5 may 2018
Kwadriduum (I.)
"Долго шли зноем и морозами,
Всё снесли и остались вольными,
Жрали снег с кашею берёзовой
И росли вровень с колокольнями."
Александр Башлачёв Время колокольчиков
I. Rzeczpospolita Dziewięciorga Narodów
Dym. Światła. Muzyka. To zazębia się, spaja. Stworzony w jazgocie, powstały choroba wie w jakim celu organizm jest zbyt słaby, by przeżyć poza ustrojem nosiciela.
Wżarł się we mnie na dobre, przywarł do kory mózgowej, pasożyt cholerny. Noszę w sobie wszczepieńca, sztuczny narząd. Nie - protezę nieistniejącej części ciała, czwartej szyszynki, ósmego oka, pięćdziesiątej drugiej stopy.
Wrzask, nie dający się znieść, jest pajęczakiem. Przędzie sieci w tym pomieszczeniu, w mojej głowie. Każda nuta jest lepka, przywiera do człowieka, oplata go. Pewnie, jak się domyślam - chce wciągnąć w paszczę potwora. Są nim głośniki wiszące u sufitu, są nimi dwuipółmetrowe ryczadła, które mijam zatykając uszy. Sapie, przebrzydła bestia, tysiącem pysków. Kłęby tytoniowych wyziewów - z nosów, ust,uszu i oczodołów nieprzeliczonych głów gadziny.
Potykam się o ludzi, zderzam z klejącymi się od potu, rozpędzonymi ciałami epileptianek. Mają nie więcej, jak szesnaście lat. Każdą z nich przewyższam co najmniej o głowę.
Małe, pomarańczowe i cytrynowe dziewczynki owładnięte tarantellą, zmuszone do tańca w nieludzkich warunkach. Cuchnące tanimi dezodorantami, zaprzęgnięte do wozu. Wirują w kieracie, rozgrzane alkoholem, trudną do wytrzymania muzyką (tortura!), szamoczą się w niewidzialnej pajęczynie.
Wzdrygam się za każdym razem, gdy dojdzie do przypadkowego kontaktu z którąkolwiek z owych pseudobaletnic. Podstawówkowiczki, które właśnie zaliczają pierwszą w sowim krótkim życiu delirę. Karmelkowe piwo zmieszane z cola, soczkiem Kubuś całkiem odebrało im rozum.
Przy stolikach, za barem - gwar. Ciężko odróżnić, kto pracuje w tym przybytku z piekła rodem, zajmuje się nalewaniem shotów, kolejek, browców, kto sprzedaje prochy, jointy, a kto jest klientem.
Ludzie zamieniają się rolami, Wszyscy - mają gadane. Hipermowa, do upadłego, kłapią szczękami, niekiedy bezgłośnie. Klap! Klap! Klap! - spróchniałe zęby uderzają jeden o drugi. Zakrzyczeć muzykę! Albo zestroić się z nią!
Oto trafiłem do świątyni nawijki, gdzie odbywa się cowieczorne nabożeństwo ku czci mowy! Każdy jest kapłanem, wolno mu celebrować mszę, sławić zdania, wypowiadać słowa z namaszczeniem (obojętnie jakie, choćby nawet pozbawione sensu, ułożone naprędce neologizmy).
Jednocześnie - należymy do laikatu, ciemniacy z nas i szalbierze, mijający się z prawdą o włos, o przecinek, o źle postawioną kropkę.
Czarne sępy kiwające się na dębowych stołkach, ludzie - metronomy, sekundniki przyrośnięte do wielkiej tarczy zegara, żałośnie niekolorowi ochroniarze, patrzący na kazdego wilkiem, spode łba, gotowi uderzyć bez ostrzeżenia, jeśli tylko odwzajemni się spojrzenie, zasterydowane na amen małpoludy, których głowy wypełnione są błyskami laserów, świecącym jaskrawo żużlem; pijacy uwieszeni przy nalewaku, półślepy dziadek klozetowy kasujący nieludzkie osiemnaście zeta za skorzystanie z kabiny (obsługa imprezy przenosi go z toi - toiem), cała ta dyskotekowa hałastra, granatem oderwana od matryc laptopów, ekranów komórek, na których wyświetla się...
