9 february 2018
Wyiskrzenie cz.IV.
X. Narodowe Święto Niepoprawności
- Daj spokój, człowieku, nie znam żadnego Judowa. Ciebie też - pierwszy raz widzę na oczy. Przypieprzyłeś się, nie wiadomo co bredzisz. Pijany jesteś - ledwie przytomna czarownica patrzy mi prosto w twarz. Z wyrzutem. Spojrzenie, które zabija, powoduje opryszczkę, kiłę, rozprzestrzenianie się śnieci cuchnącej na polach pszenicy.
- I czego się wypierasz?
- Dobra, palancie - chcesz wiedzieć, jak było? Wygnali mnie ze wsi. Jagna na furze gnoju - mówi ci to coś? Czytałeś o tym książkę? Nie wyglądasz na takiego, co umie się choćby podpisać.
- Do rzeczy - warczę.
- No więc ze mną było tak samo. Wypieprzyli z hukiem,w dodatku z fanfarami. Procesja dotarła aż tutaj, na pustkowie. Pierwsza szłam ja, potem katabas i reszta hałastry. Odpierdzielali niezłą pantomimę, mówię ci. Zabawa w Średniowiecze, a raczej powrót do niego. Od dupy strony. Zrobienie machiny czasu. Jesień w zegarach... hep! Kalendarze w strzępach...
- Wyrażaj się. Konkretniej, poetesso.
- Bo co?
- Bo zaczynasz mnie powoli wkurwiać, złodziejko. W jakiej niby wsi mieszkałaś?
- Grzewin. Daleko stąd. W dół rzeki.
- Wiem. I za co niby...?
- Nie twoja sprawa.
- Gadaj!
- Gówno cię to obchodzi! Co - zabijesz mnie, jak synalek? Widziałam - dźgnął jednego faceta w bebech, że tamten aż...
- Skąd wiesz, że to był mój syn?
- Kobieca intuicja. Jesteś podobny do niego z mordy.
Zaciskam zęby w złości. No zaraz ją sieknę!
- Też wyglądasz na zakapiora. Grube karczycho. Z pozoru niby takie chucherko, a w głębi duszy - damski bokser. Nie masz siły, za to dużo w tobie agresji, cze,sto niewspółmiernej do...
- Daruj sobie, wiedźmo. Psycholożka się znalazła, kurwa ja mać. Spójrz, jak wyglądasz! Widziałaś się ostatnio choćby w rzece? szmata, po prostu postludzka, odhumanizowana szmata. Żywy wrak, ścierwo.
- Wiesz, co ze mną robiły takie bydlaki jak ty? Na słomie, na gnoju, gdy byłam związana łańcuchem jak zwierzę. Chcesz zobaczyć? O! Gap się! Zadowolony? - dziewczyna podciąga strzępy sukienki i rozchyla uda.
Gwałtownie odwracam głowę. Spluwam z odrazą.
- Tfu! Rano jadłem i znowu mnie mdli. Musiałaś? Co tam było - robaki? Szankry? Nie ma się czym chwalić.
Wiedźma nie odpowiada. Przez chwilę idziemy w milczeniu. Współnadąsani.
- Jakby odwrócić ładę na dach - dostałbym się do akumulatora i umył ci kwasem solnym. Chyba tylko to zdezynfekuje taką... kupę smrodu - tym razem pierwszy przypuszczam atak.
- Cham!
- Zrób coś z włosami. masz alergię na wodę? To choć piachem wyszoruj, jak przypalony garnek.
- Nie mogę. Moja wiara... a z resztą - co tak wypytujesz? Książkę piszesz? Mam ci się spowiadać?
- Jeszcze czego. Tak tylko... Musisz dużo mówić, rozchodzić syf. Mnie głowa napieprza od rana. Ciebie też będzie.
- Chyba nie wiesz o czym gadasz. Ani z kim. Nie taki herdziul brałam i nic. Rzeczywiście - syfny towar wam żenił, czerwony ryj. Czemu dawaliście się tak przekręcać? Zero innych kanałów, brak dojścia? Może ty konfident jesteś, sprzedałeś kogoś i środowisko się odwróciło, co? Taki żul przywoził prawie wodę, a wy pewnie buliliście jak za herdziul z najwyższej półki.
- A, po części masz rację. Zbycho był najbliżej, prawie nie zdzierał skóry.
