6 may 2018
Kwadriduum (II.)
Trzeba pogodzić się z nieuchronnie upływającym czasem ("jeszcze nie teraz, kretynie!" - odkrzykuje najstraszliwszy z potworów, czyhający za filarem mój sobowtór).
Tylko patrzeć, jak nie będę chciał rozmawiać z nikim, kto w moim mniemaniu jest "z niższej półki", albo - co chyba byłoby gorsze - przeistoczę się...
- Pa! - krzyczę bezgłośnie w kierunku odjeżdżającego kolosa. Minibus, maxivan, wóz pocyrkowy, którym jeszcze w latach sześćdziesiątych jeździli ostatni Cyganie, znika w ciemnościach. Dziewczyna wypełniona gwoździami, wzgardziwszy nadętym pariasem, szuka nowej ofiary. Wampirzyca, naenergetyzowana kobieta - reaktor. Pani - taser rażąca prądem i igłami.
Siadam za kierownicą. No kretyn - nie mogłem, zamiast wymyślać brednie, zwyczajnie zagadnąć ją, spytać choćby o pieprzoną godzinę, poprosić o telefon, bo właśnie syn mi się rodzi, żona, albo konkubina przechodzi katusze na porodówce, a mi akurat padła bateria w komórce?A skąd, to byłoby zbyt pospolite, nie w moim stylu.
Pół biliona kilometrów serpentyn, ciągłej wspinaczki - i wyjeżdżam na szosę. Głupia pora: jest zbyt wcześnie, aby istnieć. Nieliczni przechodnie wloką się po chodnikach jakby bez celu, nie wiedzą, jaką mają przybrać formę: być kobietą, mężczyzną, czy kimś pomiędzy, ubrać się lekko, może w bikini, czy pójść na całość i paradować po mieście topless, a może zakutać się w kufajkę, bo szykuje się gradobicie, śnieżyca? Założyć niedźwiedzie futro, kożuch z baraniej wełny, czy wypatrywać okna pogodowego, przedzimio - wiośnie w tym tygodniu okaże się wyjątkowo ciepłe, będzie można wyjść w miniówie, albo szortach?
Ech, jest gorzej, niż się spodziewałem, ludzi dotknął marazm i permanentna ambiwalencja w jednym, po twarzach wnioskuję, że nie mają bladego pojęcia, którym okiem patrzeć na świat (może obojgiem?), zapomnieli, jak się nazywają. Stroją półgłupkowate miny, gapią się jedni na drugich, jakby zaskoczeni, że skończyła się noc, że istnieje cokolwiek prócz nich samych.
Założę się, że gdyby podejść do któregoś z owych gapiów, celebrujących poranek widzów i zadać najprostsze pytanie, o datę, rok, albo który mamy w ogóle wiek, nie otrzymalibyśmy sensownej odpowiedzi. Dałoby się słyszeć jedynie bełkot, nieskładne zdania wyzwolone spod jarzma gramatyki, fleksji i reguł wszelakich języków, słowne supełki nie do rozwiązania, niestrawne sałaty.
Jest zbyt wcześnie na logikę, to czas przedniemowlęcy, embrionalny, godziny bezrozumnego dryfowania w świetlistej wodzie, chwile, w których jesteśmy zdolni odbierać jedynie najprostsze bodźce, od świata oddziela nas wodnista bariera, zaspanie, niedospanie, okrutny brak kawy, albo jej nadmiar, przedawkowanie halucynogenów, albo brutalna, wielomiesięczna trzeźwość.
Kukiełki, niemrawo sunące w poszukiwaniu odtrutki, albo kolejnej dawki głupiego Jasia, ćmy i muchy w smole.
Jadę dość wolno, choć na drodze ruch jak w latach sześćdziesiątych. Ludzie pochowali samochody do garaży, kieszeni, szuflad biurek, pozdawali na złom. Ekologia i wojny w przeciągu kilku ostatnich lat wręcz zabiły motoryzację, nieludzkie podatki zawarte w cenie benzyny i gazu przyczyniły się do zagłady aut. Nawet hybrydami już nie opłaca się jeździć, poza tym o wiele bezpieczniej jest wsiąść na rower, albo zamówić jedną z nielicznych taksówek - mówię do... kogo?
