1 august 2012
Opowieść o Niczym
Język polski jest lekko nielogiczny. Mówi się: "nic nie czuję" - czyli jednak COŚ się czuje.
Tymczasem Ona czuła Nic. Wielkie, wilgotne, ciemne, wybrukowane w brzuchu jak poniemiecki bunkier. Ale to nie miało kształtu, koloru, faktury, zapachu, nie było przestrzenią.
Było Niczym. Nieistnieniem. Nie istniało, będąc.
Było jak powietrze. Wiatr. Istniało tylko przez objawy, tak, jak istnieje tlen i ozon: poprzez ciche westchnięcia, zaczerpywanie powietrza i unoszenie żeber, łamanie kwiatów i włosów.
Ale wiatr groził, burzył, grzmiał głosem. Lub przeciwnie: śpiewał słodkie ballady o lekkości.
A tu było Nic. Huczało w uszach tylko szumem ciszej, pokornej towarzyszki życia (śmierci? nieistnienia?) Nic. Było głodem i zaspokojeniem, chciało być Wszystkim. Zjadało ją więc jak biały robak podgryza jabłko; przeżerało miąższ jej myśli, spijało soki uczuć. "Biały robak Pacman, biały, żółty, co za różnica" - myślała. "Jestem tylko levelem do przejścia, przepraszam, przeżucia".
I właśnie tak czuła swoje życie: przeżute, a nie przeżyte.
Pani doktor była podobnego zdania: "wygląda to tak, jakby ją coś podżerało i nie pozwalało odżywać. Zespół złego wchłaniania". "Czy to znaczy, że wchłaniam zło?" - pytała mamę. "Nie kochanie, ty tylko wchłaniasz Nic.
Żeby mieć wrażenie, że jednak COŚ wchłania, pochłaniała książki. Mama mówiła: mól książkowy. Ona nie lubiła tego określenia, nie lubiła tych wymyślonych, przeżartych dziurek w treści, tej pustki w słowach, których nie mogła zacerować jak skarpetkę.
Wolała myśleć, że je. Prawdziwe jedzenie nie przynosiło ulgi. Czuła bardziej fizycznie, jak głęboka jest studnia w jej ciele, jak długo lecą małe kamyczki życia, odbijając się o ściany jej organizmu, rezonując echem. Wolała myśleć, że je słowa. Podjada. Jak rozciera smak sensu o wargi, jak otacza zębami, jak przytula ciepłem podniebienia i miękkością języka.
Któregoś dnia zamiast Ali z kotem pojawiła się babcia z rakiem. Mowiła: "Popatrz babciu, ja też mam raka", kreśląc sobie na brzuchu iksa z butelek ze środkami chemicznymi. Babcia denerwowała się jej infantylnością, że jak to, ona ma raka, piąta chemia za pasem, za włosem ani śladu, a tu sobie gówniara stroi żarty.
Ona wiedziała. Ma raka.
Duszy.
I chemię też ma.
Miłości.
Istnieje chemia miłości, bo istnieje rak. Wydawało się to logiczne. Miłość jest lekiem. Jej dużo starsi rówieśnicy też używali chemii, skomplikowanych wzorów, by stać się prostsi: cedwahapięćoha. Ona wybierała skomplikowanych ludzi.
Mówiła nawet do Dziury: "popatrz, popatrz, teraz nas jest dwoje, a nawet czworo, bo jesteśmy również w sobie nawzajem, a Ty jestes jedna, samotna. Wyobrażała sobie nawet, jak On w nią wchodzi - fizycznie i niefizycznie - jak zakorzenia się, jak Ona przestaje być ugorem, nieużytkiem, Niczym.
I tylko czasem świat przeżerał sam siebie; patrzyła przed siebie i nie było okna, drzewa, drogi, tylko czarna, wypalona dziura (choć żadna czarna dziura nie istniała, a jeśli, to pomiędzy bodźcem a receptorami jej krótkowzrocznych oczu). Wtedy pytali: co Ci jest?
"Nic, nic".
I mówiła prawdę.
Wtedy oni odchodzili do swoich nicości , zostawiali ją z Niczym. A nic stawało się Wszystkim, smakiem w ustach, szumem w uszach, błądzeniem błędnika, laniem się dłoni, podszeptem w podświadomości. "Popatrz, poczuj, posmakuj - szeptało - jesteś Niczym, jesteś mną, nie istniejesz. Ludzie lubią jasnych, iskrzących ludzi, Ty ciemny worku śmierci. Nie masz w sobie światłowodów, tylko ciemne wody, wpakuj kamienie w dżinsy i idź się utop, ty opuszczony Czarnobylu ty, ty wygasłe wesołe miasteczko po sezonie. Mówisz, że inni ludzie są puści - oni są pełniejsi od Ciebie.
I poszła, i uciekła, i spojrzała w pustkę grobu, a pustki przejrzały się w sobie.
I roześmiała się głośno, bo śmiech od śmierci dzieli zaledwie kilka liter.