10 february 2018
Wyiskrzenie, cz. V.
- Nie kłam, nie kłam. Jestem zdrowszy, niż myślisz. Niż ty. Szukajcie ulicy Naddniestrzańskiej. Musicie przejść parę dzielnic., właściwie na drugi koniec miasta. Jak kogoś spotkacie, w ci wątpię, popytajcie o łódź Jowasza. Kiedy kolejny rejs. Wchodzę za ladobiurko, mijam pana Łućko. I na zaplecze.
Odsłonięcie kurtyny: sztuka w dwóch aktach na dwoje aktorów: gruba złośnica nadyma się widząc, że wlazłem nieproszony za szmatę, naruszyłem jej sacrum, przestrzeń tajemną i świętszą, niż sypialnia papieża.
Klitka, bo i czegóż mogłem się spodziewać? Piecyk - koza, stara i cuchnąca dymem (pewnie cap!), ściany uwędzone i okopcone od tejże, gwoździe, gwózdki, na których wisi wszelakie barachło: od młotków, przez ręczne piłki do metalu, na ramach obrazów kończąc. Typowy pierdolniczek, w którym sprawnie poruszają się i orientują, gdzie co jest, jedynie właściciele. Dla światowych, profanów, żałośnie niewtajemniczonych laików takie miejsca to po prostu wysypiska śmieci.
Nawet na wiodących do części mieszkalnej schodach stoją puszki - z farbą, po farbie, kocim żarciu, po benzynie spożywczej. Ludzie - chomiki upychające wszystko, co w łapy wpadnie, graciarze, którym nie straszna ciasnota, kolekcjonerzy badziewia, tandety i chłamu. Zasyfieńcy.
Przy beczce z wielkim napisem TEXACO - wózek. Ledwie zauważalny, niepozorny, jak siedzący na nim człowieczek. Dziadzina, siwa niczym gołąbek, dzierga coś na drutach. Szal - nie szal, może włóczkowy garnitur do trumny?
Dość niecodziennie wygląda: nieogolony, stary mężczyzna bez nóg, w wielkich brylach, z pokancerowaną twarzą, trzymający w dłoniach druty, z kłębkiem leżącym na podołku. Nie mógł się zająć na stare lata czymś mniej kobiecym, na przykład sklejaniem modeli fregat i trałowców, lepieniem Orłów, Sępów i innych korwet Gawron w skali 1:400, skoro z niego taki marynista, emerytowany matros, co to świat przepłynął wszerz i wzdłuż za młodu?
"Ahoj, wilku morski" - chcę początkowo zażartować, ale kapituluję. Starszy pan rzeczywiście wygląda nie najlepiej, jak osoba cierpiąca na otępienie. Patrzy na tę swoją tkaninę - dzianinę i mamrocze pod nosem: "Jowasz już was nie poprowadzi, za sterem musi stanąć ktoś sprawny, nie on, nie ja... Odkopcie ją, a burta wyrośnie..."
Ciężko być poważnym słysząc takie słowa. Nie natrząsam się jednak z kaleki. Żulica za to - śmieje się na cały głos.
- Chodź, Kaśka - na poczekaniu wymyślam jej imię i niemal na siłę wyciągam na dwór. Jakoś nieprzyjemnie jest rozmawiać z osobą, która się nie nazywa, straciła personalia. Nawet, gdy jest to wiedźma.
- Nie drzyj mordy! Chcesz zrobić zbiegowisko? Po cholerę nam to? Już z jednej wiochy cię wypieprzyli za złe zachowanie, mają i stąd pogonić, kretynko?
- Gdzie leziesz, poczekaj.
- Zimno. Jak myślisz, gdzie? Do knajpy, restauracji. Mam o - patrz - trzydzieści pięć siedemdziesiąt - wyciągam z kieszeni garść monet.
- Zajebiście dużo.
- A ty - ile?
- Pomyśl - może nie będzie żadnej knajpy, tu tez się nie je?
- E tam, bzdury. Za daleko od rzeki. To ona powodowała bretarianizm. Chyba już nie... Robię się głodny. Nie jadłem... Ostatni raz - chyba w pociągu. Tomek wpieprzał jak głupi, a ja - tylko kanapkę. I chyba ze dwa ciastka.
