6 february 2018
Wyiskrzenie cz.II.
IV. Cywilizacja parchów
Powtórnie, tym razem w świecie rzeczywistym, a nie w myślach, oblewam ropą ciało Józka. Spychamy tratwę na wodę.
I buch! - kupka szmat i sznurków, jakimi owinięty był nieboszczyk, staje w płomieniach.
- Za słaby dziś nurt. Nie pociągnie go dalej. Będzie się kopcił przy brzegu, zobaczycie.
- No i płynie. Po co zawsze tak durno czarnowidzisz?
Wgapiam się w ogień. Kłęby smolistego dymu tworzą zasłonę. Kir, woalka żałobnicy przez moment zasłania niebo.
Widzę tam postacie: półprzeźroczysty ojciec idzie do nieba otoczony gromadką dzieci.
Albo na śmierć w komorze gazowej. Niedługo, iluzorycy, uduszą się w rozrzedzonym powietrzu. Jakoś mi ich nie żal. Powstali w wyniku koszmarnego obrzędu, więc siłą rzeczy nie mogą być niczym dobrym.
Teraz - na wszystko, co mi ważne o drogie przysięgam - widzę tam twarz swojej pierwszej dziewczyny. Pod koniec podstawówki tworzyliśmy coś na kształt związku. Platonicznego, oczywiście.
Teraz jej usta są żywym ogniem, krzyczą coś do mnie z wyrzutem, albo śpiewają piosenkę z dzieciństwa, jaką nauczono nas na lekcji muzyki.
Policzki i nos są czarne, podobnie jak włosy. W miejscach oczu - o zgrozo - dziury, przez które prześwituje zorzyste niebo. Wzdrygam się z obrzydzeniem. Wszechwidka z niej, jasnowidzka! A może nawet i wiedźma, gotowa zmienić się w ropuchę, albo mnie - w zarobaczywionego kundla.
Ot znów dotyka mnie dziwaczne doświadczenie, los jawnie śmieje się w twarz widzą, że niemal przestraszyłem się dymu.
Już, idź, rozwiej się na cztery świata strony, sio! - nabieram w garść piachu i ciskam w „Małgosię”.
Co chcesz mi przekazać? Z kolonii zostały okruchy, kupki gwoździ w paleniskach. Idź na cmentarz, potańcz z duchami. Niech spowije cię bluszcz, w rzęsy wplącze się powój.
Szklane włosy Tomka dźwięczą na wietrze. Zapada zmierzch. stoimy jak betonowe słupy, w kompletnym milczeniu. Martwa rzeka wciąga resztki tratwy. Do czaszki stulatka wlewa się woda. Niepitny ściek.
Przez moment, choć jestem niemal trzeźwiutki, czuję herdewinową błogość. Jestem dziadkiem Piotrem na wiecznej emigracji od normalności, wybrałem życie wagabundy. Dętki od krazów, tudzież innych wytworów radzieckiej myśli technicznej, wtapiają mi się w skórę, by stworzyć barierę ochronną przed czynnikami zewnętrznymi, niezdejmowalny płaszcz. Odtąd każda opinia, komentarz odnośnie mojej osoby będzie spływał, jak po kaczce.
Nie nasiąknę poglądami innych, nie dam sobie wtłoczyć pod czaszkę jakiejkolwiek ideologii. No, może poza herdewinoteizmem. To jedyne, czemu warto się oddać w całości. W ten nurt najlepiej jest wpaść po szyję. Zanurzyć się i tonąć, wiecznie tonąć w wielogłosach. Być mistrzem kontynentu w autoerystyce, osiągnąć biegłość w jakże pięknej sztuce obsobaczania samego siebie.
Zbyt krótko trwam w stanie radosnego bezmózgowia, szczęśliwego zidiocenia, Zaraz zawiewa silniejszy wiatr i wraca mi przytomność. Kulę się z zimna czując przyklejoną do pleców koszulę. Spociłem się jak mysz. Staruch, jak się spodziewałem, jednak swoje ważył. Oby tylko nie skończyło się to przezię...
- Nie śpij, bo cię podpalą - próbuje zażartować sylwester.
- Dobra, dobra. Smutki wzięły ojca. chyba wyżarł wczoraj za dużo zielonego i żałuje, bo nie będzie miał na jutro. Skarał gdzie s zapas. Zdawało mi się, że sporo tego było, ale cholera go tam wie. Mógł wyszamać całość za jednym razem.
- Judow teraz długo nie wróci. Kiedy był ostatnio? z miesiąc temu?
- Coś pan, nie dalej, jak w ubiegłym tygodniu. Do pana nie zajrzał.
- Jak zwykle. Mało komu chce się przedzierać przez wzgórza i bagnisko... Pożyczyłbyś choć garnek, Florku? Oddam, jak będę miał.
Współżałobnicy pierwsze, o czym zaczęli rozmawiać, to dragi. Znaleźli sobie temat, bardzo adekwatny do sytuacji.
Żegnam rozwiewającą się ,,Gosię". Pamięć się odbarwia, utlenia, jest spalana przez ciągle jarzące się zorze.
- Dobrze, nie ma sprawy. Jak tylko odpalę „cytrynę”- przywiozę ci, cały sagan. W dodatku za friko. Musimy sobie pomagać, co nie?
Siwczuk strzela klasycznego focha. Najwyraźniej przeszła mu ochota na swary.
- I jeszcze dorzucę radyjko na baterie i telefon - kultową nokię 3310. Solidny sprzęt, gniotsia, nie łamiotsia. Teraz takich już nie robią, tylko tłukący się chłam. I co z tego, że nie zdatne do użytku jedno i drugie, bo tu nie ma zasięgu, nie docierają fale? Liczy się gest. Prezent to prezent. To jak - bierzesz pakiecik?
- Skończ. Mogłeś odmówić jak człowiek, a nie se stroisz drwiny. Nienawidzisz pejsatych, a sam żydzisz mi nawet kubka galaretki. To nie po bożemu. Głodnych nakarmić, spragnionych napoić.
