleśni. Z ust nam cuchnęło stęchlizną.
Wioska ruin zamieniła się w hospicjum i dom starców.
Przeokropna wizja. Zamykam oczy. Jedyne, co we mnie żyje to błogość, nie strawione do końca resztki herdewinu.
Gdy odejdziemy wszyscy, włącznie z Tomkiem, zjawią się turyści, poszukiwacze przygód. Nastoletni śmiałkowie z drogimi kamerami, rejestrujący każdy detal powsi, postkolonii. Znudzeni monotonną pracą w korporacjach wyemigrują w najgłębszą dzicz. Tutaj.
Ostatnie pozostałą chata przyjmie ich otwartymi na oścież drzwiami.
Piekąc kiełbaski przy ognisku rozpalonym z pseudomacew, połamanych krzyży nagrobnych, będą śpiewać, bezrozumni szczyle, piosenki o życiu i wolności. A potem, jak bogowie pozwolą, pójdą się utopić w lodowatej toni. Ot tak, bez powodu, by tradycji odchodzenia stało się za dość.
Ich zbiorowa śmierć w wodzie będzie przeciwieństwem rytuału, jaki zaraz odprawimy. Dopełni się wówczas coś trudno definiowalnego, plus złączy z minusem, materia zostanie wchłonięta przez antymaterię.
Strach, jaki teraz czuje ciało starca, opór przed tym, na co przecież było od lat przygotowane, wręcz mnie bawi. Może bardziej żenuje, zbudza irytację? Nie, jednak to komiczne, że niemal stulatek przekroczywszy bramę do świata milczenia, wciąż chciałby pozostać na powierzchni, po śmierci zmienił zdanie i pragnie zawrócić.
Nie chce być okrutnikiem i znęcać się nad truchłem, przebijać serca osinowym kołkiem, jak to robiono przed wiekami osobom podejrzanym o wampiryzm, lub możność przeistoczenia się w upiora.
Nie, dziadku, nie wrócisz jako strzygoń, by nas (za co miałbyś to robić?) nękać z zaświatów. Być może krztyna, maleńka część twoich prochów wzbije się pod niebo. I dalej, ugasi wiecznie płonące zorze? Albo rozmnoży się cudownie, jak ryby i chleby rozdawane swego czasu przez pewnego guru i spadnie na cały kraj, zasypie go? Jakże cudownie byłoby w tym utonąć!
Gorący popiół wulkaniczny oprósza nowych Pompejan! Stajemy się zatrzymanymi na wieczność w czasie, skamieniałymi ofiarami eksplozji strachu, erupcji stuletniego wulkanu.
Zastygnięcie to przecież też przejście do nicości. Kataklizm niosący ciszę, powódź milczenia.
Przerażony prezydent, widzę oczami wyobraźni, w pośpiechu ewakuuje się z kraju. BOR - owik prowadzi przerobionego naprędce na gaz drzewny cadillacka, dawną własność marszałka Piłsudskiego. Masywne auto opalane jest... mumiami. Ogień z płonących ciał obywateli napędza zabytkowego kolosa.
Ulice pełne są pyłu i leżących w nim ciał. Hekatomba, jakże cudowna. Bezsensowna apokalipsa zesłana na kraj przez Józka, któremu teraz jest wszystko jedno.
W opuszczonej restauracji sejmowej na każdym stoliku stoi pucharek pełen najczystszego herdewinu. Nikt go nie tknie, nawet myszy. Haj przechodzi do historii, słodkie i kolorowe wizje, oceany słowotoku zmieniają się w srebrzysta i martwą rzekę, której nazwy, dla własnego dobra nie powinno się wymawiać.
Co za strata! Nie do zrekompensowania przez całe halucynogeny świata!
Zielony smok, jedyny pozytywny bohater bajki, w której gram główną rolę, dogorywa przebity zatrutą, sypką strzałą.
Biblioteki na pastwę ognia, kilometry taśmy filmowej na zmarnowanie! Wyobraźnia zmienia się w kamień. Rzucam nim w ostatnią zachowaną szybę katedr (witraże utleniły się wiele pokoleń wcześniej, podobno od gorąca, i zastąpiono je niebarwionym szkłem).
Roztrzaskuje się w drobny mak. Nie ma już więc w co, ani komu wierzyć. Nawet sumienie - to teraz jedynie kupka kurzu. Moralność zatopiona w szarym pyle.
Niemieszkańcom wyludnionego państwa wolno wszystko i zarazem nic. Jedyny ustrój, jaki jest możliwy do wprowadzenia - to cisza. Ona będzie panować, autokratycznie, na terenie dawnej Polski.
Umilknie wrzask myśli, jaki sprawia herdziulek.
Proch pod opuszczonymi czaszkami. Duchy obywateli wyemigrowały za chlebem w bardziej zaludnione rejony Europy. Pozostała po nas skrząca się, srebrzysto - szara dziura na mapie.