- Prawie. Heh, dobre. Byle śmieć wciskał wam, co chciał. Mógł nawet przywieźć zabarwioną farbką wodę, wrzucić słoiczek plakatówki i nawet byście się nie zorientowali.
- Daj spokój - pochylam głowę. Przeszła ochota na dalsze słowne przepychanki.
- Masz jakoś w ogóle na imię?
- Już nie. Odebrali. Z chwilą wypędzenia traci się wszystko - tożsamość, godność...
- Gadasz, jakbyś ja kiedykolwiek miała. Za niewinność dostałaś wilczy bilet z rodzinnej wiochy?
Odpowiadam milczenie. Po mniej więcej półdobie żmudnego marszu (jak precyzyjniej określić czas będąc ciągle na kacu, w dodatku błąkając się po prawie nieznanym terenie? Zorze zgasły, drzewa i trawa potaniały, przestały być srebrne. Miejsce tak dobrze znane, a jakby było się tu pierwszy raz.) - dostrzegam.
Na horyzoncie, w szaro - beżowej, jesiennej mgle, coś majaczy, lęgnie się. Wyrasta.
Murzysko, ponure i sięgające nieba. Zbliżamy się do jakiejś twierdzy sprzed wieków, warownego grodu, w którym, z obawy przed najazdem Greków, Turków, Rzymian albo Cyganów, każdy, od niemowlęcia do starca, jest ubrany w zbroję, chodzi spać z mieczem, albo choć sztyletem u boku.
Pięć krzywych, podziurawionych jak ser szwajcarski, wież. Skośne baszty budowane chyba na wzór pizański. Szczerbaty krenelaż podgryza chmury.
Podchodzimy bliżej. Od fosy cuchnie zgniłymi jajami. Zielona rzęsa na wodzie, w której zatopiono dwie wywrotki zbuków. Zamiast mostu zwodzonego - solidny, betonowy, ani chybi wylany za PRLu. Na ledwie czytelniej, zardzewiałej tabliczce - napis: "Obiekt zabytkowy pod ochroną prawa naruszanie stanu surowo zabronione
Min. Kultury i sztuki"
- Jaka to miejscowość? Pierwsze słyszę, że tu jest forteca.
- Bo nie ma, palancie. To zwykłe miasteczko. Malutkie, urocze. Mury - stare jak świat. Kiedyś służyły do obrony przed trędowatymi.
- Słucham?
- Tak. Pchali się różnego rodzaju włóczędzy, masowo. Istne hordy najeżdżały Bogu ducha winnych mieszkańców, by kraść, gwałcić, zarażać nieuleczalnym parchem. Wojsko - nie wojsko broniło, mordowali ich podczas walki wręcz. Wszystko na nic - leźli dalej, ściągali z obszaru niemal całego kraju. No to książę otworzył szkatułę i zasponsorował mur. O, jaki solidny. Obwarowali się przed motłochem i mieli spokój.
- Coś kręcisz, Wierzyć się nie chce. Skąd masz takie info?
- W więzieniu jedyne, co miałam do czytania, to przewodnik turystyczny po okolicy. Nauczyłam się go prawie na pamięć, dla zabicia czasu.
- O, to w pierdlu też siedziałaś? To już nie w oborze? Czy tu i tu? Rozrywkowa jesteś...
Wchodzimy na taraso - dziedziniec, główną arterię miasta. Stąpamy po kocich łbach, czaszkach psów i potłuczonym szkle.
Za murami - architektoniczny misz - masz, domy, domki, domunie, wszystkie o jaskrawych elewacjach, stojące niemal jeden na drugim. Oczojebalia, aż rażą, jakby ktoś w pokoju dziecięcym poustawiał pudełka z zabawkami w dowolnej kolejności, po czym opsikał "dzieło" fluorescencyjnymi sprejami.
Widzę w tym nawiązanie do jeszcze niedawno błyszczących zórz, próbę korespondowania ze sobą sztuk, ziemian starających się złączyć z niebem, albo też wybudować najtańszym kosztem jego atrapę.
Klaunowski śmietnik, pozostałości po cyrku Babel. Dyskoteka urządzona w popegeerowskiej chlewni miałaby więcej gustu i smaku, niż to, co mam nieszczęście oglądać. Pudełkoza przeokropelna, idę o zakład, że włodarze tej dziury wzięli nieliche łapówy od producenta farb.
Potykamy się o zalegające odpadki. Nikt tu nie sprząta? Pracownicy MPO strajkują?