- Ale nie odurzyć. W książeczce, którą tak ładnie cytujesz z pamięci, nie ma ani słowa o zielonym. Dobre by było - nowe przykazanie kościelne: „Narkotyków bliźnim w potrzebie - bez zbędnej zwłoki – użyczaj”! A wiecie co? Dobra, dam każdemu po szklance. Nie więcej. Mała libacja z okazji wiadomo jakiej. Ćpuńska stypa. A tylko gówniarzu mi potem podkradnij choć kieliszek, choć łyżeczkę... - grożę synowi pięścią.
- ...to ci ten cwaniacki uśmieszek zbije z mordy, zrozumiano?
- Pogadać to se możesz.
- Idźmy już, zimno się robi. Zaraz zmrok. Właściwie już ciemno.
V. Ompax spatuloides
- ...diabli by wzięli! - sarka mężczyzna. Dyszy ze złości, mruży zmętniałe oczy. Przez maskę zachetanej, kupionej jeszcze w czasach realnego socjalizmu łady nivy rozciąga się rwący potok. Tysiące rozbitych, starych termometrów. Błyszcząca, martwa rzeczka rtęci.
Mamrocząc przekleństwa pod nosem, czerwonogęby ćpun - producent zieleni, zasuwa kurtkę pod szyję. Zabiera plecak. Ciężki jak choroba. Siedem termosów ciepłego jeszcze towaru. Herdewinowa lura najpośledniejszego gatunku, w zasadzie - pomyje. Żaden rasowy narkonauta przy zdrowych zmysłach nie tknąłby podobnego paskudztwa nawet za dopłatą. Nawet lumpy na tyle się cenią, że wzgardziłyby wodnistą i mdłą galaretką Judowa. Żeby spieniężyć choć łyżkę dragoświństwa, musi opychać je na największych zadupiach, wciskać je ludziom kompletnie odciętym od świata, którzy nie mają najmniejszych szans dostania w swojej okolicy czegokolwiek bardziej przyzwoitego. Na bezrybiu i drag ryba, samotność i uczucie pustki od biedy można zagłuszyć i taką breją, lepsze to od popadania w nieuleczalną melancholię. Syf sprawdza się jako lekarstwo przeciw spleenowi.
Judowe mamałygi tak mają się do czystego herdewinu, jak denaturat do ballantinesa. Niby tym i tym da się schlać, ale... wiadomo. Oba trunki dzieli przepaść. Rów mariański.
Flofp! Flofp! Chlofp! - chlupocze srebrzysta ciecz w woderach. Nurza się Zbyszek, od dziecka zwany Judowem, i jak łódka brodzi. W plecaku pobrzękują termosy.
Tyle pytań ciśnie się na usta: kim oni są i dlaczego przed nieco ponad rokiem zdecydowali się zamieszkać w ruinach? Sektą? Jeśli tak - co wyznają i kto jest guru? To zbiegowie, najgorsi przestępcy, jakich ziemia nosiła, pomyleńcy, którzy nie wrócili ze szpitalnych przepustek, a może są na coś chorzy i kolonia, jak ją nazywają, jest wioską trędowatych?
E tam, chyba nie. Większość najezdnych stanowili starcy. Umierali z przyczyn naturalnych. Na hippiesów nie wyglądają, więc może ich komuna jest założona kompletnie bez celu, idei, nie przyświeca im żadna górno - albo i dolnolotna myśl, są kumplami, którzy postanowili spędzić ostatnie lata, miesiące, z dala od wielkomiejskiego zgiełku, zaszyć się w dzikich ostępach?
I kluczowa sprawa - co jedzą, jaka dobra dusza dowozi im prowiant? Byli za starzy, aby polować z resztą - wokół głusza, spotkanie jakiegokolwiek żywego zwierzęcia graniczy z cudem.
W zimnym, błyszczącym lesie błąkają się co prawda różne widma i duchy, ale weź to, człowieku złap i ugotuj. Nie ma najmniejszych szans. Nikt w historii nie przyrządził jeszcze zupy ze strzygi, czy kotletów z mięsa zmory.
W okolicy pałętają się wszelakie dziwadła, gatunki urojone, istne patchworki, pozszywane z wielu innych gatunków w celu oszukania turystów, żyjątka - mistyfikacje.
Ech, chyba raczej martwiątka, bo wątpię, by pod żebrami owych łosi z dziobami, skrzydlatych lisów, czy saren na kaczych nóżkach biło choćby najmniejsze serce.
Pseudotaksony, wyewoluowane w nietrzeźwych snach pomyleńców gromady pseudofauny. Charczą i wyją po nocach, aż skóra sierpnie, gdy się to słyszy. W gardłach rdzewieją im piszczałki, kruszą się gliniane i plastikowe okaryny.
Żaden zoolog nie jest tak głupio śmiały, by chcieć się tu zapuścić, badać niedozwierzęta. Nauka odpuściła sobie ten obszar kraju. Dziwadła, chude jak szczapy, to tylko obszyty skóra wiatr i piasek, nieroztopiony od zeszłej zimy śnieg. Nie ma sensu opisywać przywidzeń, zanieczyściłoby się tylko atlasy anatomii.
Kolczaste pióra zamiast oczu? Może i ma jakiś cudak, może nie. Lepiej dogłębniej zbadać już zbadane formy życia, pogłębiać wiedzę ogólną, zamiast sprowadzać ja na manowce, zarażać informacjami , które mogą jej zaszkodzić.
Po co zwodzić tysiące bibliotek, w których leży zdeponowana mądrość ludzkości, tutaj w miejsce, gdzie wrony nie tyle się zawracają, co mutują, szkielecieją, będąc najzwyczajniej pod słońcem przy życiu, a żaby o siedmiu głowach zamieszkują dziuple akacji i klonów,
Przemilczmy, że istnieje ów rezerwat osobliwości, rezerwuar wypaczeń i dziwactw. Będzie lepiej, jak zakrzyczymy go ciszą. I tak jest prawie bezludny, poza paroma pomyleńcami, którzy, trawieni gorączką starości, zidiocieli do reszty i wyemigrowali w samo serce pustki, nie uświadczysz tam istoty ludzkiej, ani choć człekokształtnej.