- Przepraszam - niechcący trącam łokciem w policzek jakąś rudowłosą - na oko - dwunastolatkę.
Głowa mi puchnie, Czuję, że jeśli choć przez moment dłużej zostanę w tej hucie, wewnątrz pieca martenowskiego, komory oszołomienia - zwyczajnie zwariuję, niejako zapędzony w kąt, zderzony ze skrajnie nieprzyjemną atmosferą, ogarnięty dobiegającym zewsząd wrzaskiem, ja - z pasożytem w środku, żarty przez niego i miażdżony, zmienię się w oszalałe zwierzę, zaplutego niecywilizowańca, który potrafi jedynie gryźć. Na oślep, kogo popadnie. Który bierze do ust gęstą papkę, jaką stanowi muzyka. Próbuje przeżuć.
Lustrzany sufit, w którym odbijają się spłaszczone głowy ptaszysk. Kaplica czaszek, muzeum zdeformowanych czerepów. Wirują diabelskie młyny, w odtwarzaczach płyt CD, w gramofonach DJ-ów siedzą złe duchy i krzyczą z rozkoszy. A może strachu.
Dzieciarnia wdycha, inhaluje ich wrzask, poczytuje to za śpiew, wygenerowane komputerowo zwrotki, bity. Dźwiękowe piksele.
Stoję przed ścianą techno. Nagle ta wali mi się na głowę. Tłum dziewczyn piszczy z radości widząc, jak cierpię, usiłuję wydostać się spod gruzów. Mają ubaw, oto na ich oczach narodził się pajac - król parkietu. Polać mu, ubrać go w bazarowy sweter, walonki, małachajkę!
Przepycham się do wyjścia. Niedługo, mam nadzieję, znajdę się na innej planecie, obróci się w gruzy budynek dawno opuszczonego gimnazjum, jakim na tę noc jest biurowiec.
Wypluwam fluid, refleksy, neony, wręcz wyrzyguję brokat. Nastoletnie dupodajeczki drżą, niby w febrze.
- Wszystkie ręce w górę! - drze się do mikrofonu, plastikowym głosem, jakiś nadmuchiwany człowieczyna. Gumowy mistrz ceremonii.
- I klaszczemy! - pada komenda. Tresowane lolitki bez wahania wykonują polecenie.
Mijam podpierających futryny wykidajłów. Patrzą bezrozumnym wzrokiem. W ich mętnych oczach jestem półwidzialny. Ot, przeszedł człowiek - papier, wycięty z nie dającej się czytać, zdecydowanie za trudnej jak na ich poziom intelektualny książki, byle kto. Przelazł cień, bez twarzy.
Agresja, skumulowana w troglodytach, szukająca ujścia lawa. Czuję ją. Drży, chce wystrzelić na powierzchnię. W ślinie, gorącym oddechu bydlaków, którzy tylko czekają, by komukolwiek przypieprzyć. Najlepiej - za niewinność. Gen zła, nie czarna, przeciwnie - jasna i błyszcząca skaza, rysa na charakterze. Wilcze spojrzenia. I znów - obojętność.
Za moimi plecami wrze wielobarwny kisiel. Gotuje się pustka w jajowatych łbach. Żółć i ocet - z nalewaka, jedynie dwa pięćdziesiąt za pół litra. Uncje, kilogramy tabletek, woreczki sypkiego haju. Jednym słowem - toksyny.
Przeszywa mnie dreszcz obrzydzenia. Czy staję się wyniosły, uważam się za kogoś znacznie lepszego od uczestników imprezy? Arbiter elegantiarum za dychę - tym będę, zapatrzonym w siebie bufonikiem bez grosza przy duszy, samozwańczym krytykiem wszystkiego i wszystkich?
Na to wychodzi. Coraz bardziej czuję, że charakter mi się zmienia, niekoniecznie na plus. Siedzę w jednoosobowej loży szyderców i wyśmiewam co popadnie. Domowej roboty kreator mody, designer, znawca sztuk wszelakich. Dyktator, którego królestwo jeszcze nie powstało, satrapa - bezpaństwowiec.