O dziwo - na fasadach budynków - pawi nie widać graffiti. Jakby młodzież nie śmiała dewastować owych cudów architektury, czuła respekt, jaki się ma przed obiektami sakralnymi (nawet najbardziej zaprawiony w swym rzemiośle chuligan będzie miał obiekcja przed pomazaniem elewacji świątyni). Lub wręcz przeciwnie - stwierdzili, że mieścina, w której żyją, jest i bez tego tak paskudna, torsjogenna, że nie ma potrzeby jej dodatkowo szpecić.
Rozglądam się niczym turysta na pierwszej wycieczce zagranicznej.
Syfenuliczka i biegnące w głąb bram arteryjki, boczne odnogi. ?Kompletnie puste. Idziemy powoli, moja towarzyszka kuleje na szpilkach z połamanymi obcasami (kto wygnałby pokutnice w takim obuwiu? Czemu jej nie zabrali? Na bosaka bardziej przypominałaby ofiarę linczu, teraz - ćpunkę wracającą z całonocnych baletów, Walk of shame. Postać budząca pogardę, nie współczucie.). Dość dziwne jest, że przez cały czas nie zobaczyliśmy ani jednej żywej duszy.
- Tu co? Kolejna hekatomba? Co za kafkowski zamek... - błyskam znajomością literatury, o co mnie nie podejrzewałaby kołuniara.
Mój tekst nie zyskuje jednak uznania, laska syczy:
- Przecież ci mówiłam, baranie, że to nie zamek...
- Czego taka jesteś? wyżarłaś hektolitr zielonego, że jeszcze cię trzyma?
I wtem - są! Za firankami, które gdy tylko odwrócę ku nim głowę - zasuwają się, jak na komendę; w rogach okien, witryn sklepowych - twarze, oczy, nosy, profile.
Idziemy, a właściwie pełzniemy krokiem pijanego paralityka (wiedźma parę razy traci równowagę i omal nie ląduje twarzą w odpadkach, więc z dobroci serca służę jej ramieniem, podtrzymuję) i przez cały czas jesteśmy obserwowani!
Przerażeni z nieustalonego jeszcze powodu ludzie (?) kryją się jak zwierzęta w norach, bacznie lustrują ślepiami. Zapewne nie nawykli do odwiedzin, mało kto zapuszcza się na to odludzie, leżące chyba tylko nieco bliżej cywilizacji, niż świętej pamięci kolonia, nie uświadczyć tu autobusów ze szkolnymi wycieczkami, każdy obieżyświat mija warowny gród łukiem, jak najszerszym.
Nasza niezapowiedziana obecność chyba burzy wewnętrzny ład, narusza ich mir domowy. To tylko skrajne ksenofoby, przegonią nas, poszczują pasami, o ile je w ogóle mają, czy też może trafiliśmy na teren zamieszkiwany przez kanibali i skończymy jako danie główne na stole kacyka?
Chwytamy za klamki, szarpiemy zamknięte na głucho drzwi. Wrzeszczę jak opętany, że przecież was widać, pajace, czemu udajecie zdziczałych, kuźwa, jeńców wojennych oswobodzonych zbyt późno z oflagu, albo ofiary katastrofy samolotu, które zmuszone żyć, radzić sobie przez dziesięciolecia w amazońskiej dżungli, robią w gacie i drżą ze strachu, spieprzają w panice zobaczywszy parę niegroźnych przecież ludzi (co do syfiary - przyznaję - polemizowałbym z przyporządkowaniem jej do rodziny Hominidae, prędzej przychyliłbym się do stwierdzenia, że jest dobrze wytresowaną małpą, lub zaginionym ogniwem między człowiekiem, a kolonią gadających wszy).
Drę się jak obdzierany ze skóry. Przecież słyszycie, gnoje, otwierać, nam się wieś skurczyła, spadła na nią żelazna powieka i nie mamy dokąd pójść, co za znieczulica, jeśli chcecie - w zamian za przenocowanie możemy wskazać, gdzie stoi, a raczej leży łada niva. Stary, porządny wóz, gruba blacha, weźmiecie parę stów za złom.
Dwie ulice zakluczeńców. Kwartały tchórzy, dzielnice tubylców o zajęczych sercach.
Wreszcie - jedyne drzwi w miasteczku - otwarte. Nad nimi - mocno wypłowiały szyld : "ZEGARMISTRZ K.F. Łućko". Wchodzimy.