Nielicznych humanoidów widywano tu przed Pierwszą Wojną, albo jeszcze w okresie zaborów. Relacje co do tego jak wyglądali, w którym to było roku, są sprzeczne. Prawie nikt tu przecież nie bywa, pamięć jest ulotna, niknie zalana srebrem, rozpuszcza się w martwej wodzie.
Człowiek z głową bobra? Może, Z olbrzymim okiem na plecach? Niewykluczone.
Zamiast zaprzątać sobie myśli wątpliwej jakości opowieściami szalbierzy o tym, kogóż to nie widzieli podczas wycieczki do błyszczącej wyrwy na mapie, lepiej zamieść tę krainę do kosza, wrzucić pamięć o niej do niszczarki.
Nikt nie był nigdzie i spotkał tam samego siebie, sobowtóra o twarzy przedwcześnie postarzałej, pełnej bruzd i szram. Machnął ręką i tamten zniknął. Widzicie? Nie spotkał nikogo.
- Heh - sapie dźwigacz zieleni.
- Musieli się, kuźwa, osiedlić na końcu świata? Oby tylko znowu wzięli. Skąd maja forsę? Biedni, zdawałoby się, jak myszy kościelne, żyją na granicy normalności, bo granicę ubóstwa przekroczyli sprowadzając się tutaj, do warunków urągających godności ludzkiej, a ilekroć przyjadę - zawsze płacą określona stawkę, prawie bez targów. Z ceną, oczywiście, nie należy przesadzać, wywinduje ją za bardzo - i zostanę z kilkudziesięcioma kilogramami galaretowatego błocka.
Kto inny będzie na tyle ciemny, albo/i zdesperowany, by się odurzać taką mamałygą? Jakiemu frajerowi wepchnie całe sagany syfu? Nie zarzyna się kury znoszącej nowe polskie złote.
Cholera, nawet ładziną nie przejechać. Płytko co prawda, ale grząsko i oblatuje człowieka irracjonalny strach. Że wciągnie połyskujące bagnisko i zostanę w tej dziurze na zawsze, zamieniony w obsypany brokatem szkielet. Albo, co gorsza, wsiąknę w klimat pustkowia, dam się zbałamucić hybrydycznej, leśnej nimfie i narodzi mi dzieci - kretów, lub innej paskudoty.
- Kuźwa, wreszcie - ląd.
Mężczyzna z mozołem gramoli się na brzeg, po czym otrzącha z wody, jak pies.
Kaskady srebrnych kropli w powietrzu. Nos ochlaptusa błyszczy jak wielka, buraczkowa gwiazda. Nieco przypomina choinkową żaróweczkę.
Bożonarodzeniowy kac, Święto Narodzenia Herdewibożka. Oto zstąpił z zorzy zieloniutki niczym trawa na łące, przyszedł na świat w opuszczonej szopie. Jednej z ostatnich, które nie zostały porąbane na opał.
Mędrzec (dwaj pozostali widocznie mieli inne zajęcia) nie wykazał się pomysłowością i, jak zawsze, przyniósł dragi. Mirra zwietrzała, zimny wiatr rozwiał woń kadzideł, rzekome złoto okazało się być zwykłą miedzią i z czasem pokryło się grynszpanem.
Czeka teraz w termosach grzecznie na nowego właściciela. Jeszcze tylko pół, no- niech będzie kilometr... i zostanie wlane do gardeł.
Judow zatrzymuje się. Oddycha ciężko, wysapuje wczorajsze pół litra żołądkowej gorzkiej, dwa piwa i paczkę mocnych papierosów, oczywiście bez filtra. W płucach rosną kosmate ryby, wyjątkowo wielkie roztocza.
Co zrobić? Trzeba dźwigać. Cud boski, że w ogóle znajdują się amatorzy na zielonkawy ściek.
Jeszcze parędziesiąt minut i może uda się spieniężyć zrobiony w nocy towar. Jak to się mówi „człowiek nie świnia - zje wszystko”. I tak właśnie jest z dziwakami - łykną najgorszy herdesyf. Może otępieli do cna i jest im wszystko jedno, co żrą? To miejsce robi z ludźmi paskudne rzeczy, wykoślawia ich, zniekształca.
Początkowo przebiega to niezauważalnie, z czasem każdy staje się w mniejszej, bądź większej mierze wypaczeniem, którego nie chciałoby się spotkać nocą w ciemnej uliczce, personą spod najciemniejszej gwiazdy.
Wpadasz do srebrzystej dziury i po niespełna tygodniu czujesz, jak na plecach wyrasta ci garb, a w nim - kłębiące się stada potworniaków, niedodzieci.
Cóż masz wiec robić? Szlajasz się z nimi, świadomie odchodzisz od zmysłów. Schadisz z uma - jak powiedzieliby wschodni sąsiedzi.
W końcu - rzucasz się w błyszczącą toń i płyniesz przed siebie, wraz z ławicami fikcyjnych ryb. Nie istniejesz, tak jak one.
VI. Worek osobowości
Jest nas siedmiu, choć od dawna nas nie ma. Pokraczne zdanie, jakie przed chwilą wypowiedzieliśmy, jest najszczerszą prawdą, jednocześnie - nie mieści się w granicach logiki, podobnież jak wszystko wokół, w niebie i na ziemi, a także pod nią, w piekielnych czeluściach groteski i surrealizmu.
Jedna po drugiej, wybiły nasze godziny i odeszliśmy, zadawałoby się - w niebyt. Na zawsze. Zostaliśmy pożarci przez ciągle głodne płomienie. Ale zobaczcie: mówimy do was - z góry, z dna, ile stron świata byś nie wymyślił - w każdej da się usłyszeć nasz głos. Tak samo czysty i wyraźny. Mówimy klarownie, powoli, dykcji mógłby nam pozazdrościć niejeden aktor szekspirowski. Siedmiu starców po śmierci zrośniętych w jeden, bezcielesny organizm, wyrocznia, do której nikt nie przychodzi po radę, bo choć każdy podświadomie czuje jej istnienie - wstydzi się, krępuje, a może nawet boi przyznać to przed samym sobą.