Czasami (nie wiem, czego to może być objaw) zdaję relację komuś z przeszłości, relacjonuję w najdrobniejszych szczegółach swoje życie, opowiadam o obecnych czasach jakiemuś antenatowi, agnatowi, który słucha z zaświatów, lub spod ziemi moich myśli, praprababci, albo dziadkowi, który rozłożył się niemal kompletnie,nie ma oczu, by porozglądać się zza grobu, a któremu z całego ciała zostało jedynie trzecie ucho, mała radiostacyjka parapsychologiczna wewnątrz ogryzionej z mięsa czaszki. I rejestruje moje słowa, praprzodek, słucha uważnie. Odbieram jego milczenie, obecność. Wiem, że przeminął i po drugiej stronie, tam, gdzie nie ma kompletnie nic poza słyszeniem, echem, odbijaniem się... fal...
...albo zwyczajnie zaczynam cierpieć na rozdwojenie jaźni, hoduję następną do kolekcji osobowość. Kto tym razem? Może pretensjonalny transwestyta z nadwagą, ktoś w stylu niezapomnianej Divine? Heh, fajnie by było. Lepszy taki cudak, niż goszczenie w sobie kolejnego cwaniaczka, nieudacznika, knura, wieprzka o zaślinionym ryju i wiecznie trzęsących się racicach.
Ech, biedacy... - wzdycham. Nawet trochę współczuję swoim "kopiom zapasowym". Nadchodzi zły czas, nadciąga zmiana granic, powszechne wywłaszczenie, uwłaszczenie, cholera wie, co. W polityce - kotłowanina, kocioł tak wielki, że nie sposób się rozeznać. Społeczeństwo dawno już straciło rachubę który z kolei rząd mamy w tym roku, do jakiej partii należy aktualny premier, czy wicekról; śledzi jedynie komunikaty Ministerstwa Do Spraw Cen. Kitramy dolary, euraski, to znowu pozbywamy się oszczędności w obcych walutach. Poranki niosą otępienie, wraz z nadejściem wieczoru wracamy do pełni przytomności. Staliśmy się swego rodzaju meteoropatami, zależnymi od pory dnia, pogody i sytuacji "tam na górze", polipatami, których fizycznie boli każde przetasowanie w rządzie, rekonstrukcja, przeczuleńcami, co to dostają gorączki i dreszczy, gdy słyszą o kolejnej zmianie granic, czy powszechnej mobilizacji. Już nawet nie boimy się o przyszłość, jest ona coraz bardziej obcym terminem, pojęciem abstrakcyjnym, które istnieje wyłącznie w utopijnych fantazjach filozofów, bajkopisarzy (swoją drogą - na jedno wychodzi).
Liczy się jedynie koślawe dziś, chwila między ustami, a brzegiem pucharu z trucizną. "No future", jutro jest tak odległe jak Uran, albo Neptun, może okazać się, że w ogóle nie nastąpi, decyzją Rady Państwa, czy komitetu kolejkowego, jaki zawiązał się w najbliższym spożywczaku, dzień jutrzejszy zostanie odwołany, będę musiał wydrzeć naraz dwie kartki z kalendarza. Albo w ogóle go wyrzucić. Nie mam pewności czy władca, ustami prezenterów Dziennika (tchórz coraz rzadziej nagrywa orędzia, że o występach na żywo, przemawianiu do owbywateli nie wspomnę!) ogłosi, że nasz kraj jako pierwszy w świecie zrezygnował z mierzenia czasu, jest tu tak dobrze, iż jakiekolwiek wskaźniki gospodarcze, jednostki miar, daty są zbędne, bo przeszliśmy do fazy niebiańskiej, Polska stała się istnym rajem. A czyż obywatele Edenu 2, Rajanie, powinni zaprzątać sobie głowy tak przyziemnymi sprawami jak sekundy, tony, czy kilowatogodziny? No właśnie.
Wreszcie - ulica śmieci. Moja ulica.