W pomieszczeniu jest pusto i smętnie. Bardziej przypomina chłodnię, niż siedzibę zakładu, w którym remontuje się coś tak szlachetnego, jak przyrządy do pomiaru czasu, czyli niejako teleskopy, przez które można spojrzeć wstecz, zobaczyć, co robią dzieci Aiona na Planetach Sekund.
Za biedabiurkiem siedzi nadspodziewanie czysty i nierozchełstany mężczyzna w kraciastej koszuli.
- Słucham? - rzuca jakby od niechcenia, nie odrywając wzroku od werku maleńkiego zegarusia.
- Dzień dobry - mówię zielonym jeszcze głosem. Nie wytrzeźwiałem po wczorajszym.
- Gdzie tutaj można przenocować? Proszę nas źle nie zrozumieć, nie chodzi o hotel, motel, srotel, pokoje do wynajęcia dla wczasowiczów. Tak się składa, ze nie jesteśmy przy kasie... - czarowniczka wchodzi mi w słowo, widząc, w jakim ciągle jestem stanie, przejmuje inicjatywę i zaczyna nawijać. Nie wychodzi najlepiej biorąc pod uwagę, że ją też trzyma herdziul.
- Słabo znam miasto. Byłam tu kiedyś na rozpra... znaczy - przejazdem. Znajdziemy może jakiś opuszczony dom, inny budynek? Noc się zbliża, co - będziemy kimać na ulicy, w rynsztoku? Rano, skoro świt, zbieramy się stąd. Dokądkolwiek. Pierwszym lepszym autobusem. Dogadamy się z kierowcą, by zabrał, może się zgodzi za friko.
- Taak? To ciekawe, nic nie kursuje od ubiegłego roku. Dworzec nawet mają rozbierać, po co będzie stać bezużyteczny. Dach zaczął przeciekać - odzywa się półgębkiem zegarmistrz.
- co tu się stało? Wszyscy jakby... aż nie wiem, jak to nazwać, by w pełni oddać grozę, dziwność, kuriozalność całej sytuacji... Czemu ludzie się kryją? Epidemia wybuchła, ogłoszono zagrożenie zdrowia publicznego? Szczury przyniosły czarną ospę?
- A skąd! Tylko po aferze ze sklepowymi każdy woli siedzieć w chałupie na dupie i się nie wychylać.
- Można coś więcej? Hallo... - chcę podejść do gościa, bezczelnie nas ignorującego i tak lekko, leciuchno puknąć go w łysy łeb, by na przyszłość unikał odpowiadania zdawkowo, z wielką łaską.
- Co tu gadać? Kryzys, recesja straszna, zastój niemalże we wszystkich branżach, na giełdzie znowuż - krach. Tylko te ceny, pierdzielone - ciągle w górę i w górę.
Będzie nawijał szyfrem, a ja mam na bieżąco rozkodowywać jego teksty, domyślać się, co szanowny pan łaskawie chciał przekazać? - znów się denerwuję widzą, że faciu po raz kolejny się zawiesił. Bawi się z nami w kotka i myszkę, chce, byśmy wyciągali każde słowo, uniżenie prosili o sprecyzowanie, w czym rzecz? Rozsiadł się jak basza, jest na swoim, więc może się powywyższać, co nie, podworować z przybłęd bez grosza przy duszy? Może według niego stanowimy gorszy sort, życie nie warte życia, jesteśmy tylko zużywaczami tlenu, chodzącą karmą dla mięsożernych zwierząt (do niedawna sam tak o sobie myślałem).
- I co?
- Ludzie się zaczęli burzyć, niepokój społeczny rósł, ale jakoś tak dziwnie. Nie jak za komuny, że wychodziło się na ulice z transparentami, żądaniem obniżki cen. Teraz to se można pożądać - ale żony bliźniego swego, co nie? Gospodarka nie jest już centralnie planowana - to do kogo pójdziesz na skargę? Będziesz pluć do ucha ministrowi finansów? No właśnie. I, jak powiedziałem, ludzi ogarnęła wścieklica. Biały szkwał normalnie, amok. Nie wiadomo, kto i kiedy pierwszy zaczął swoją bezsilną złość wyładowywać na ekspedientkach. "Niemożliwe" - powiecie. A jednak; różne cyry się ostatnio dzieją, książki włażą do telewizorów i na odwrót, czytasz coś na telefonie i nagle orientujesz się, że to papier, nie przeczytasz nic, jeśli nie masz hasła do wi - fi... No więc rozgorzała, zapoczątkowana przez nieznanego prowodyra, rewolucyja. Czerwcowa, bo to było gdzieś tak w okolicach Światowego Dnia "Garbusa", czyli dwudziestego drugiego właśnie czerwca. Wiem, bo obchodzę, dobry wóz, lepszy od malucha, choć przestarzały. Dla jednych - kultowość, dla innych - anachronizm. Jeżdżę nim, bo jest praktyczny, nieskomplikowany. A te nowe - czym naprawisz? W moim Muchomorku, bo tak go z żoną nazwaliśmy, wszystko da się poładować samemu, bez wzywania laweciarza, dawania się obedrzeć ze skóry w warsztacie.