Siódemca nieświęta, Rada Ochrony Zbiorowej Niepamięci.
Pod naszą wielką, żelazną powieką wyrasta zapomniana kolonia. Zapadające się dachy zmurszałych chat i obór - niczym piasek w oku. Kłują nas niezawalone jeszcze kominy, hektary przeżartych rdzą gwoździ.
Widzimy więcej niż trzeba, niż by wypadało: żałosny krętacz i pijaczyna Judow puka do drzwi przedostatniej zamieszkałej chałupiny. W plecaku dźwiga termosy wypełnione zielonym paskudztwem. Nie wie, ślepy nieszczęśnik, że już nigdy nie dane mu będzie opuścić postkolonii, wsiąść do ładziny ciesząc się, ze trzech współczesnych anachoretów kolejny raz kupi syferdewin; i wróci do domu, by znów się spić do nieprzytomności.
Srebrne miejsce wciągnęło po ciebie, moczymordo, pazury i prędzej boeing 747 przeleci w tę i nazad przez ucho igielne, niż zdołasz się wyśliznąć. Masz, co prawda, ciągle śliską od potu, wężową skórę, ale to za mało. Wioska leżąca nad rzeką, której nazwy lepiej nie wypowiadać, zgniecie cie w garści, sprasuje. Będziesz cienki, niczym sinoburaczkowy opłatek, prosforzak przesiąknięty alkoholem do cna.
Nie ma nas, dlatego mówimy. Bezgłośnie i wyraźnie, słowa o zapisywaniu się, pomimo śmierci, wydrapywaniu inicjałów na kamieniach, o wrastaniu w świat wizji. Balono - sagan dospawany do tyłu citroena mieści przepaskudny, ale powodujący mocne odurzenie, herdewin.
Nie chcemy uciekać się do przesadnie religijnej metaforyki, ale czyż nie jest to sui generis... tabernakulum - przejście do innego wymiaru?
Iluż bożków, dzikich proroków, okrutnych i żądnych krwi bóstw, przemiłych demonów tam drzemie! Nie tylko słowotok, trudna do ujarzmienia chęć rozmowy na wszystkie tematy świata na raz, swarzenia się o pietruszkę z wyimaginowanymi interlokutorami, ale na wyższy etap narkonautyki - przekroczenie bariery i chwilowe zajrzenie za srebrną kurtynę (tu zawsze odnosi się wrażenie, ze jakiś szalenie ważny dla narodowego ducha, patriotyczny spektakl właśnie się zakończył, aktorzy zeszli do bufetu, by urżnąć się w trupa i scena pokrywa się kurzem), na brzeg rzeki.
Ileż tam skarbów! Nasze kości, pokryte rtęcią, zatopione nieba, odbicia wypalonych słońc, namacalne, gęste i gorące zorze.
Błyszczy tam wszystko, jakby było świeżo polakierowane. Ryby i korale, których nigdy nie było, kraby, rozgwiazdy i kałamarnice, noszą w sobie niewyczerpane zasoby wielobarwnego światła, iskry, kolorowe szpilki.
Płyną bez celu, naciekają jedno w drugie. Luxofauna, nieprzeliczone gatunki głębinowych stworów przenikają się, tworząc jeden, wielki, dziowoorganizm. Podobnie jak my - zlepieńcy, pośmiertnie złączeni w siedmiokątną bryłę, heptagonalne oko, które myśli.
Zażyj więcej herdewinu, a wzniesiesz się ponad wzgórza, puszcze, gdzie rosną drzewa i krzewy nieokreślonych gatunków, szybuj wyżej, aż wlecisz nam w źrenicę, umrzesz z przedawkowania i tym samym dołączysz do panteonu.
W (dla odmiany - nie błyszczącej, szaro - burej) dziurze odnajdziesz tunel. Szybko, grzeb gołymi rękoma, ryj niczym kret, prosto do celu!
Taaa... zespól się z tym, od czego nie ma ucieczki. Żadna amfibia, łada niva, transporter opancerzony, ani nawet czołg nie wywiezie cię w bezpieczniejsze miejsce!
Pozostali przy życiu mieszkańcy biedakolonii być może zerwą ze zwyczajem pogrzebów a'la wikingowskich i wypełniając tym samym twoją ostatnią wolę, utopią cię w saganie zielonej lury. I będziesz leżał pod pokrywką, a twoją urną będzie wrośnięty w ziemię rzęch.
Paskudna myśl, co nie? A przecież deklarujesz, Flor, że jest ci wszystko jedno... Czy aby na pewno?
Dąż do prostoty myśli, jasnego krzyku. Przejadaj się, niech w każdym porze skóry, każdej komórce rośnie matowy półświat.
Umieraj na własne ryzyko i odradzaj się, bo tak trzeba. Jeśli koniecznie musisz w coś wierzyć - niech będzie to świt po niezaistniałej nocy, szkielety srebrnych ryb leżące na księżycowej plaży.
Jesteśmy pluszowymi misiami wyglądającymi z trójkątnego okienka. Machamy szponiastymi łapkami : "Żegnaj, więc chodź tutaj!" - zachęcamy zupełnie niepotrzebnie. I tak do nas dołączysz, to więcej, niż pewne.
Herdewin, nawet tak podłej jakości jak ten robiony przez Judowa, łączy się ze srebrem wody i liści. Tworzy się nadobsesja, zaklęty krąg.
Nie musisz mieć miski i sztućców, jesteś pełen najprzedniejszych smakołyków.
Przebij się na chwilę przed zawiązaniem sobie pętli na szyi. Chłepcz i traw nasze toksykomańskie myśli.
Strumień świadomości zawraca swój bieg. Zderzają się wodospady, w rozpadlinach ziejących między dachówkami wyrastają planety jezior i kwiatów pozbawionych łodyg, bukiety z ości.