Dom - niczym ukochany synek na chwilę przed odłączeniem aparatury podtrzymującej życie (prąd odcięli wczoraj, inne media odłączono wcześniej). Aż żal patrzeć, jak wytęsknione dziecko, budynek, ba - członek rodziny, jak nasze miłosne gniazdko, miejsce, w które włożyliśmy tyle energii, pracy i gdzie planowaliśmy mieszkać aż do śmierci, a może nawet i umrzeć, zmienia się w ruderę. Toczy je gangrena, niedługo w kabinach koparek i buldożerów przyjadą chirurdzy i dokonają resekcji, kompleksowej - nie bawiąc się w wykrajanie (zdrowych przecież!) narządów wytną cały organizm, dokonają amputacji ogólnoustrojowej. Ulica zmieni się w krater, do którego będą wsypywane śmieci, połamane płyty eternitowe, całe wywrotki igieł i gwoździ, zebrane z ulic, wyciągnięte z ciał dziewczyn w porze godowej.
Wywłaszczono nas z dnia na dzień, zupełnie niespodziewanie. Granica państwa - miasta, które rozrasta się z każdą kolejną wojną, miała przecież przebiegać od Nowotki, przez Bieruta. W ostatniej chwili planistom odwidziało się i całe Jodłowo postanowili zamienić w jeden wielki bajzel, składowisko wszelakiego syfu. Dostaliśmy, podobnie jak sąsiedzi, zaledwie dwa tygodnie na wyprowadzkę. I - teraz będzie dobre, nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać - ani grosza zadośćuczynienia. Odszkodowanie się nie należy bo coś tam, coś tam, ważny interes społeczny, a jeśli nawet - i tak guzik dostaniemy, bo w kasie miasta - pustki.
Z wielka łaską, potężna łachą (urzędniczyny chciałyby pewnie, aby całować ich po łapach za ochłap, jaki rzuciły) przyznano nam parszywą działkę za miastem, skażoną parcelę. Teren dawnego poligonu, oczywiście nierozminowany. Ziemia najeżona odłamkami, pełna niewybuchów. Strach zrobić po niej krok, co dopiero myśleć o osiedleniu się tam, budowie nowego domu (z resztą - za co?).
,,Macie i nażryjcie się, możecie iść do sądu, i tak nie wygracie" - czytałem między wierszami pism z magistratu. Sprawa była beznadziejna - skoro nawet Józefczak, niegdysiejszy starosta powiatowy znalazł się w identycznej sytuacji co my - szaraczki.
Na pocieszenie, albo raczej - na domiar złego przypadła nam działka, na której stoi nieszczęsny "zameczek". Żelbetowa atrapa warowni, zbudowana na olbrzymiej strzelnicy pseudohistoryczna skorupa w skali 1:2. Szaroponure, podziurkowane kulami ściany, wewnątrz, poza krzakami i paroma workami śmieci - kompletna pustka.
Okna - bez framug, szyb, oczodoły; wrota - zbyt wąskie i niskie, by przejść przez nie bez garbienia się, kulenia. Brak większości stropów i dachu. Krótko mówiąc: kupa gruzu uformowana na kształt ruin, nowożytna makieta siedziby rodu... Piastów? Jagiellonów? E, chyba żaden władca nie wykazałby się tak daleko idącym brakiem gustu by wznieść, a potem osiedlić się w takim straszydle, nawet, gdyby było pełnowymiarowe, a nie jak nasz - zameczek dla Smerfów, albo krasnali.
Karolina wraz z siostrą, obie - artystki sztuk wszelakich, postanowiły... zamieszkać w nieadaptowalnej ruderze. Ola, wywłaszczona z rodzinnego domu już trzy miesiące temu, zajęła pseudokaplice przypałacową. Pomieszkuje, a ściślej rzecz ujmując - koczuje na gołej ziemi, w śpiworze. Zamiast zabezpieczyć otwory okienne, chronić się przed zimnem, woli "znęcać się" nad szkieletem. Prawie całe oszczędności włożyła w bezgustne modyfikacje, architektoniczny odpowiednik agrotuningu. W moim garażu czekają zakupione przez antydesignerkę dziesięciolitrowe wiadrzyska farby. Kolor - lilaróż, jasny orzech, malachitowy.