- Do rzeczy.
- "Powstańcy", jak sami siebie określali, zaczęli od agitacji bab. Kobiet. Przekabacili swoje matki, siostry i kochanki, konkubiny, żony i ciotki, by pomogły im w wojnie ze wszechobecną drożyzną., Chyba nie musieli za bardzo się starać, używać nie wiadomo jakich zaklęć szamańskich, w kobietach, może zwłaszcza w nich, też rosło poczucie niesprawiedliwości. Dzień w dzień więcej czasu spędzają w dyskontach, galeriach handlowych, na bazarach, w osiedlowych sklepikach, niż we własnych domach; taszczą stukilowe siaty, matki Polki, żyją w wiecznym kieracie zakupów, od promocji do promocji. Chodzące porównywarki cen. Nic dziwnego, ze wziął je wkurw, gdy zobaczyły, że byle bzdura, papier toaletowy, czy mydło w płynie, kosztuje trzy razy więcej, niż przed tygodniem, że za każdą rzecz trzeba przepłacać, ceny są wzięte z kosmosu, ani w ząb nie przystające do jakości towaru. Ziarno rebelii trafiło na wyjątkowo podatny grunt. Wyrosła z niego pełnokrwista wojna. Bez brania jeńców, bez zabawy w półśrodki. Do krwi ostatniej kropli z żył, do ostatniego centymetra paragonu. Zaczęło się na pozór niewinnie, od ledwie kłótni. Krzyczały babiny na Bogu ducha winne ekspedientki stary, niby zabawny teks "po ile i czemu tak drogo?". Dajmy na to:
"- Po ile te jabłka?
- Po trzynaście za kilo.
- Dam siedem i poproszę pół siatki.
- Jak siedem? Trzynaście i ani grosza mniej.
- Płacę po siedem, kurwo."
I tak dalej. Wywiązywała się awantura, bezczelne, niedoszłe klientki wyrywały towar z rąk sprzedawczyń, często musiała interweniować ochrona. Przyjeżdżały patrole Straży Miejskiej, zwykle kończyło się na pouczeniach obu stron pyskówy. Ma być spokój i już. Policjanci również nie wystawiali mandatów, bo i jak, gdy ich żony i córki były zaangażowane w całą sprawę? Wiecie, to najdziwniejsza akcja w historii protestowania, powinna zapisać się w annałach socjologii - chęć wpłynięcia na społeczeństwo, na ceny - na chama, bezceremonialnie, bez palenia opon, noszenia transparentów; uznanie, że ma być taniej i koniec - jest, a kto jeszcze tego nie pojął, nie popiera - kto nie z nami, ten przeciw nam. Agresja zaczęła się migiem, mówię wam - w postępie geometrycznym - eskalować się. To szło jak zaraza - jeden - dwóch choruje, nie obejrzysz się, kiedy - jak w całym kraju robi się pandemia. Bojownicy, psia ich mać, przychodzili do sklepów, zakładów usługowych w ogóle nie licząc się z podwyżkami, kupowali i płacili jak dawniej. Często jedna czwartą tego, co widniało na metkach, co wyświetlały kasy fiskalne. W razie oporu sprzedawczyń - w ruch szły pięści, kastety, wreszcie - niże. Klienci spod ciemnej gwiazdy, płci obojga, he, he, baby nawet powiem wam, że były zapalczywsze, biły nieszczęsne ekspedientki, szarpały za włosy. Pierwsze zabójstwo - gdzieś tydzień od ogłoszenia Święta Niepoprawności. Nawet ochroniarze nie zdołali ocalić biednej.... jak jej było? Patrycja? Paulina? Mniejsza o to. Podchodzi do niej babuszka, z pozoru absolutnie niegroźna, do rany przyłóż, prosi grzecznie o jajka - i płaci za nie połowę mniejszą sumę, kompletnie ignoruje krzyk sprzedawczyni. Robi się awantura, istny burdel, ludzie schodzą się z ulicy, stają po stronie "klientki", że jakim prawem, krzyczą, laska śmie wymagać wygórowanej kwoty od biednej emerytki, która nie ma co do garnka włożyć, że teraz młodzi są bezczelni i jedyne, co ich obchodzi to kasa, nie mają za grosz współczucia, nie liczą się ze starszymi, pannica wykazuje kompletny brak szacunku dla siwych włosów i wieku kobiety, która mogłaby być jej prababcią, powinna się wstydzić, jeśli ma choćby krztynę honoru, godności, człowieczeństwa, to z własnej kieszeni dołoży brakującą kwotę. Dziewczyna na nieszczęście nie dała się zbić z pantałyku, twardo broniła swoich racji, że tak nie można, przepisy nie pozwalają, szef ją wyleje, poza tym ona tam tylko pracuje i nie jest Matką Teresą z Kalkuty, sama ledwie wiąże koniec z końcem, bo studiuje zaocznie. No więc dostała kosę pod żebro.