- Co mnie to obchodzi?
- Oczyszczam się, rozumiesz? Z wyjałowienia, niejako na powrót nabieram cech ludzkich. Organizm, rozstrojony bliskością martwej...
- Te - wykładowca - też tak potrafię nawijać.
- Nieważne.
Ściemnia się. Uliczki półduchów, kryjących się w głębi okien widziadeł., tak tchórzliwych, że nie przestraszyłyby nawet samych siebie. Surrealistyczne uczucie: bycia obserwowanym i nie móc z tym nic zrobić, ani się rozkrzyczeć, ani walić pięściami w szyby. Nic nie da, spotęguje jedynie strach. W płochych oczach mieszkańców staniemy się wilkołakami.
Kto wie, może myśląc, że działają w samoobronie, pokuszą się o maleńki lincz, linczuś na nas, wyciągną skitraną na specjalne okazje plastikową gilotynę, pomalowaną, jak wszystko wokoło, w pastelowe barwy? Albo choć majcherek, coby rozpruć nam brzuchy, pobawić się w Tomka - zabijakę.
- Przepraszam - nieco zbyt uniżenie odzywam się do grupki żuli okupujących, a może raczej porastających szkielet małego fiata.
Jedyne żywe istoty, które nie kiszą się w domach, mają dość odwagi, by zwyczajnie wyjść na miasto.
- Gdzie jest ulica Naddniestrzańska?
- Bo co? Zależy, kto pyta.
- Nie poczęstowałbyś mnie papierosem? - odzywa się "kierowca", kiwający się na resztkach przedniego siedzenia.
- Sorki - nie palę.
- To choć z pięć zeta, na bułkę w płynie.
- Proszę. Jak daleko stąd ta ulica?
- A chuj cię to, palancie. Zabieraj tą swoja kurwę kudłatą i wypierdalaj w podskokach.
- Dla mnie też pięć złotych. Koledze dałeś to i mi daj.
- No, a mnie to co?
Zostaję otoczony przez dyszącą wściekłością, pełną bezrozumnej agresji, grupę typów spod najciemniejszej z gwiazd. Co robić, uciekać? Z moim zdrowiem i szczęściem - pochwyciliby mnie po dwóch metrach. Nie dam rady biegać, nawet, jeśli od tego zależy moje bezpieczeństwo. Z resztą - gęba nie szklanka.
Oddaję zakapiorom wszystko, co mam.
- Jeszcze komórkę - rozkazuje najczęrwieńszy (widocznie ilość wypijanego dziennie alkoholu i skutkująca tym krasność gęby jest u tutejszych ludów pierwotnych wyznacznikiem statusu społecznego, im kto bardziej narąbany - tym większą darzy się go estymą, delirianci są pewnie obierani królami).
- Jaką? - początkowo naprawdę nie rozumiem. Wywracam kieszenie, by pokazać dobitnie, ze nie jestem w posiadaniu tego typu ustrojstwa. Pagerów, krótkofalówek, walkmanów, discmanów, czy odtwarzaczy empetrójek - również - brak.
Łysawy bezzębniak niemal wymierza mi policzek, w ostatniej chwili reflektuje się, zatrzymuje dłoń centymetry od mojej twarzy.
- Co się durno pytasz?
- Ale panowie - naprawdę, spójrzcie - żadnego komórkowca przy sobie nie noszę...
Błagalnie patrzę na czarownicę, jakbym chciał zakwilić "ratunku". Wbijam w nią zachodzące łzami oczy. Może to śmieszne i dziecinne, ale... oczekuję, że zrobi coś niespodziewanego, że ta chodząca kupa wszy, wodorostów głowowych, to samobieżne wiadro pełne błota, przeistoczy się nagle w superbohaterkę i ruszy mi w sukurs.
Pewnie to wina dzieciństwa, spędzonego de facto przed telewizorem, przedawkowania kreskówek, filmów dla dzieci o herosach, tych wszystkich power rangersów, Batmanów, może za dużo naczytałem się komiksów Marvela, ich treści zostawiły w moim umyśle piętno, zmieniły postrzeganie świata, sprawiły, iż myślę magicznie. Chyba miały w tym udział niezważalne, przeogromniaste masy zielonej galaretki.