Internet tak mnie zepsuł? Długie godziny anonimowego wypowiadania się na forach? Chyba nie. Staję się bucem sam z siebie, nie potrzebuję do tego katalizatorów. Żaden czynnik zewnętrzny nie zainicjował przemiany. Mutuję bez powodu. Bo tak. Bo przekroczyłem (o zgrozo!) trzydziestkę, zbliżam się do wieku chrystusowego. Niedługo pewnie pojawią się zakola, brzuszek, potem pójdzie z górki: łysina, piwny kałdun, wypadną mi zęby, postanowię zapuścić wąsiska i nie obejrzę się kiedy będę przypominać własnego ojca. Jestem o krok od wizualnej rozsypki, zdziadziałem wręcz; więc to, ze bywam ironiczny, zgorzkniały jest tego naturalną konsekwencją. Spóźnione dorastanie przebiega szybciej, niż bym się spodziewał, wygląd dostosowuje się do wieku metrykalnego. Zaczynam być cynikiem, niedługo za motto obiorę sobie "Odi profanum vulgus et arceo". Egzaltowany, zapatrzony w siebie cwaniaczek lęgnie się, obrasta w szklane piórka. Nielot, ciężki od głupoty, nadęty i próżny jak to, czym gardzi. Równie pożałowania godny. Zadufek pękaty od gnilnych gazów. Wystarczy jedna szpila - i nie będzie śladu po kreaturze.
Korytarz. Ceglanobiurowa, czy wręcz więzienna szarość. Kolor herbaciano - koniakowo - płowy. Paskudna barwa.
Smród przetrawionej gorzały, piwska, dymu papierosowego. Guzik, jakby z lodu. Zimny plastik. Naciskam. Otwierają się wrota - dwie szklane tafle. Wchodzę. Prostopadłościan z tworzyw sztucznych. Przezroczysta trumna kursująca góra - dół. Winda wioząca do niebios, na szafot, albo do miejsca odosobnienia.
Przed oczami przesuwają się nudne przeźrocza: obrazy mrowiska, światłoterie, jak je nazywam.
Powolny taniec martwych świetlików, paczka drażetek. Potrząśnij głową, a miasto zawiruje, rozgrzechoczą się kwadratowe światła w oknach wieżowców, latarnie zderzą się z nisko przelatującymi samochodami.
Zniżam się, spadam. Bessa, ciało gwałtownie traci na wartości, zbliża się do punktu krytycznego o nazwie "darmo". Może już niedługo będę bezwartościowy, urwie się jakaś lina, pęknie podłoga, nie wytrzyma klej łączący pleksiglasowe płyty i runę z wysokości, boleśnie spotkam się z ziemią?
Pomyślcie, ileż gęstej, galaretowatej bufonady (nie wątpię, że wyniosłość to w gruncie rzeczy ciało stałe) rozchlapałoby się na ulice! Przechodnie długie lata wydłubywaliby spod skóry gęste opiłki.
Krzyk, disco - bar, w opozycji - chłód szkła. Pomiędzy to - wbita szpilka: moje ciało. Plansza (szachownica?) skrzy się. Średnio rozumiem reguły gry.
Ding! Szybka odsuwa się. Do windy wchodzi gromadka dzieciaków wraz z opiekunką. Sześcioro piegowatych, rozwrzeszczanych niedorozwojów i poskramiaczka.
Wgapiam się w panoramę miasta. Plotą coś, gówniarze. Przedszkolniackie żarty, jeden drugiemu zdaje relację z obejrzanej wczoraj kreskówki. Gry, levele, kogo to się właśnie nie zabiło. X- man, Power Rangers, inne bzdety.
Wyjmuję z kieszeni paczkę mocnych. Zapalam jednego. Potwór nasłany przez Lorda Zedda znów terroryzuje Angel Grove, w Kryształowym Tokio umiera ostatnia Czarodziejka.