Oczami wyobraźni widzę nadciągającą, jakże wielką katastrofę wizualną. Zameczek z paskudy przeistoczy się w najbrzydszy budynek w Eurazji, może nawet na świecie. Nie w smak mi mieszkać w szkaradzie, ale ... gdzie się podzieję? Do Andrzeja pojadę, do Szwecji? Potrzebny mu jestem, jak w moście dziura.
Ojciec - w domu opieki, po ostatniej awanturze nie chce mnie widzieć. Zamordyści sejmowi wprowadzili szereg przepisów odbierającym przywileje takim jak on, siepaczom dawnego systemu. Właśnie weszła w życie ustawa degradacyjna na mocy której major SB, starszy inspektor Ludwik de Nath został zwykłym szeregowcem, emeryturę obniżono mu o osiemdziesiąt pięć procent.
Mamy się tułać z Karoliną po hotelach? Za co? Przecież działeczka, jaką nas uszczęśliwiono jest niesprzedawalna, nie ma co liczyć że władze, same z siebie zaoferują rozwiązanie problemu, z jakim przyszło nam się borykać. Nie mamy oboje zdolności kredytowej, więc gdzież nam marzyc o wzięciu pożyczki, nawet w parabanku. A ciąży na nas, jako na właścicielach, obowiązek zabezpieczenia terenu, na którym łatwo o śmierć.
Przedwczoraj powbijaliśmy pale, jutro będziemy rozwijać drut kolczasty. O ile jeszcze jest w sprzedaży. Policja i straż miejska powinny nam dać spokój, przynajmniej na razie. W końcu lepsze takie, prowizoryczne ogrodzenie, wymalowane na płytach pilśniowych trupie czachy i zakazy wstępu, niż brak jakichkolwiek ostrzeżeń. Stróżowie prawa dotychczas wykazują się wyrozumiałością w stosunku do właścicieli problematycznych działek. Łaskawcy!
Cholerne, kukułcze jajo! Wojsko ma tysiące innych spraw na głowie, niż rozminowywanie dawnego poligonu, powinniśmy radzić sobie sami. Czyli co - puścić krowę, jak w starej komedii, kargulową Mućkę, albo inne duże zwierzę, by przyjęło na siebie eksplozję, wdepnęło na minę?
Moim zdaniem powinni wypuścić recydywistów - niech przebiegną się kilkakrotnie w tę i wewtę. Taka gra: kto będzie miał szczęście i pozostanie przy życiu - wychodzi na wolność. Choć to okrutne - naprawdę zorganizowałbym tego typu igrzyska ze zwyrodnialcami w rolach głównych. Walczyłyby, bydlaki, o przetrwanie, niczym gladiatorzy, ku uciesze gawiedzi.
Kryzys, wojny, niekończące się przetasowania na szczytach władzy, zmiany granic? Nie ma chleba? No to będą krwawe zawody, w których barbarzyńcy powalczą o stawkę najwyższą z możliwych. Weźcie popcorn, chipsy, słone paluszki, rozsiądźcie się wygodnie na kanapie, całą rodziną przed telewizorami, zapowiada się rozrywka na wysokim poziomie!
Parkuję na środku trawnika. Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, wszystko, na co przez lata pracowaliśmy, owoc naszych starań idzie na rozkurz, w dodatku bez potrzeby, z powodu kaprysu jakiegoś biurokraty, który postanowił pokazać maluczkim gdzie ich miejsce, zmienić ich życie w piekło dla zasady, aby wiedzieli, że w starciu z machiną państwową nie maja szans, polegną na starcie, zostaną wciągnięci w jej tryby i przemieleni na proch.
Zamyślony wchodzę do domu i niemal wywijam orła, potykam się o stojące w progu kartony i prawie padam na pysk.