Tu zegarmistrz odłożył na moment remontowaną czajkę (na zadupiach czas biegnie dużo wolniej, wręcz niezauważalnie, wszystko jest anachroniczne, od zegarków, które zdiełano w CCCP, po używane powszechnie kołowrotki i lampy naftowe. Kraina niezamierzonej oldschoolowości, muzeum, którego nikt nie chce odwiedzać, nawet za dopłatą, co więcej - ludzie stronią od podobnych zakątków, mijają je szerokim łukiem czując organiczny wstręt.).
- Prawie ciemno już. Powie pan, gdzie można przekimać? - meneliczka traci cierpliwość.
- Daj skończyć panu, trochę kultury! Co było dalej, proszę mówić.
- Heh, co było? Zamieszki wybuchły niespodziewanie. Znaczy - dla niewtajemniczonych. Kto wiedział, ten wiedział, w porę zdążył ogłosić upadłość, wywieźć w bezpieczniejsze miejsce cały towar, lub choć co droższe rzeczy, jak alkohol, elektronikę. Bo po to głównie, jak świat światem, przychodzą szabrownicy, nie po kartony leka, czy katony chińskich wazonów, albo innego badziewia po cztery - pięć złotych za sztukę. Widzieliście, jaką demolkę zrobili? Ulic do tej pory nie udało się dosprzątać. Piekło było, mówię wam, infernum. Kosze płonęły, śmietniki, sklepy. I - oczywiście - ludzie. Masowo. Żywe pochodnie. Służby nie reagowały, większość policjantów przyłączyła się do protestujących. Ja bym człowieka nie spalił,a le co - miałem wyjść na łamistrajka? Ceny oczywiście - w dół, prawie za darmo od tamtej pory ładuję, no i jazda - w miasto. Sam chodziłem po ruinach w poszukiwaniu czegoś wartościowego. Jak bunt to bunt, nie ma co się wyłamywać. Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie - niespodziewanie zegarmistrzyna rzuca cytatem z Dmowskiego. Nacjonalista na tym zadupiu? Może w dodatku naziol?
- Kto spacyfikował? Wojsko, siły, kuźwa, specjalne ściągnięto, komandosów?
- Pan widzę - żarty lubi... A w tym nic zabawnego. Znajdź teraz sklepową, spróbuj zatrudnić kogokolwiek - dziewczynę, starucha, chłopa po pięćdziesiątce... Idź, pytaj w urzędzie pracy - nikt przy zdrowych zmysłach się nie zgodzi, żebyś nawet płacił tyle, co dla prezesa firmy. Ludzie nie są durni. To zawód wysokiego ryzyka. Najgorszy z możliwych. Kto by chciał nałożyć głową za nie swój towar, być zabitym, bo kryzys? Burdy same z siebie ucichły, wygasło to razem z ostatnim sklepem wielkopowierzchniowym. Taki jeden nawet, wiersz o tym pierdyknął, Elegię dla martwych supermarketów, czy jakoś tak. W samej Panoramie o tym mówili. Gówniarz, ale się dochrapał stanowiska, poszedł w redaktory. A z tym snem - to niełatwo teraz będzie. Zamurowano okna i drzwi w każdym pustostanie - zarządzenie odgórne, burmistrza. By jakoś miasto wyglądało, nie jak Grozny po ostrzale.