Zamknij się, Flo, daj zakrzyczeć infragłosom. Zatknij uszy. I co? Puls, drgawki, przekaz skondensowany do przesady, wręcz nieczytelny. Schyl się, rozsupłuj. Wytrwale, długo, aż odkryjesz, że panuje tu cisza.
Wrzeszcz wtedy, ile sił w płucach.
VII. Cyborgijka
- Właź, Zbychu! - ledwie trzymający się na nogach Siwczuk otwiera drzwi i wpuszcza nieproszonego gościa.
W sieniach, kuchni i pokoju - dym, kłęby papierosowej i zielonej mgły.
- Znowu próbowaliście to palić? E, młody - przecież mówiłem!
- No, choć tłumaczę jak komu godnemu, proszę, grożę - ten w raz swoje. Sprzedajesz straszną lurę, a Tomek jeszcze z tego odławia grudki. Grzebie durszlakiem, wyciąga i suszy. Potem, pokruszone, próbuje palić, robi skręty z gazet i bibuły. Nawet książki podarł. Od kogo się tego nauczył? Ani ja, ani jego matka nie siedzieliśmy. Rozumiem- wziąć jak człowiek, wypić, zjeść. Ale robić skręty? Kryminalista, stary garuch... - opowiadam z przejęciem.
W zasadzie nie mam powodu, by potępiać syna. Na dobrą sprawę mógłby nawet zażywać herdewin drugą stroną. Per rectum. Oby tylko nie przesadził, bo gotów zejść - i co będzie? Zmarnować młode, dopiero co rozpoczęte życie przez durną galaretkę Judowa, parę chwil odurzenia? Żaden haj nie jest tego wart - próbuję zgrywać moralistę przed samym sobą, odpędzać myśli, ze to przecież ja wciągnąłem syna w to bagno, ściślej:" za moja sprawą herdziul zaczął mu być nieobcy. Oczywiście nie było to zamierzone, tylko kompletnie wyzuty z ludzkich uczuć psychopata ćpałby z własnym dzieckiem, starał się wychować następne pokolenie narkomanów
Wystarczyło, że nie upilnowałem, raz - drugi podjadł i wkręcił się w to na całego. Nie jest jeszcze stracony, zdegenerowany na całego, niedawno powiedziałbym jeszcze "to dobre dziecko". Dziś wstrzymuję się z ferowaniem wyroków. Psuje się dość wyraźnie, Tomciu, lęgnie się w nim zło i cwaniackość. Kto wie, jak długo to potrwa i dokąd zawiedzie młodego miłośnika herdewizji?
Do poprawczaka oczywiście nie - jak świat światem na tym zadupiu nie było ani jednego policmajstra. Obszar wyjęty spod prawa, nie podlegający jurysdykcji jakiegokolwiek sądu, ziemia niczyja, na której nie stanęła psia łapa.
Czasami zaczynam się obawiać tomkowego szału, że kiedyś, nawalony na maksa, nie będzie się trząść ze strachu jak ostatnio, ale wręcz przeciwnie - jak po alkoholu - weźmie go bezsensowna złość, szaleństwo i agresja' dostanie pospolitego zajoba, nie wiedząc co robi złapie za nóż i wsadzi mi w bebech, albo którejś pięknej, zorzystej nocy odrąbie mi głowę siekierą. Ot tak, za niewinność, albo dla sportu, aby się rozruszać. Specyficzne ćwiczenie na muskulaturę.
Dziś jeszcze nie odważyłby się podnieść na mnie chociażby palca, ni, chyba, ze chce zbierać zęby z podłogi. Ale za rok - dwa? Herdziul pada na mózg i zaczynam mieć urojenia, albo coś w tym jest. Niby głupio nie ufać najbliższym, ale czasami...
- Zgłupiałeś? Co ci to daje? Lepszego kopa? - wytrzeszcza oczy czerwonogęby.
- Chyba...
- Herbatę też palisz, zamiast wypić? Albo kiełbasę - robisz z niej skręty i jarasz? Czysta głupota.
- Daj spokój. nielat jest, to próbuje różnistych komedii. W jego wieku to piłem przed kolegami denaturat, żeby się pokazać. Śmierdziało okrutnie i paliło, ale się nie zhaftowałem. On tak samo, choć nie dla poklasku... - Sylwester staje w obronie mojego synalka marnotrawnego, próbuje usprawiedliwiać, jakby był jego kumplem. Pewnie sam, oprócz niewinnej zabawy z dynksem, robił w młodości gorsze rzeczy, dlatego teraz się ustępuje za...
- Dajcie co przegryźć. Choroba, zgłodniałem, smali mnie po wczorajszym.
Zapada niezręczna cisza.
- Eee... może innym razem. Teraz nie za bardzo jest co... - usiłuję łgać. Wychodzi dość blado i nieprzekonywująco.
- Czegokolwiek. Miskę zupy, kanapkę. W takim stanie trzeba zapełnić żołądek, bo kwas w nim - o - aż słychać, jak chlupocze.
- Powiedz lepiej - ile dzisiaj masz? Znowu sześć termosów?
- Siedem. No nie wydurniajcie się z tym żarciem. Co wy tu w ogóle żrecie? Zadupie jak cholera, ani jednego zwierzaka. Puste lasy, martwa rzeka. Ogródka też, z tego co widzę, nie uprawiacie. Ani owoców, warzyw, ani nawet...
- Coś pan, panie Zbyszku - zaczyna łgać Tomek. Nie przejął się ochrzanem i drwi z dilera.
- Pełno tu ptaków. Sylwek i ojciec mają wiatrówki.Czasem ustrzeli się bobra, czy kunę. Żaden rarytas, ale idzie wyżyć. Tylko trzeba oprawić odpowiednio.Nie wierz pan w durne ploty, że to pusta, skażona strefa. Nawet w czarnobylskiej zonie żyją zwierzęta - i to ile! Największy, choć nieoficjalny rezerwat w Europie! A tutaj miałoby ich nie być? Durne ludzkie gadanie... Tylko płochliwe są, niż gdzie indziej. Gatunki bardziej endemiczne, dziksze. Uciekają na kilometr ze strachu, jak tylko zobaczą człowieka. Trzeba się naganiać, nazapieprzać za nimi podczas polowania, bo inaczej umarłoby się tu z głodu jak na pustyni, czy Antarktydzie - zmyśla syn. Ma, skubany, prawdziwy talent, wychodzi mu to o wiele lepiej, niż mnie. Taki to wieżę Eiffela mógłby ożenić turystom na wycieczce w Paryżu.