Upudłowienie ogólne - można by rzec. Cała powierzchnia chałupy - zastawiona mniejszymi, bądź większymi opakowaniami po częściach samochodowych, skrzynkami po bananach. Kartonami, do których złożyliśmy kończące sie właśnie życie.
Książki, pamiątki, ubrania, bibeloty... Jedynie piec zbudowany z zabytkowych, niebieskich kafli, duma Karoliny, pozostaje jeszcze na swoim miejscu, nietknięty. Nie wiem, czy zdążymy z jego ocaleniem, rozbiórką do czasu wkroczenia ciężkiego sprzętu; być może będziemy musieli odpuścić, zostawić bezbronnego biedaczyska na pewną śmierć.
To, czego nie zdołałoby zniszczyć obie Wojny Światowe, wykończy decyzja tępogłowego idioty, który zza biurka nie widzi świata, wzrok mu się popsuł od ciągłego wpatrywania się w ekran laptopa, a otłuszczone cielsko przyrosło do obrotowego krzesła.
A, jeszcze zdjęcia - ciągle "suszą się", przypięte klamerkami do bielizny do liny rozciągniętej przez całą szerokość dużego pokoju.
Moja dziewczyna, naiwniuteńka niekiedy jak dziecko, przeczytała pewnego pięknego dnia na - uwaga! - odwrocie kartki wyrwanej z kalendarza (sic) naprawdę durną poradę pod tytułem "Jak zrobić domową galerię zdjęć".
Nie wiem,c o brał, palił, bądź żarł jakże "światły" autor owego tekstu; najprawdopodobniej wymyślił ową głupotę jedynie jako zapchajdziurę, nie licząc nawet, że ktokolwiek będzie próbował wprowadzać w życie jego (groteskowa, przyznacie) wizję.
"Nieodłączną pamiątką wakacyjnego wyjazdu są bez wątpienia zdjęcia. Te najpiękniejsze zawsze warto wywołać i wyeksponować. Możemy je oczywiście standardowo umieścić w zwykłych ramkach. Jeśli jednak posiadamy serię podobnych fotografii, z których każda uwydatnia inny, aczkolwiek ciekawy aspekt wyjazdu, trudno nam się zdecydować, trudno nam się zdecydować, które zdjęcie zasługuje na to, aby postawić je na regale. Stwórzmy więc ich całą galerię. Najlepszym pomysłem będzie przeciągnnięcie ładnego sznurka pomiędzy dwiema półkami i przypięcie spinaczy do niego. Zdjęcia wieszamy w jednym rzędzie, bądź układamy w ładnej kompozycji na ścianie. Tak samodzielnie wykonana galeria prezentuje się naprawdę efektownie" - głosił jakiś pomysłowy Dobromir z kalendarza.
- Czym zalałaś album? - spytałem Karolinę zobaczywszy po raz pierwszy galeryję. Ciężko było mi uwierzyć, że niczym, to tak ma być, nie znam się, nie doceniam, jak pięknie zostały wyeksponowane fotki znad morza.
Taaa... Piękni, jak świeżo uprane slipy.
Radek, Ewelina, Marcin... Większość znajomych również nie doceniła światłego pomysłu. Zdjęcia dyndające na sznurku zostały wręcz wyśmiane. Gdyby były żywe - pewnie schowałyby się do albumy ze wstydu.
Moje kochanie, uparte jak dziki osioł, zawzięło się i postanowiło, że nie zlikwiduje ekspozycji, a my gówno się znamy na urządzaniu wnętrz. Trudno, jej wybór, nie będę się kłócić o bzdurę wyczytaną w kalendarzu.
- Czeeeść... - mówię łagodnie w kierunku sterty pudeł, na których śpi owinięta kocem postać.
- ...eść, Florek - odburkuje Karolina.
- Co - znowu disko? - mamrocze zaspana.
- A jak! Nie wiedzą, chujce, gdzie urządzać. Zapiernicz taki, że czasami człowiek zapomina jak się nazywa, a tu ci jeszcze wyją nad uchem, gówniarze - nie przebieram w słowach. Robi się coraz cieplej. Zdejmuję koszulę i wieszam ją na wystającej z jednego z pudeł, głowie.