Wysiadają. Jeszcze tylko czterysta osiemdziesiąt pięter w dół. Kurczę, mam wrażenie, że wszystko nabrało intensywniejszych barw. Żałosna bądź co bądź wyniosłość miesza się z przeczuleniem. Jestem poetą, deklamatorem, hipochondrykiem na raz, choć nic nie brałem.
Nie wiem, z czego wynika wzmożenie doznań, chęć mówienia mową wiązaną, poematy tworzące się mimo woli. Egzaltacja, zmieniam się w podstarzałe bananowe dziecko, nawet nie nastolatka, ale właśnie rozkapryszonego szczyla, któremu wydaje się, ze świat powinien klęczeć u jego stóp i oddawać mu cześć, bić pokłony, w swoim mniemaniu najpiękniejszego z ludzi, ideał wręcz, bóstwo, które zstąpiło na Ziemię, by maluczcy mogli nacieszyć wzrok jego widokiem.
"Na kolana, gnoje!" - rzucam w stronę plebsu. Boże, jaki groteskowy się staję! Aż chciałoby się zatrzymać metamorfozę, przestać mutować. Coraz ciaśniej we własnej skórze, zaczynam czuć awersję do śmiesznie - żałosnej kreaturki.
Ding! - na przedostatnim piętrze wsiada dziewczyna. Czarnula okołosatanistyczna, znacznie młodsza ode mnie. Absolwentka Liceum Laveyanizmu, która zdała na potrójną szóstkę maturę z nauki o Piekle.
Przypatruję się współpasażerce. Swojej nowej dziewczynie. Stoi grzecznie, odwrócona do mnie bokiem. Nie dostrzega. Marmurowa, obojętna, jakby z innego świata, widziana przez kulę z ciemnego szkła, statystująca na planie innego filmu (mi nie chcieli dać angażu, nawet najmniejsza rólka nie wchodziła w grę - za brzydki podobno jestem, zbyt rozpity i nieprzewidywalny; kto mnie tam wie - mógłbym zaliczyć tygodniowy ciąg i nie pojawić się na planie, co zrujnowałoby i tak skromny budżet).
Skądżeś się urwała, kochana? - pytam w myślach czując, jak rośnie we mnie pożądanie, zaczyna buzować samcza chuć.
Zdanie, jakie właśnie wypowiedziałem w duchu jest groteskowe, przestarzałe, jego data ważności minęła w dziewiętnastym wieku. Oto zagadałem tonem Wokulskiego, albo i lepiej - Galla Anonima. Język, jakiego czasem używam, pochodzi z lat siedemdziesiątych, z czasów młodości moich rodziców, więc epoki tak dawnej, że nikt nie ma prawa jej pamiętać, nawet najstarsi górale.
Nawijka sprzed wojen światowych, dialekt, jakiego nauczyli mnie zaborcy, kuźwa mać.
Wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Bo jesteś teraz moja, czuję to. Obojętna, wyniosła i zamknięta w sobie, nieprzystępna - taką chcę cię widzieć. Bawię się w donżuana, samozwańczego casanovę - gawędziarza, który pomimo szumnych deklaracji, opowieści o tym, kogo to nie wybzykał, w wieku trzydziestu paru lat ciągle jest prawiczkiem.
Mieszę w dłoniach twój obraz, niczym plastelinę. Nie odwracaj się, bo czar pryśnie. Masz patrzeć w szklaną ścianę, ignorować moje (wyimaginowane!) zaloty. Pragnę cię uformować z gęstego ciasta, na swoją modłę, ulepić brzydszą i głupszą, by żaden inny facet nie zwrócił na ciebie uwagi, byś była niewidzialna dla ich żółtych ślepi.
Wiesz, odstręczają mnie puste, klejące się do człowieka kretynki. Dyskotekówy, kurewki, które tylko czekają, by się puścić za drinka, albo i nawet nie, byleby się tylko zaspokoić, dla zasady, bo jest weekend i trzeba coś odwalić, poużywać życia, celebrować młodość, poszmacić się, jak co tydzień.