- Co ty pieprzysz, dzieciaku? Mnie, m-nie chcesz oszukać? - Judow nie daje się wywieść w pole. Stawia plecak na podłodze i wyjmuje z niego termos.
- Zobaczcie, gnoje - świeżutki - sapie nieprzetrawionym alkoholem.
Puszczamy zniewagę mimo uszu. Chamidło w zasadzie ma prawo się złościć. Przecież nie możemy tak po prostu powiedzieć trunkowcowi, że ktokolwiek sprowadzi się tutaj, osiedli nad brzegiem rzeki, której nazwy bezpieczniej jest nie wymawiać, z miejsca staje się bretarianinem i po prostu nie musi jeść, ani pić!
Rozkłapałaby się, sina morda i zaraz zlecieliby się nam na głowy naukowczyki w okularach o soczewkach niczym denka od butelek, zaczęli mierzyć, badać, prześwietlać. Stada doktorkóe neoMengele przeprowadzałyby na naszych ciałach okrutne i bolesne, ciągnące się w nieskończoność eksperymenty pseudonaukowe, wpychały lancety, pipety, wzierniki, zaglądały mikroskopami elektronowymi i skaningowymi, cięły i przypalały powłoki brzuszne, krtanie, przełyki.
Na nic zdałyby się prośby o litość, wywrzaskiwane z bólem zapewnienia, że z tym całym niejedzeniem to był żart, drwina z głupiego pijaka, nawet nie mistyfikacja, bo przecież nie śmiemy żartować z tak poważnej i pożytecznej rzeczy, jaką jest nauka.
Pałaszujemy, oczywiście, ile wlezie, aż nam się uszy trzęsą, właściwie jesteśmy głodomorami, są z nas wiecznie nienasyceni bohaterowie filmu "Wielkie żarcie". Co? Cokolwiek w łapy wpadnie: mięcho - nie mięcho, choćby i surowe, brokuły, śliwki, wodorosty... Jesteśmy wszystkożerni, nigdy nie mamy dosyć.
- Ujdzie w tłoku - oblizuję łyżeczkę.
- Tamtegośmy jeszcze nie z zeżarli. Nie przesadzasz? Niedługo będziesz przyjeżdżał co drugi dzień, byleby tylko opchnąć, więcej i więcej.
- Co ci się nie podoba, palancie?
Kolejna awantura wisi w powietrzu. Jest ciężkie od dymu i oparów benzyny. Nasze czaszki to kanistry. Malinowy nochal prosi się o iskrę, szuka pretekstu, by się pokłócić. Chce sprowokować wybuch? Ledwie wlazł, a już bluzga, bydlak. Złapałby człowiek za wsiarz, jak Tomka, nauczył moresu.
- Dobrze wiesz, co. Cały następny miesiąc ma cię nie być, zrozumiano? Albo przyjeżdżaj, nawet dziesięć razy na tydzień. Pocałujesz klamkę.
- Wyluzuj, Florek. Biorę trzy litry. Resztę - albo oni - albo zabieraj z powrotem.
- To jak - macie co żryć?
- Pewnie. Czym chata bogata, tym goście... wiadomo - uśmiecham się pojednawczo rozstawiając na stole świeżo opłukane w wiadrze pucharki. Znów mi nastrój faluje, przechodzi od zapalczywej złości do wszechmiłowania każdej rzeczy na tym łez padole. Niedługo pewnie włączy się gadacz i stanę się spikerem Radia Zieleń.
Płacę. Zgodnie z radą świętej pamięci ojca nigdy nie trzymam całej forsy w jednym miejscu. W przeciwnym razie musiałbym chyba nosić przy sobie, w sekretnej kieszonce, zaszytą w podszewce marynarki, albo co.
Moczymordeńka, a podejrzewam, że i Tomek też, nie mieliby skrupułów, by obgolić mnie do cna. A sporo tego jest, prawie całą suma ze sprzedaży mieszkania. Natalia może nas szukać ile zechce, wynajmować światowej klasy detektywów, nawet sprowadzić ze stanów łowców głów.
Zniknęliśmy. To miejsce jest niczym korektor wymazujący błędy.
Wydrapuję nową treść na plamie zaschniętej farby. Jesteśmy z Sylwestrem ostatnimi czarnoksiężnikami: przemieniamy pieniądze pozostałe w spadku po dawnym życiu, w litry lurowatego haju. Sztuczka, z jakiej nie należy być dumnym.
Wprawiamy się w lepszy nastrój. Bo i po co się kłócić, jak tyle dobrego drzemie w termosach?
W gardle mam taśmociąg, na razie silnik jest wyłączony. Pod wpływem temperatury, gdy tylko będę bardziej rozgrzany - ruszy, słowa zacznaąwypadać ze mnie z niespotykaną u człowieka prędkością. Roztrajkoczę się, struny głosowe zmienią się w brzytwy.
Ciąć ciszę, szatkować, niech nie zostanie nawet jeden metr sześcienny w całości, bez choćby zarysowania! Żłobmy karby, ciasne korytarze, wykuwajmy jaskinie w ciężkim od dymu powietrzy! Wciąż głośniej i bardziej agresywnie, zakrzyczmy martwą pustkę drzemiącą na dworze, perforujmy ją językami.
Ech, chyba nie ma pod słońcem nic nudniejszego, niż stateczność - ta szpetniejsza siostra stagnacji. Sprawia wrażenie miłej, zakrywa masą mordę hetery. Nie ma się wiec co dziwić, że tak wielu ludzi lgnie do niej, daje się nabrać na pozorną normalność, jaką ze sobą niesie. Głupcy kłębiący się u stóp wieży, w której zamiast księżniczki mieszka odrażająca wiedźma.