Ciężko przyznać, ale naprawdę liczę, iż dziewczyna (z racji swego mało ludzkiego wyglądu) jest w posiadaniu cudownych mocy i - mimo że, delikatnie mówiąc, nie przepadamy za sobą - widząc człowieka w potrzebie, bezpośrednio narażonego na utratę życia, zdrowia (zwłaszcza przednich zębów!), przeistoczy się zaraz w heroinę w czerwonym i obcisłym kombinezonie z lateksu, nieodłączną, dumnie powiewającą na wietrze niby flaga państwowa, peleryną.
Niech by zaraza wyrosły banitce półmetrowe pazurzyska, kły sięgające do połowy gorsu, muskulatura niczym u Pudziana, ażeby tak jej oczy zmieniły się w lasery!
Ciężko mi przyjąć do wiadomości, że jednak nie żyję w bajce i nic takiego nie będzie miało miejsca. Chyba nie wyleczyłem się z dzieciństwa, jak z ciężkiej choroby, ciągle jedna nogą jestem w przedszkolu.
Druga utknęła w pudle z zabawkami dla dorosłych. Mam oczywiście na myśli termosiska i pucharki z herdewinem, nie żadne sex - shopiczne świństwa. Pod tym względem również jestem jak dzieciuch - kompletnie, jak to się obecnie, za sprawą bzdurnych porad udzielanych przez udające psycholożki dzidzie piernik na łamach debilogazet dla znudzonych bab, z winy wszelkich Mopolitan ("Pismo każdej kobiety pracującej" - jak samo siebie zachwala na okładkach) mówi - jestem całkowicie waniliowy. Czyli, z femipolszczyzny na nasze - normalny i niewyuzdany.
Nie kręcą mnie żadne pejczyki, kajdanki, knebelki, wiązanka, nie jarają dilda, strap - ony i gumowe damy.
Natalia to się nawet śmiałą z mego rzekomego konserwatyzmu seksualnego, który stoi przecież w sprzeczności z resztą charakteru.
Taki niby luzacki Florciu, któremu jakoś umknęło, że nie jest od dawna nastolatkiem, pije, ćpa i jest rozrywkowy, a w łóżku - normalnie ksiądz biskup, albo trapiący się nie wiadomo czym trapista. Jednym słowem - utrapieniec. Lamus wyciągnięty z lamusa, człowieczyna ubiegło - ubiegłowieczny, sprzed czasów rewolucji seksualnej.
"Trudno, myśl sobie co chcesz, nie będę udawał kogoś, kim nie jestem i zmuszał się do robienia rzeczy , które nie co prawda ani trochę nie bulwersują, nie gorszą, ale śmieszą i budzą zażenowanie. Albo akceptujesz jaki jestem, albo won" - postawiłem ultimatum.
No i było "won", tylko a'rebours. Odszedłem pierwszy, w zasadzie wymknęliśmy się z Tomkiem po angielsku.
Komuna dopiero miała się zawiązać, byliśmy jej najmłodszymi mieszkańcami. I jako jedyny zostałem przy życiu. Ocaleniec spod gruzów.
Ech... uratuj mnie, nas, kołtuniaro, zmień się z łaski swojej w Wonder Woman, choć na chwilkę. Potem wrócisz do swej obrzydliwej formy, przecież wygląda, że jest ci w niej dobrze, zagnieździłaś się w skorupie brudu. Może niedługo złożysz jaja i wylęgną się podobne do ciebie, równie niedomyte, małe partenogenezyjki.
Czy mogłabyś ten jeden, jedniuchny raz przedzierzgnąć się w coś pożytecznego, choćby słup ognia, lub czystą energię, strumień prądu, butelkę wypełnioną światłem, którą rzuciłbym w bydlaków?
Stoisz z boku, równie przerażona co ja, a przecież domyślam się, że gdzieś w głębi posiadasz magię, złą lub dobrą - w tej sytuacji - bez różnicy.
