29 february 2012
lekcje plastyki
Kiedy noc miesza się z dniem, wspominam lekcje plastyki.
Pędzelek ubrudzony czernią mąci wodę. Gęste kijanki ciągną za sobą wijące się ogony, które podczas ruchu rozpadają się na wiele cieniutkich niteczek.
Słoik po wiśniowym dżemie zmienia tożsamość.
Wypełnia się zmierzchem.
* * *
Przed pierwszym zanurzeniem kładę na ławce głowę.
Do słoika wpada słoneczny warkocz Soni, a za nim kolejno dwa białe języki jej kołnierzyka i kawałek szafirowego od fartuszka ramienia.
* * *
Marzę o tym by wydłubać kolorowe akwarele z pudelka i zagrać nimi w warcaby.
Jeszcze nie wiem o co.
Z nieznanych mi powodów, pragnę tego do bólu, który zadaję sobie ściskając statyw cyrkla.
Przed aktem zniszczenia farbek, który w tym wypadku równałby się mojemu zaspokojeniu, powstrzymuje mnie strach przed pretensjami matki. Lecz lękam się coraz mniej.
* * *
W lewej dłoni trzymam warkocz objętością dorównujący mojemu nadgarstkowi.
- Tnij! Już go nie chcę! Jest ciężki i niewygodny. – Rozkazuje mi, śmiejąc się .
- Zawsze go tobie zazdrościłam- wyznaję jej, łkając.
- To teraz będziesz go mogła sobie wziąć. Zazdrość zabija.
Tnę jak pępowinę. Po wyjściu Soni, doczepiam go do swoich włosów. Nie pasuje do mnie. Wcale. Ja też go nie chcę.
* * *
Sonia wzięła ślub w niebiałej sukience. Całe szczęście, że nie w czarnej.
* * *
Nie czułam lęku przed matką ani przed karą . Nikogo nie było w domu. Nikt nie przyszedł na czas. Ona przyszła za późno i za wcześnie. Uciekłam więc nago z ich piekła.
***
W progu zatrzymała mnie cisza i szpitalna biel. Pulpit urządzenia medycznego przypominał pudełko z wodnymi farbkami. Kroplówka prawie pusta. Nie byłoby w czym zanurzyć warkocza.
Szybę okna wypełniły białe języki obłoków i kawałek szafirowego nieba.
Byłam tam aż dzień zaczął się mieszać z nocą i pustkę wypełnił zmierzch.