- Pudrowana fasada, za którą - wypalony szkielet, żużel sypiący się z kości. Skąd ja to znam? Pół świata takie jest. Planeta potiomkinowska, szmaty na elewacjach,a pod spodem - nagie cegły, tynk obsypał się jeszcze za Gierka. Jeździło się trochę... - nostalgizuję, choć to nie miejsce, ani pora.
Byłem tu i tam, ostatni mój adres zamieszkania - kolonia pożydowska, jak twierdził głupio Sylwester - został zgnieciony, niczym puste pudełko zapałek. Jestem bezdomnym tchórzem z mchem pod czaszką, zielenina jest miękka i gąbczasta. Boję się, że nigdy nie wróci mi pełna przytomność, pozostanę na granicy światów, wiecznym tułaczem popylającym po bezbrzeżach snów przedwojennym citroenem, polskim Indianą Jonesem, co przemierza krainy zapomniane przez co najmniej trzy ze wszystkich siedmiu osób boskich. Siwczuk i synio, sprasowani przez powiekę, cierpią teraz męki w Tartarze. Niebo ich przecież nie wchłonęło.
Judow znalazł sobie odpowiednie przytulisko, zaświaty dla degeneruchów; i pewnie już pichci tam herdewin, równie rozwodniony, jak drzewiej, za życia, a tłumy równych mu umarlaków czekają z niecierpliwością na nową porcję, świecą czerwonymi nosami.
Powietrze - ciężkie od alkoholowych wyziewów. Dusze skisłe za życia nie odrodzą się czystsze, nie ma najmniejszej szansy.
Patrzę na syfiarę. Kiwa się to w przód, to w tył, jakby nie wyrosła z choroby sierocej. Musiała wychowywać się w rodzinie patologicznej, od małego nasiąkać brudem. Może nawet nie zna innego życia, nigdy nie miała normalnego faceta, pracy, miejsca, które mogłaby nazwać domem i które jednocześnie by przypominało, dom, choćby w ogólnych zarysach. Chyba źle ją oceniłem, jej los, jak mi się widzi, był spieprzony już na starcie. Wyobrażam sobie: sina matka drżącymi rękami nalewa do musztardówki SS - likier. Nie przejmuje się, że jest w zaawansowanej ciąży. Płód nasiąknięty denaturatem. Dojrzewające FAS. Dziecko popromienne, wyciągnięte z kadzi kwasu, nienarodzona nosicielka toksyn. Brud świecący w ciemnościach. Krew pępowinowa trzymana w wekach, na zaś. Może nastaną lepsze czasy, przyjdą obce wojska i będzie czym wznieść toast, gdy zabraknie bimbru? Czymś przecież trzeba oblewać rocznice utraty niezawisłości, święta partyjne zieleniejące w kalendarzu, gasić rozgrzane żyletki w gardłach.
Jeśli nie - wyleje się wszystko do rzeki, by zmieniła kolor, znormalniała. Za bardzo błyszczy.
Może z krwi wylęgną się niepalne Marzanny? Nie wiadomo, czekajmy wiosny. Sadźmy kwiaty w butelkach i termosach.
XI. Fałszerz autografów
- I o czymże tak pytlujesz? - czerwona narzuta w kwiaty, robiąca za drzwi, odsłania się. Tyciuśko. Uchyla rąbka tajemnicy.
Kobieta, niemożliwie wręcz spasiona, patrzy na nas pełna strachu i ciekawości.
Obrzękła od tłuszczu, nalana twarz, uwałkowane włosy.
- Sami swoi - uśmiecham się najprzyjaźniej, jak potrafię.
- Jacyś włóczędzy, Basiu. Szukają noclegu. Nikt taki.
Czarowniczka, słysząc obelgi, już - już chce rozbluzgać się, wygarnąć zegarowcowi, co o nim myśli, ale powstrzymuję ją, gromię wzrokiem.
- Dzień dobry - udaję dżentelmena, kłaniam się nisko, niemal do samej ziemi.
- Bry - syczy baba i chowa tłustą głowę za kotarą.
- Niech idą w czorty. Zawsze wpuszczasz kogo nie trzeba. Jeszcze o ukradną.