Wprowadź szyfr - znasz na pewno - i przekręć klucz. Niech zostanie uwolniona - układam w myślach poemat. Przygotowuję się na ciosy.
- No błagam, panowie, przecież dałem wszystko. Już sobie stąd idziemy. Miłego dnia - próbuję ratować gębę. Zdefasonują, czy nie - jakiś mam na to wpływ? Nie boję się bólu, bardziej przeraża mnie wizja bezzębności, ciumkania miąższu chleba, memłania skórek. Jeśli nie można pogryźć choćby głupiego mięcha - jest się po prostu kaleką.
- Spierdalać, ścierwa - rozkazuje wielkodusznie dominujący samiec. Kamień spada mi z serca. Grzecznie wykonuję polecenie przywódcy watahy. Uff, obyło się bez mordochlastów.
- Durniu, ich się bałeś? Aż tak siły nie masz? Co z ciebie za chłop? A może ty kryptopedał jesteś, żeby życie maiło smaczek - raz... Przyznaj się - lubisz damskie fatałaszki, co? Sukienki, albo chociaż bieliznę? Staje ci, nie? Jak sobie pomyślisz...
- Nie pieprz. Z tobą nie da się normalnie - ani pogadać, ani nie gadać. Nawet jak milczysz, to trujesz te swoje bzdury - złoszczę się. W środku wszystko ciągle dygocze.
- Czego za mną leziesz? Spieprzaj, znajdź sobie wolny kąt. Przytulisko. Albo daj dupy pierwszemu lepszemu kloszardowi jakiego napotkasz, może zlituje się i weźmie pod swój dach. Do kartonu. Brzydzę się tobą. Czymkolwiek jesteś, gnoisz mnie na każdym kroku, wygnajasz dziury w czasoprzestrzeni i plujesz, szczysz w nie. Cholerna wampirzyca energetyczna! Wiesz, jaką aurę roztaczasz? Jak najgorszą. I nie mówię tylko o smrodzie, choć można się porzygać stojąc o krok...
- Kojarzycie Władysława Hasiora? Taki nieżyjący już rzeźbiarz, malarz, scenograf... - ni z gruchy, ni z pietruchy przyplątuje się, może wyłazi ze studzienki kanalizacyjnej, albo jednej z czarnych bram - jaskiń, wąsaty jegomość w sweterku. Nie sprawia wrażenia pomyleńca, jednak zadaje nieoczekiwane pytanie. Nam, obcym sobie żuloproletariuszom. On - z wyglądu urzędnik niższego szczebla, podfakturant, my - przybysze z innego zsypu.
- Że co? No był taki, chyba spawalnictwem się parał. Wielkie, plenerowe rzeźby. Albo coś pokręciłem. Tak w ogóle - to dzień dobry.
- Uszanowanie. Więc go pan kojarzysz, można by rzec - jesteś jego fanem? Tak jak Szymborskiej, Deyny, czy Jana Pawła? No powiedz - kto papieża nie lubi? Albo Starowieyskiego? On Polak i wy Polacy, jedna rodzina, a po co niesnaski w rodzinie? Można się czasem poróżnić, owszem, istnieją wzajemne animozje, odmienne opinie, poglądy, ale naród to naród. Nawet zawiera w sobie cząstkę - ród. Krewniacy pod jednym godłem. Krew biało - czerwona. Patrz pan - pamiątka po wielkim, zasłużonym człowieku - sweterowiec wyciąga z kieszeni pomiętą serwetkę.