Siadamy za stołem. Dnieje, choć zbliża się wieczór.
Jestem tak bardzo oświecony, że umiem dostrzegać półpory dnia, roku, śródchwile. Wypryski na skórze, bąbelki, ledwie zauważalne przerwy w świadomości, gwiazdki sypiące się wraz z trocinami ze strychów ruder, obertasy płatków suchego śniegu, fale mózgowe licho wie jak dawno temu zmarłych osób - wszystko to jest bagażem, jaki dźwiga drugi i trzeci, ósmy, pięćdziesiąty mózg. Ledwie mogę w nich pomieścić ogrom śmieci zwanych rzeczywistością. Mieli się to wszystko, zderza i łączy ze sobą, a ja stoję na brzegu i ledwie rozumiem znaczenie owego wiru.
Wiem, ze jest potrzebny, że zależę od niego i gdybym przestał istnieć - flauta by mnie zabiła, że muszę mówić do owego chaosu, przeklinać go i zarazem czcić, żyć marzeniami o dostaniu się w głąb cyklonu.
Chcesz uciec jak najdalej, do środka kolejnego siebie, jednocześnie wiesz, że to marzenie ściętej i odurzonej głowy. Wykonano wyrok za zbytnią pewność siebie. Błysnęło srebrne ostrze gilotyny.
Jemy w milczeniu, jakoś żaden z nas nie ma ochoty się rozgadać, ba - powiedzieć choćby słowa. Mamy wrażenie, że oto zaczęło się przedświęto, za moment nastanie największy jubel w historii kraju, kontynentu, planety.
Tysiąc sto pięćdziesiąta rocznica odzyskania niepodległości przez Państwo Satanistyczne, dwusetny tydzień od stracenia słynnego zbrodniarza, czternasta chwila od uchwalenia ustawy zakazującej spożywania alkoholu w miejscach publicznych w dni powszednie.
W pustynniejących głowach (jednak drugie i trzecie mózgi jakoś nie chciały się teraz przyjąć, wykiełkować, cóż - łaska herdewinu na pstrym koniu jeździ, trudno wcześniej przewidzieć, jaką formę przybierze odurzenie) bija nam żeliwne i mosiężne dzwoniska, car kołokoły, grają fanfary.
Od ryku jerychońskich trąb pękają drewniane cegły, rozsypują się ściany obór, chałup, wież Babel i stodół.
Na niebie murszeją zorze, chmary moli żrą światło. chmury, dotąd błyszczące i groźne, ściekają po gałęziach drzew, skapują do rzeki.
I dobrze, nikt i nic nie ma prawa naruszać powagi chwili, jej świętości. Rozbijmy zbędne żarówki w głowach, wygaśmy martenowskie i krematoryjne piece. Ostatnio otaczało nas zbyt dużo blasku i dymu. Odliczajmy: łyk za łykiem, sekunda po sekundzie; każdy krok przybliża nas do rozjaśnienia prawdy. Zaraz nastąpi ciemna iluminacja, pośród mroku, w chłodzie, wolni od wszelkiego zamętu poznamy się z bóstwami, jakie władają tą krainą. Wypijemy brudzia.
Niedługo każdy z nas dowie się, jakie to uczucie być po imieniu z kimś, kogo przecież nie ma, siedmio - jedynym owocem wyobraźni.
Jemy powoli, z namaszczeniem przeżuwając najmniejszą nawet grudkę. Tomek spokorniał, ani myśli o paleniu czegokolwiek. Siedzi jak trusia. Jemu też udzielił się podniosły nastrój. Taki dzień święcą nawet największe ancymony, psychopaci i zwyrodnialcy, co dopiero mówić o nastoletnim ćpunku.
Ciemność przecieka, przez szyby, wyglądają, jakby były z masła i smalcu.
Dopalają się świeczki, jednak nie mam zamiaru zapalać nowych. Boję się nawet poruszyć, aby nie zepsuć mistyki, ciężkiej jak kamień, irracjonalnie smutnej chwili. Co więcej - każdy oddech, który biorę, wydaje się zbyt głęboki, Dłoń z łyżką należy wyciągać powoli, twarz musi przybrać odpowiednio poważny, zatroskany wyraz.
Wprowadzono właśnie bezgłośność, nawet podczas przełykania zieleniny; regułę milczenia. Czterej kameduli odurzają się w refektarzu, żądnemu nie wolno pisnąć przy tym choćby słówka, pod karą odsądzenia od czci.
Ci, którzy przychodzą, robią to bezszelestnie, niczym duchy. Są, oczywiście, jak najbardziej realni, z kości i mięsa, w oczach maja tlące się światło. Ich włosy sięgają do pasa, albo ciągną się po ziemi. Motyle wplątane w brody mężczyzn, ważki porastające bluzki kobiet. Suszone owady pełniące role broszek, gumowe oczy przypięte do ramion, noże w butonierkach.
Ofiary dziwacznych mód, wyjątkowo niewysokiego krawiectwa, ślepo podążające za bezstylem, hołdujący niewyrafinowanym gustom.
Obserwując z daleka można by ich nawet wziąć za garstkę błaznów, trupę cyrkową. Z bliska - za trupy właśnie; świeżo powstałych z grobowców i kolumbariów włóczęgów, scalone z prochu upadłe kobiety. Twarze puchną od jadu kiełbasianego, silikonu, gładzi szpachlowej, brzydko krzywią się wypełnione butaprenem wargi.
Chamskie już na pierwszy rzut oka dresiary, prostaczki dźwigające kastety, siekiery i noże (czasami trafi się maczeta) w torebkach marki Chanelley, Louis Vuitenne, królowe kiczu, szpetne i budzące uśmiech politowania koneserki podróbek.
Faceci nie lepsi: w skarpetkach założonych do sandałów, albo w różowych gumofilcach. Do tego ich garnitury - pożal się, Boże - łata na łacie, przeszywane na dziesiątą stronę, sztukowane... Płaszcz Siwczuka to przy nich kwintesencja elegancji.