- Weź, chamico cholerna, stań okrakiem i wpakuj se do pizdy wszystkie zegary, zegarunie, całą tę śmierdzącą budę włącznie ze swym mężulkiem, co potrafi tylko pierdolić o historii miasta kocopoły, zamiast odpowiedzieć jak człowiek, gdy się go grzecznie zapyta. Krótko i węzłowato powinien, a on co? Drugi Fidel, co przemawiał po parę godzin jednym ciągiem? Myślisz, świnio cholerna, że ci go zabiorę? A może żarcie z lodówy i nie daj panie Jezu jeszcze schudniesz z kilogram, albo półtora? Grzeczniej się wyrażaj! Macioro!Myślisz, że kim jesteś, jak masz dom na tym zadupiu, masz wałówę - boginią, królową świata, a my to co - plebs, mamy padać do stópek przed szlachcianką? Ty gruba kurwo.. A nie, sorry, kto by chciał takiego paszteta choćby kijem wypieprzyć...- nie wytrzymuje wiedźma i wyrzuca z siebie stek wyzwisk. Twarz jej czerwienieje, rysy stają się małpie. Samica makaka japońskiego dostaje szału, groźnie potrząsa owłosieniem głowowym, szczerzy nie najczystsze zębiska.
Zegarmistrz, pan na włościach, zamiast zachować się jak prawdziwy mężczyzna, wziąć za szmaty agresorkę, wyprowadzić na ulicę i dać parę kopniaków w niewyparzone ryło - blednie ze strachu, odkłada remontowane, radzieckie barachełko i patrzy bladym wzrokiem. Sprawia wrażenie, jakby nagle stał się murem, podobnym do tego, który okala miasteczko, lecz chudszym, bardziej rachitycznym, przepierzeniem formowanym z masy papierowej, które ktoś postanowił otynkować, po czym przejechał na biało pędzlem ławkowcem, maczając go w farbie emulsyjnej z dodatkiem wapna.
- Do łódki idźcie, panowie i panie, do łódki! Niedługo pierwszy rejs! Zajmijcie kajuty, póki jest jeszcze miejsce! - krzyczy ktoś w pomieszczeniu obok. Głos istnego psychola, charkotliwy, gardłowy, jakby psi. Wścieklizna przebija z każdego tonu, atakuje uszy. Przykro słuchać. Jakbym był więźniem skazanym na karę śmierci przez rozstrzelanie. Patrzę w oczy członkom plutonu egzekucyjnego, na ich zacięte twarze. Odmówiłem czarnej przepaski, by w ostatnich chwilach widzieć oprawców. Cel! - wrzeszczy dowódca. Szczęk ładowanej broni. Klik! Klik! Biorę głęboki oddech. Pal! - i czuję wbijające się we mnie, przeszywające ciało pociski. Opieram się o szary mur. Nie! Jestem owym murem, przyjmuję kule przeznaczone dla kogoś innego, cierpię nie za swoje winy. Śmierć, modlitwa - rykoszetem. Wszystko co złe przychodzi nieoczekiwanie, przypadkowo, powieki spadają z hukiem i łamią kręgosłupy moralne moim przyjaciołom, synom, coraz bardziej zdegenerowanym Tomkom, którzy żyją co prawda jedynie we wspomnieniach, ale mają się tam całkiem dobrze, siedzą w przytulnych, sztywnych celach z najokrutniejszymi zakapiorami, jakich miała nieszczęście nosić ziemia Rzeczpospolitej Ćpalskiej.
- Cicho, tato! - strofuje krzykacza zegarmistrzowa.
Fajnie - ludziska tutaj albo boją się własnego cienia, albo (a może właśnie z tej przyczyny) powariowali do reszty. Zamienił stryjek opuszczoną kolonię na Tworki rozrośnięte do rozmiarów miasteczka.
- Krzysiuuu... powiedz z łaski swojej państwu, kiedy wypływają. Musicie się spieszyć, może jeszcze nie odcumowali...
- O czym on gada? - meneliczka niemal chwyta przerażonego czasomajstra za szyję. Wyciąga uszponowane łapska, jakby chciała mu urwać głowę, albo udusić.
- Pani nie słucha.... Teściu ma Alzheimera, bredzi. Całe życie był kapitanem. Potem wywalili z marynarki za jakieś przekręty. Ale to zostaje. Ludzie z demencją pamiętają tylko przeszłość. Żyją krok wstecz - zegarmistrz sili się na metaforę. Chyba sam nie ma pojęcia, po co.