Prose

Krzysztof Półtorak


older other prose newer

15 april 2012

Bóle fantomowe

Atmosfera stawała się coraz bardziej gęsta i lepka. Wszystkie miejsca przy barze i stolikach były zajęte. Bracia Rychły, elektronicy starej daty, snuli niekończące się opowieści, skacząc z tematów technicznych na erotyczne i z powrotem. Starszy z braci, Gabriel, nie krył emocji, opowiadając o nowej antenie kierunkowej, dzięki której można słuchać zagłuszanych stacji radiowych. Prototyp tej anteny powstał jeszcze w czasach komuny. Młodszy z nie mniejszym entuzjazmem rozprawiał o zaletach płatnej miłości i o tym, że wciąż płonie w nim potężny ogień pożądania.
— Dogodziłem jej trzy razy, nie chciała mnie wypuścić, dajecie wiarę? — przechwalał się Bernard.
Facet, na oko pięćdziesięcioletni, ślamazarnie odsunął krzesło i pozwolił, by grawitacja dokonała reszty. Przeczesał włosy długimi palcami. Wyciągnął ręce w kierunku Kuby.
— Byłem kiedyś najlepszym pianistą w tym mieście — wybełkotał powoli.
Gabriel napełnił gorzałką kieliszek i podsunął go pod nos pianisty.
— Łykaj i wypieprzaj, nie interesują mnie twoje pijackie historie — Rychły miał naprawdę groźną minę.
Pianista uniósł kieliszek, prześwietlił go wzrokiem i szybkim ruchem przelał gorzałkę do gardła. Gabriel chwycił za połę marynarki intruza. Przez chwilę tarmosili się, ale szybko dała znać o sobie przewaga fizyczna Rychłego. Krzesło przy ich stoliku znowu było wolne.
— Zlitujesz się nad takim, a on cię potem zakapuje. W tej knajpie aż roi się od donosicieli. Lepiej dmuchać na zimne — pouczał Bernard.
Kuba wypił ostatni kieliszek Jägermeistera i dokończył piwo.
— Możesz przypomnieć mi adres? — zwrócił się do młodszego z braci.
Na poczciwej twarzy Bernarda odmalował się wysiłek.
— No daj mu adres tej fabryczki, frędzlu. Od godziny o niej piejesz — wybulgotał Gabriel.
Ogromna dłoń Bernarda utknęła na chwilę w ciasnej kieszeni flanelowej koszuli.
— A masz. Masz. Na zawsze. Pozdrów ode mnie szefową — powiedział Bernard, kładąc przed Kubą kolorową wizytówkę.
Typowa „agenturalna” ulotka — zdjęcia dziewczyn, numer telefonu, adres i godziny otwarcia lokalu. Na rewersie widniał zielony, równoramienny krzyż.

Taksówka minęła ponure, dziewiętnastowieczne osiedle mieszkalne, gdzie na murach roiło się od wymalowanych sprayem pogróżek, kierowanych pod adresem dzielnicowego i jego podwładnych. Wjechali w przemysłowy rejon miasta, a po kolejnym kwadransie dotarli na ulicę Krętą, wijącą się wśród placów i poletek, otoczonych siatką z drutem kolczastym. Ulica była ślepa — na jej końcu majaczyła szkaradna, kominiasta bryła fabryki, przypominająca zameczek, czy raczej rozbudowaną do granic absurdu hacjendę jakiegoś nowobogackiego buraka. Kuba zapłacił kierowcy i poprosił go, by wstrzymał się parę minut z odjazdem. Podszedł do drzwi znajdujących się w jednym ze skrzydeł bramy. Na wrotach widniał napis: „Nie trąbić — dzwonić!”. Nacisnął guzik, odczekał dłuższą chwilę; nacisnął raz jeszcze.
— Dlaczego nikt nie wychodzi, ni bramy otwiera? O jest, jest ktoś. Imię moje chcą? Jurand ze Spychowa — recytował Kuba, opierając się czołem o drzwi — Ale znowu brama zamknięta i milczenie wielkie. Upokorzyć mnie Krzyżacy chcą, jak żebraka potraktować!
Odszedł kilka kroków, podniósł kamień i cisnął nim w blachę.
— Noc cała minęła i nadal nic, do miasta chyba zawracać trzeba — ciągnął, chwiejąc się na nogach. I już myślał o tym, by skierować kroki w kierunku taksówki, gdy zazgrzytał zamek. W drzwiach stanął niewysoki facet w skórzanej kurtce i spodniach w prążki.
— Jacy Krzyżacy, psia twoja mać? Chcesz mnie obrazić? — krzyknął zamkowy selekcjoner, przygryzając groźnie wąsy.
—Na Boga, Lachy! Skoro tak, to chętnie skorzystam z waszej gościnności — odpalił rozbawiony Kuba.
— Pójdziesz za tymi świecącymi strzałkami.
Wykidajło pociągnął solidnego macha i rzucił papierosa za drzwi, którymi za chwilę trzasnął z całej siły.

