27 may 2015
Satyra na jurnego chłopa :)
Był łowcą, rasowym kocurem, Persem pośród dachowców, któremu nie mogła się oprzeć nieomal żadna gorąca kotka. Przez lata wytrenował łowny rytuał: nęcenie i wabienie, potem sztukę niby ukradkowych muśnięć, pomrukiwań do uszka, by wreszcie usidlić i uzależnić. Tak, był mistrzem w swoim fachu, wirtuozem niewieścich serc.
W chwilach samotności, stawał przed lustrem i niczym indyk napinał pierś, jak paw prężył ogon. Zakochany we własnym odbiciu, zakręcał na palec loczek bujnych włosów, kaskadą spadających na gładkie i wysokie czoło. Tak, natura obdarzyła go nietuzinkową urodą. Wysportowana sylwetka, nienaganna postawa godna zawodowego tancerza, śniada cera, zawadiacki uśmiech i to spojrzenie, którym świdrował i przeszywał. Był jak samiec alfa, wzbudzał podziw u kobiet i zazdrość u mężczyzn.
Nigdy nie sprawiało mu najmniejszego problemu poderwanie kobiety, można powiedzieć, że same wchodziły mu do łóżka, toteż przewinęło się ich przez jego sypialnię dziesiątki jak nie setki. Zawsze działał tak samo, namierzał ofiarę, mamił powłóczystym spojrzeniem, a potem odbywał godowy taniec roztaczając wokół swój osobisty urok. Był współczesnym Casanovą, Gary Cooperem, Jeanem-Paulem Belmondo i Marlonem Brando w jednym.
Mijały lata a on kolekcjonował kolejne naiwne serduszka, nanizywał je na sznureczki i zawieszał na swoim narcystycznym ego.
Każda kolejna zdobycz, cieszyła i bawiła do momentu, w którym przestawała uciekać i stawała się kicającym króliczkiem miast panterą, gdy z drapieżnej i niezależnej, przeistaczała się w gosposię domową pragnącą licznego potomstwa z nim, i tylko z nim. Wówczas czar pryskał. Wzdrygał się na samą myśl, że do końca życia miałby nigdy więcej nie zaznać smaku pościgu za nieznanym, obmyślania co kryje się za zagadkowym uśmiechem i wachlarzem rzęs. Zatem, gdy oblubienica stawała się bliższa naturze drobiu niż dzikiego kota, czym prędzej wymyślał jakąś rzewną historyjkę. Opowiadał z wystudiowaną egzaltacją, a to o trudnym dzieciństwie i zimnym chowie przez matkę, albo o tym, jak kiedyś w młodości go skrzywdzono i teraz boi się związać z kobietą w obawie przed cierpieniem, albo o poprzednim traumatycznym związku, gdzie go zdradzono, wykorzystano i sponiewierano etc. Dlatego nie umie i nie może z nikim się związać. Nie jest w stanie pokonać własnych lęków. Musi samotnie dźwigać swój krzyż, a ona zasługuje na kogoś lepszego niż on. Tym sposobem w miarę szybko i sprawnie pozbywał się uciążliwej wybranki by dać się ponieść nowemu wyzwaniu.
Pewnego dnia, gdy krok nie był już tak sprężysty, włos tak bujny, i w ogóle wszystko raczej wolało wisieć niż stać, spotkał Ją, swoją Wenus. To było jak uderzenie pioruna, wybuch, nagłe olśnienie. Gdy ją ujrzał wiedział, że to kobieta jego życia, że to z nią chce spłodzić potomstwo, zestarzeć się, spędzać każdą chwilę swojego życia. Każdy nerw i tkanka krzyczały, że jej pragnie, wszystkie myśl pędziły ku niej z prędkością Pendolino. Była uosobieniem kobiecości, przepiękna, dumna i wyniosła niczym wieża Eiffla, seksowna jak Marilyn Monroe. Jej skóra lśniła niczym powierzchnia księżyca, zapach drażnił nozdrza i wyzwalał w nim instynkt samca. Pragnął jej zwierzęco i atawistycznie. Mógł nawet zaprzedać duszę diabłu, byle tylko ją posiąść, mieć na własność, zamknąć w klatce by tylko on mógł napawać oczy jej urodą i zmysłowością. Marzył by utopić spojrzenie w jej zielonych oczach, sycić zmysły jej sensualną kobiecością.