Właśnie wyszedłem z dyskoteki. Ciągle mam na sobie światło, trudnospieralne z ubrania, lepkie nuty, pot tych gówniar. Były wszędzie, cała masa much. Do tego - lasery, pajęczyny, wrzeszczące... Mówiłem - nie odwracaj się!
Pomiędzy nami wyrastają struny gitar, ostre jak brzytwy. Black metal - materia ożywiona, gatunek muzyczny, który jednocześnie jest swoistą formą życia. Można go dotknąć, pokłuć palce. Spalić dłoń, aż do kości.
Czuję twój zapach godowy, kochanie. Po udach ścieka ci lawa. Płyną w niej nie dające się stopić igły.
Woń, ostra i raniąca nozdrza. Drażnisz moje kubki smakowe, receptory bólu. Odbieram cię wszystkimi zmysłami na raz. Przyjmuję doustnie, dostaję pod język zastrzyk z nieznaną substancją. Wiem tylko tyle, że to balsamiczna trucizna. Odtrutka być może nie istnieje. Czy to ważne? Po co się leczyć z czegoś, co jest przyjemne, bronić się przed miłymi doznaniami? Nie jestem aż tak głupi, by zjeździć świat, wyprawiać się w najodleglejsze jego rejony, rozpytywać guru, ponadstuletnich mistrzów Zen, wodzów plemion indiańskich, które są na granicy wymarcia, patrzeć w karty, wróżyć z rąk, stóp, baranich jelit. Jeśli nawet gdzieś istnieje antidotum - jest ono półśmiercią, wyzwoleniem się ze słodkiej choroby, cierpkiej egzaltacji. To znormalnienie, powrót do stanu, którego nie mam ochoty nigdy doświadczać (czasami mam wrażenie, że kiedyś, przez krótką chwilę byłem doroślejszy, nie rozkalibrowany, odbierałem rzeczywistość z należytą powagą; na szczęście mi przeszło).
W podniebienie wbijają się igły. Mam ochotę zlizywać twój śluz, karmić się gorętszym od ognia nektarem. Kwiatek wpadł do wulkanu. Kiczowata różyczka, żywcem wyjęta z pensjonarskich wierszydeł, które każdy z nas musiał przeczytać tysiące na lekcjach języka polskiego.
Przyklejam się do ciebie, nadziewam na szpilki. Wczesnonocny motyl już nigdy nie będzie krążyć wokół lampy naftowej. Właśnie zdechł na ciemność, nie znalazł w porę kolejnego źródła światła, którym by mógł się nasycić.
Podniosłaś zasuszone truchło, kochana. Umieściłaś w gablotce. Pozostanę tam na zawsze. Czyli tak długo, aż się nie znudzę. Nie minie kwartał, jak znajdziesz sobie innego martwego frajera, przyszpilisz na moim miejscu.
Przez moment czuję się jak Szymczuk, dyktator leżący (ileż to już lat?) za szmaragdową szybą w mauzoleum swojego imienia. Władca półpaństwa, które właśnie nam doklejono. Na mocy traktatów, ustaleń an najwyższym szczeblu, pertraktacji koronowanych głów, zyskaliśmy, a może raczej przeszczepiono nam nowego bożka, dawano martwy przedmiot czci, byśmy kłaniali się przed jego trumną, wręcz modlili się do owego truchła. Leży, niegdysiejszy satrapa, wyschły niemalże na wiór, pozbawiony krwi i innych płynów ustrojowych, od lat wita odwiedzających tą samą miną. Jeden, zastygły grymas, ni to powagi, ni to drwiny.
Dzieciarnie na wycieczkach szkolnych, pracownicy państwowych zakładów - założę się, ze wszyscy będą bić przed nim pokłony. Wróciły czasy hipersocjalizmu, realna komuna i oto współrządzi nami trup w zielonym pudle. Nekrokracja, kult jednostki mającej watolinę zamiast mózgu.
Propagandziści już zaczęli proces deifikacji czcigodnej padliny, wychwalania przyblakłych zasług Lenina - bis. Z prędkością ponaddźwiękową, jako społeczeństwo, cofamy się w rozwoju, Europa zmienia się w ponury skansen, gdzie obowiązują prawa Murphy'ego. I nic poza nimi, wszelkie konstytucje, kodeksy powoli odchodzą do lamusa. A może już odeszły?