Kuba lawirował po tajemniczym obiekcie, prowadzony świetlnymi strzałami Amora. Dotarł do miejsca przeznaczenia, o czym świadczyła automatycznie zapalająca się lampa, wisząca nad solidnymi drzwiami.
— Proszę wchodzić szybko i nie wpuszczać zimna — rzekła ubrana w szlafrok kobieta. Próbowała chwycić Kubę za przedramię. Jej dłoń zacisnęła się na pustym rękawie. Nie zdołała ukryć zmieszania. Stanęła za kontuarem i sięgnęła po zeszyt.
 — Proszę bardzo, czym możemy służyć? Zbliżają się święta, sporo dziewczyn wyjechało, ale z pewnością znajdziesz kogoś interesującego — ciągnęła, przerzucając kartki ze zdjęciami.
— Chodzi o ból… — Kuba był nie mniej speszony niż burdelmama.
Kobieta jeszcze przez chwilę przewracała kartki.
— Nie ma problemu. Tylko musisz poczekać pół godziny. Lady Klara to doświadczona domina, będziesz zachwycony.
— Nie w tym rzecz.
 Położył na ladzie wizytówkę i wskazał na zielony krzyżyk. Mama schowała zeszyt do szuflady.
— Ależ oczywiście. Przepraszam, że nie domyśliłam się od razu. Płacisz teraz sto pięćdziesiąt złotych, resztę dasz dziewczynie. Ostateczna kwota zależy od rodzaju środka.