Niestety jego bogini, zdawała się w ogóle go nie zauważać. Nawet jeśli jakimś cudem udało się mu stanąć na linii jej spojrzenia, niedbale go nim omiatała jak mebel. O jakże cierpiał, jakież katusze znosiła jego dusza, stargana duma, kiedy nie reagowała na zaloty, komplementy, drogie i wyszukane prezenty czy niespodzianki w postaci dwóch biletów do Paryża. Wszystkie kiedyś wypróbowane i sprawdzone metody w jej przypadku okazywały się kompletnie nieskuteczne. Z dnia na dzień mizerniał, bladł i chudł. Poczucie klęski i niespełnienia spędzały mu sen z oczu, o niczym innym nie potrafił już myśleć, zasypiał i budził się z jej imieniem na ustach. Cóż tam tragedia kochanków z Werony, cóż tam Tristan i Izolda, to on cierpiał najbardziej, on przeżywał największy i najtragiczniejszy dramat miłosny wszech czasów. Jego bogini i królowa nie chciała dopuścić go nawet do pierwszej bazy, za to chętnie i systematycznie uszczuplała konto, łaskawie przyjmując drogie prezenty w postaci pereł, złotej biżuterii oraz futer. Zasoby niepokojąco topniały tak jak nadzieje, że może jednak, może kiedyś….
Kiedy na jego koncie ulotnił się największy afrodyzjak, nagle Wenus zaczęła miewać problemy z chorą matką, którą musiała się opiekować, albo najlepsza przyjaciółka potrzebowała wypłakać się w rękach, albo szew dawał dodatkowe zlecenia i zostawała po godzinach. Z krótkich i sporadycznych spotkań kiedy mógł patrzeć jej w oczy, trzymając za piękną dłoń udekorowaną biżuterią od niego, ich relacje przerodziły się na jeszcze krótsze przelotne spotkania. Godzinami wystawał pod jej pracą licząc na to, że ją spotka, bywał w jej warzywniaku, w parku gdzie miała zwyczaj biegać, ale los był nieubłagany, widywał ją z rzadka, ukradkiem z daleka.
O jakże się dręczył, ile by dał za kwadrans jej towarzystwa, możliwość muśnięcia ust, dłoni.
Minęło wiele tygodni tej udręki, aż pewnego dnia, postanowił, że zrobi jej niespodziankę. Podekscytowany wybiegł z domu, pędził jak na skrzydłach przecznicę za przecznicą wyobrażając sobie, że stęskniona rzuci mu się na szyję, a on wreszcie wyzna miłość. Zdyszany dowlókł się pod jej dom, przeskoczył parkan, już miał zapukać do drzwi, ale nagle stracił rezon. A co jak jest zajęta? A jak źle przyjmie taką niezapowiedzianą wizytę ? A może się zdenerwuje i już nigdy, przenigdy nie zechce go widzieć? Nie, nie mógł ryzykować, odwrócił się na pięcie, kiedy kątem oka zauważył ruch w oknie na parterze. Przyczaił się w zaroślach. To co zobaczył zmroziło mu krew w żyłach, spowodowało, że stracił oddech, nogi były jak z waty. Chciał zapaść się pod ziemię, umrzeć…
Jego Venus stała nago przed lustrem bawiąc się tą częścią ciała, którą on się czasem bawił w poczuciu samotności...
p.s. zakończenie napisałam w 2020 roku :)