Wysiadasz, moja kochana, na poziomie - 12. Tyle pięter w głębi ziemi. Wychodzimy w czerń, oblewa nas mdłe światło nielicznych jarzeniówek.
Odruchowo robię to, co zwykle od dzieciństwa: spinam się cały. Zaciskam zęby. To mój sposób na strach przed ciemnością - idę pewnym krokiem na spotkanie wyimaginowanych potworów, które, jak tresowane, wychodzą spod czaszki, na komendę kryją się po kątach.
"Bierzcie mnie!" - warczę w duchu. Skąd znam tę metodę walki z irracjonalnym strachem? Zgapiłem z jakiegoś filmu? Matka przecież mnie nie nauczyła....
Idę za dziewczyną, krok w krok. "Na co czekacie?" - prowokuję bestie. Żadna nie ma śmiałości wyściubić nosa z zakamarków.
Czuję się jak przeklęty, niewyżyty stalker, głupio tak iść za kimś. W ciemność. Ech, w takiej scenerii - nic, tylko rzucić się na Bogu ducha winną laskę, poderżnąć jej gardło. I patrzeć, jak wraz z krwią wypływają kilogramy gwoździ.
Autentycznie ubzdurałem sobie, że panienka chce mnie pokaleczyć, wkłuć się, jest w okresie godowym, w rui i, kierowana instynktem, szuka samca. Byle jakiego, mogę być taki ja, pierwszy, lepszy.
Cholera, przecież od awarii w zeszłym roku... tu nawet monitoring nie działa. Infernalne, podziemne piętra, pozostawione samym sobie, parking z piekła rodem, gdzie można zrobić dosłownie wszystko i obędzie się bez świadków. Prawie nikt nie zostawia aut w tych diabelnych kazamatach, odkąd na Tynieckiej otwarto darmowego wielopoziomowca. Dziwię się sobie, że tu parkuję. Chyba jedynie z przyzwyczajenia, Białych korytarzy też nie lubię, jakoś nie zaprzyjaźniłem się ze świetlnymi taśmociągami.
Tradycjonalizm? Może, leciuchno. Bardziej: siła drugiej natury, z którą niekiedy tak trudno jest wygrać.
Podchodzisz do... niemożliwe. Volvo K -350T? Rodzinny, krowiasty van, na dodatek w mdłogranatowym kolorze? Oszalałaś? Dlaczego jeździsz tak niepasującym do ciebie, do jakiejkolwiek kobiety, szafopodobnym pierdzidłem? Przecież to - to ledwie się toczy. Ile ma koni - osiem i pół? Nie znam bardziej ponurackiego wozu. Auto dla podtatusiałych nudziarzy z wąsem, szpakowatych księgowych, archiwistów, poddyrektorów. Klasa niższa - niższa, samochód, od patrzenia na którego można dostać zmarszczek i reumatyzmu. Geriatowozidło, wręcz karawan.
Nie mogłaś kupić czegoś, co bardziej pasowałoby do... patrz - ce trzynasteczka, cabrio. Czerwona, jak ferrari. Podoba się? No przyznaj, chciałabyś się zamienić. Albo żebym cię woził na koncerty, jeździlibyśmy w trasy, jak psychofani, na przykład BJSlave. Albo Satyricon. Powiedz, kochanie, pożyczyłaś tego strucla od starych, bo twoja corvetta akurat jest w warsztacie, podobnie, jak mini cooper?
Wiem, jak żałosne jest ocenianie ludzi przez pryzmat marek ich aut, po ubraniu, modelu komórki. Wczesnopodstawówkowa dziecinada. Cholera, łapię się na tym, że znów próbuję się odmładzać na siłę, zgrywam przed samym sobą mniej poważnego dupka, niż jestem naprawdę. Rozpaczliwie wracam do przedszkola, całuję klamkę. Drzwi już na zawsze pozostaną zamknięte, na nic zda się walenie w nie piąstkami.