Procesja na szafot - ślimaczym tempem. Śmierć nie ucieknie, na nią zawsze znajdzie się dogodna pora.
Chwila wykonania wyroku to przechodnie święto, jego data i miejsce bywają różne, zmieniają się w zależności od humoru kata. Czasami umiera się w pełni sił, częściej jednak - w wieku matuzalemowym, dobiegając do setki. Jak Józef.
Grube kije i kańczugi w tłustych łapach popychaczy. Warczą pod nosami, by się nie zatrzymywała. Ma iść powoli, ale bez zbędnej zwłoki. Za ociąganie się- kolejne razy.
Biedulka ma na twarzy oślą maskę hańby. Szczerzy się metalowy pysk. Głowa nisko pochylona, spiczaste uszy niemal kłują mnie w tors.
Ustępuję drogi pokutnicy. Czymże sobie zasłużyła na taką karę? Niezbyt dokładnie odmawiała paciorek, spóźniła się na jutrznię, roraty?
Bose, pokaleczone stopy. Czarna sukienczyna, w strzępach. Pęta, zwierzę skrępowane powrozem i wiedzione na rzeź.
Czas zawrócił i znów mamy Starożytność, z piekieł wypełzły przesądy, srebrny wiatr rozwiał wiedzę. Zapomnieliśmy wiadomości nabyte w szkole, znów niebami sterują panteony bóstw.
Jeszcze długo będziemy się leczyć z ciemności, jakie zapanowały. Przejdziemy, niczym wyjątkowo zakaźną chorobę wieku dziecięcego, czasy Oficjum, obie Wojny Światowe,
Czy dane nam będzie przypomnieć sobie, czym jest dobroć, radość, czy pojęcia te pozostaną pustymi frazesami?
Herdewin łączy się z pustką. Mieszkamy pośród nieprzyrody, w nielesie żyją niezwierzęta. Na chwilę obecną realna jest tylko dziewczyna, przyszywana kuzynka proroków i przywódców sekt. Pojmano ją za nieustalone winy i niedługo jej głowa potoczy się w dół, spocznie na dnie, pośród czaszek innych zwidzianek.
Ubiczowana również za nas, biedulka, której twarzy nie widać, ale domyślam się, ze jest (jakżeby inaczej?) piękna jakoby gwiazda zaranna, odda życie za nieznaną ideę.
W perukach prześladowczyń lęgną się wszy. Prowodyrka linczu zapodziała gdzieś pozłacany młoteczek służący do ubijania tychże.
Mężczyźni wieszają się na łańcuszkach od zegarków, przebijają na wylot szpadami z plastiku. Czas znów ogląda się wstecz, więc, przyznaję - zdenerwowany nie na żarty - wbijam mu kindżał w szyję. Tryskają cyferki.
Niedługo znajdziemy się w epoce słowa łupanego, ciężkich jak głazy metafor, nie niosących treści sonetów o miłości w jaskiniach, eposów wychwalających bohaterskie czyny samurajów polujących na tygrysy szablozębne.
Przypadkowo pod ręka znajduje mi się, nic innego, tylko... szczerbiec. Ciężkim jak diabli mieczem koronacyjnym próbuję podważyć maskę, zrzucić paskudztwo z buzi dziewczyny.
Nic z tego, improwizowana dźwignia łamie się, niczym zapałka.
- Pomóżcie, do jasnej cholery! - krzyczę do pozostałych libacjuszy. Nie ma wokół mnie nikogo, poza biedną Joanną d'Arc - bis; kamratów porwał zielony sztorm, odżeglowali w nieznane.
Tułają się pewnie od portu do portu, zaliczają grupowo autochtonki ze wszystkich świata stron. Na kolorowych wyspach, gdzie najtwardszą walutą jest słowo, bajają tamtejszym królom, błaznom i portowym dziwkom historie o paru straceńcach, którzy sprowadzili się do wymarłej wsi, aby ją pożreć. Tak - zjeść, bez chleba, ani popitki.
Słuchają ich najstarsi marynarze, których życie upłynęło na walce z milczeniem, potworami gramatyki, składni, fleksji; wśród audytorium można wypatrzeć niejednego pirata ze szkieletem papugi na ramieniu (przypadkowe przebicie hakiem, które owi korsarze mają zamiast dłoni - jakże częsty wypadek!).
Ani myślą wracać, moje drogie łotry, do tego stopnia zasmakowali w awanturniczym życiu! Kto wie - może wsiąkną w nie na dobre, zamiast herdziulka będą się odurzać rumem, przerzucą się na grog.
Ech, obieżyświatki - oby wam się tylko łajba nie rozleciała. Czując zbliżające się tsunami zbiliście biedałódkę z legarów i desek wyrwanych z podłogi chaty po świętej pamięci Józku. Wstydźcie się, jego popiół jeszcze nie ostygł, a wy co...? Szabrownicy pieprzeni.
Nie bój się, cicho, córeczko.Postaram się, żeby wszystko było dobrze - mówię łagodniuśkim tonem do kompletnie obcej osoby. Odmrukuje coś, "ośliczka". Nie idzie zrozumieć ani słowa przez blachę. Przez moment "rozmawiamy" - ja - tatulo każdego, kto się nawinie, i ona - robot o rozgotowanych obwodach.
Choć nie sposób ustalić, o czym nawijamy - znajdujemy wspólny język. Mój - rozdwojony, wężowy, zrasta się. Wnika w nią. Nić porozumienia oplata nasze ciała. Ciasno. I - do góry! Wisimy u sufitu, ledwie mogąc oddychać.
Półbajkowy pająk mający na grzbiecie wytatuowany anch zamiast tradycyjnego krzyża, potraktował nas jak zapasy na zimę.
Bądź dzielna, mała, może pójdzie szybko i nawet nas nie będzie bolało? Wiesz - jakoś nie spotkałem do tej pory nikogo, kto byłby choć raz zjedzony na żywca, by spytać go, jak było.
Przekonamy się sami, już niedługo.