- Jedliśmy kolację, a ja, jak na złość, zapomniałem notesu. Bo zbieram, wie pan, podpisy znanych osobistości, mam już tak: Bono, Priscilli Presley, Shakiry, ale to tam - gówno. Bazgroły murzyńskie. Wziąłem, bo się napraszali. Ten to co innego, panie - rarytas. Od Polaka. Autograf narodowy. W dziewięćdziesiątym dziewiątym, jak tylko Władek umarł, jego cena, znaczy autografu, podskoczyła dwukrotnie. I było to przed pierwszą falą drożyzny, jeszcze w ubiegłym millenium. Nie usiłowałem sprzedać, aż do tej pory, nie było takiej potrzeby. A teraz, panie - głód, recesja, najpierw pióro Lechonia, inhalator od astmy po Herbercie, teraz to... Wysprzedaję zbiory, nie rzecz umrzeć z głodu, nawet w skarbcu, pośród precjozów. Żebym miał internet - zobaczyłbym, po ile teraz chodzą takie. Wielki świat, kolekcje, aukcje... A za murami inaczej się żyje, nie ma się znajomości i do wszystkiego trzeba dojść ciężką i mozolną pracą; samemu wyszperać nie licząc na czyjąkolwiek pomoc. Z reszta - środowisko zbieraczy nie jest zgrane, choć wszyscy od jednej matki - Polski... - rozrzewnia się krętaczyk. Bajarz narodoworadykalny, jak zdążyłem się zorientować, będzie próbował wcisnąć mi gryzmoły ujemnej wartości, ożenić barachło za niezłą sumkę.
- Nóż by prędzej wbili człowiekowi w plecy, niż podzielili się informacją, gdzie można ustrzelić kogoś choć trochę znanego, byle pogodynkę, prezenterkę losowań totolotka...
- Sorry, Gregory - nie tym razem. Chwilowo mam debet na karcie. A gotówka? Kto dziś nosi przy sobie gotówkę? Żeby jeszcze napadły mnie jakieś lumpy i okradły? Jak będę miał, a trzydziestego pierwszego przyjdzie przelew z Kanady za mój ostatni film - kupię, czemu nie? Ja się tam co prawda do polityki nie mieszam, ale własne poglądy trzeba mieć. Jak Służba Ochrony Terytorialnej nie będzie strzegła granic, to się Arabusy wpieprzą i jeszcze szariat będą chcieli zaprowadzić. Trzeba się okopać, zbudować mur, taki, jaki macie wokoło miasteczka. Tyle, że niematerialny, w dobie,w głębi ducha każdy, kto czuje się spadkobiercą Lechitów, kto miałby siłę i odwagę, by nieść sztandar Sarmatii - puszczam oko do żulicy; odpowiada uśmiechem - powinien strzec tego, co narodowe: wartości, granic, symboli - recytuję bzdury, niby z notatnika młodego ksenofoba - nacjonalisty.
- No, racja - przyznaje oszustek.
- Czytałeś pan "Opluta przez małpy"? Szkoda. Świetna lektura, powieść o dziewczynie uprowadzonej przez grupę hiphopowców do getta. Co oni tam z nią wyprawiali... Oczywiście uciekła. Po latach, nie mogąc się uporać z traumą, bo te koszmarne obrazy wracały jak bumerang - popełniła samobójstwo... Tak więc - trzymajmy się razem. Pilnujmy żon, rodzin - po potem nie zmyjesz, żadna psychoterapia nie pomoże wyrzucić z siebie. Skoro nam się już tak miło rozmawia - wskaże mi pan drogę do ulicy Naddniestrzańskiej? Bo kluczymy, kuźwa, z pół dnia i nie możemy dojść. Świat się zamienił stronami dla żartu, obrócił o sto osiemdziesiąt stopni - i weź traf!
"Ognisty ptak", pseudofan Hasiora uśmiecha się krzywo.
- Przecież na niej jesteście. Stoisz pod tabliczką - chmurzy się z powodu nieudanego dealu. Czego się spodziewał - że ludzie o wyglądzie kloszardów mają kieszenie wypchane platyną, albo wyleźli z plikami eurasów na spacer, by przewietrzyć forsę?
Odwracam się. Fakt, trochę głupio wyszło. W zmrokopomroce nie zauważyłem napisu NADDNIESTRZAŃSKA 54.
- To mała uliczka. Coś za mała. Ech, kiedyś, jak się było dzieckiem, wszystko zdawało się większe, ludzie - starsi, trzydziestolatka uważało się za bardzo dojrzałego, samochody jeździły szybciej. Nasi ojcowie byli tytanami, umieli naprawić każdą zepsutą rzecz, od zabawki po kontakt.
- Ciekawe, bo za komuny ona się nazywała Waryńskiego - chytrusek łapie mnie na kłamstwie, ale nie tracę rezonu.
- Pewnie. Musiało mi się coś pomylić. Jowasza gdzie spotkam? Już wrócił? - blefuję z kamienną twarzą.
Autografista nie wierzy początkowo własnym uszom, zastanawia się, czy jestem pomylony, czy też uważam go za kompletnego półgłówka. W końcu, uznawszy, że ma do czynienia z połączeniem pajaców, kloszardów, dziadów proszalnych, bajarzy, kuglarzy, tragarzy mózgów przeżartych schizofrenią, dragami, dynksem i borygo, śmieje się z naszego nieszczęsnego wyglądu, rozpaczliwego położenia. Wbija gwózdek za gwózdkiem do trumien, do których nas pochopnie wrzucił nie sprawdzając, czy ciągle mamy puls, nie przykładając do ust lusterek.
Oj, brachu, za wcześnie postawiłeś na nas krzyżyk, skreśliłeś z listy. Jeszcze nie wyrosły drzewa na nasze tratwy, nie wydobyto ropy, którą oblane zostaną nasze nekrologi!
- Buahahahaha! Jowasz czy przypłynął? Dobre, dobre! Ciągle jest na morzu, głębokim, czarnym oceanie! Pięćdziesiąty rok siedzi, panie kochany, na dnie, w kompletnych ciemnościach. Oślepł od tego całkiem, bielmami wpatruje się, buahahaha, w toń i czeka na ofiary. Jak złapie jedną rybę na miesiąc - to się cieszy. Bliski śmierci głodowej, balansuje na cienkiej linie, ale nie chce wychodzić na powierzchnię, choć sam burmistrz prosił, napisał nawet oficjalny list wzywający obywatela do zaprzestania bezkierunkowego protestu, który skupia niepotrzebnie uwagę ogólnopolskich mediów na naszym miasteczku, a tu nie ma czego szukać, już na pewno nie sensacji, po co nam niesława, antyreklama, wyłaź, gościu, bo spuścimy na linach oddział GROM i jeszcze kopów przy tym dostaniesz, bo bywa, że chłopaków poniesie, zdarza się, pracę mają stresującą, to czasem wyładują złość na gangsterze podczas zatrzymania, czy innym oporniaku, no wypływaj, zakuty łbie - głosiło pismo z pieczątką. A on - nie, uparł się, jest zbyt dumny, by przyznać się do klęski projektu życia. Dokarmiamy go czasem, bo przecież - człowiek. Komunikuje się z nami za pomocą listów w butelkach po Jimie Beamie (nie pija byle czego, na zasadzie - jak spadać, to z wysokiego konia) - w żywe oczy szydzi nieudolny fałszerz.
- Chodźcie, zaprowadzę was. To prawie tu. E - gdzie się pchasz? Wstęp piętnaście złotych - szczerzy białe kły - szpileczki w cwaniackim, pogardliwym uśmieszku. Wie, gnojek, że jesteśmy kompletnie spłukani.
- Razem będzie - sześć tysięcy piętnaście. Oddam co do gronia, co ty myślisz- reżyserzy jak ja nie regulują rachunków? Klasę trzeba mieć, godność! - łapię za (ciągle lepką, oślizgłą, drugi raz mam wątpliwą przyjemność mieć kontakt z tym czymś) rękę "Kaśkę" i wchodzimy do środka... mmm... kamienicy połączonej z barem/ burdelem/ toaleta publiczną? Coś w ten deseń. Student pstrokatyki przepił się kolorowymi drinusiami podczas oblewania pierwszego zaliczonego kolokwium i ubarwił ściany zawartością żołądka - takie wrażenie sprawia wnętrze. Rozbryzgany, olejny haft, paw puszczony przez pawia, który zadławił się własnymi piórami.
Sam widząc to czuję nieprzyjemne łaskotanie w gardle. Feeria glutów, albo innych płynów fizjologicznych, paleta, na której zdziwaczały malarzyna mieszał ciało i krew, dosmaczał egzotycznymi przyprawami. Starał się aż za bardzo i przedobrzył, chłopina, wyszła mu niestrawna papka.
- Co chciałeś pokazać - chlew? - kopię poniewierającą się po podłodze puszkę.
- Oj, panie, panie. Tu szukasz łodzi?