Przeszli wąskim i długim korytarzem. Znaleźli się w dyskretnie oświetlonym pomieszczeniu, wyposażonym w dwie sofy. Na przeciwległej ścianie znajdowały się drzwi z fluorescencyjnym krzyżem. Na jednej z sof siedział mężczyzna w średnim wieku. Masował spuchniętą twarz i cicho postękiwał.
— Kolejka nie jest długa, proszę usiądź i poczekaj — powiedziała mama i pogłaskała policzek Kuby — może zdecydujesz się na coś jeszcze. Zapraszam na dół, do piekiełka. Odprężysz się, zobaczysz dziewczyny.
— Chętnie wypiję z tobą drinka – odparł Kuba, poklepując mamę po wypukłościach z tyłu szlafroka.
Był już całkowicie rozluźniony. Siedział przez chwilę w milczeniu, zerkając od czasu do czasu na spuchniętego jegomościa. Nieszczęśnik odezwał się pierwszy.
— Pieprzona szóstka, robiłem ją miesiąc temu, boli gorzej niż przed leczeniem.
— Czemu nie pójdzie pan do dentysty, który tak sknocił robotę? — pociągnął temat Kuba.
— Daj pan spokój, za Chiny Ludowe nie zgodzę się na wiercenie bez znieczulenia.
Kuba zaśmiał się szczerze, by za chwilę popaść w zadumę.
— Pana boli ten zgniły ząb, a mnie boli dłoń
Odsłonił kikut.
— Jak to dłoń? — wymamrotał spuchlak.
— No właśnie. A wie pan jak napiernicza? To dopiero pech. Szczęście w nieszczęściu, że działają środki przeciwbólowe.
Facet z zepsutym zębem zasępił się. Pewnie analizował poznany właśnie fenomen.
— Nie zrobił pan zapasu? — odezwał się wreszcie.
— Zgapiłem się. No wie pan, terminy są ruchome i jakieś takie to wszystko zawiłe, tajemnicze. Zakaz sprzedaży środków przeciwbólowych trwa czterdzieści parę dni i kończy się w pierwszą niedzielę po pełni księżyca, która następuje po równonocy wiosennej, czy jakoś tak… Skomplikowane, prawda? A w tym roku wypadło to zdecydowanie wcześniej, niż w zeszłym.
— Mówiąc krótko, od środy popielcowej towaru brak — rzekł spuchlak, uśmiechając się nieznacznie.
— O to, to — dodał Kuba.
Znowu zadumał się. Przeszło mu przez myśl, że ten facet z kolejki w burdelowej przychodni, całkiem zresztą sympatyczny jegomość, może być kapusiem. Nie potrafił ocenić skali swojego przewinienia. Przestraszył się, że za kupowanie środków przeciwbólowych w okresie obowiązywania zakazu mogą amputować mu drugą dłoń.
— Jak w zeszłym roku znalazłem się w potrzebie, to dosyć nieszczelna była granica z Czechami. Kupiłem wtedy fenomenalny środek przeszmuglowany stamtąd — przerwał ciszę podejrzany o donosicielstwo mężczyzna — coś jak ta nasza dawna Pyralgina, mówię panu, super rzecz, błyskawicznie i skutecznie to działało.
— Nie no, na mieście niczego nie szukałem, to nielegalne. Tu to co innego, jest ciche przyzwolenie, prawda? — rzekł Kuba, spoglądając badawczo na swojego interlokutora.
— Tak, ma pan rację, lepiej zachować ostrożność. Oczywiście, w agencji to właściwie legalne. A w ogóle cały ten kult bólu, to mieszanie polityki i religii — ja tego nie rozumiem i nie kupuję.
Z gabinetu wyszła kobieta o nieprzytomnym spojrzeniu. Słaniając się i opierając co chwila o ścianę, opuściła poczekalnię. Spuchlak wskoczył do pokoju, pozostawiając otwarte drzwi.
— Masz tu Edgara, daj dwie paczki czegoś na ibuprofenie, a ja spadam bez zbędnych ceregieli.
Zanim wyszedł z poczekalni, poklepał Kubę po ramieniu i rzucił:
— Nie bój pan żaby, są na świecie przyzwoici ludzie, całe masy przyzwoitych ludzi, bywaj pan!

Subtelne światło, relaksująca muzyka, biały lateksowy strój pielęgniarki z czerwonym krzyżem na piersiach. Dziewczyna miała piękną twarz, chociaż tipsy i lateks przydawały jej nieco tandetnej aury.
— Tu jest cennik środków przeciwbólowych. Gdybyś chciał coś ekstra, to… znasz ceny?
— Co ekstra? — rzucił i od razu poczuł zażenowanie z powodu swojej gapowatości.
— Sto pięćdziesiąt z zabezpieczeniami, pięćdziesiąt dopłaty za brak zabezpieczeń — szepnęła zachęcająco dziewczyna.
— Proszę tylko pozycję numer czternaście, dwa opakowania. Czy mogę to zażyć na miejscu?
— Nie śpiesz się. W cenie masz trzydzieści minut pobytu w gabinecie i masaż relaksacyjny.
Otworzyła metalową szafę. Wyjęła z niej leki, plastikowy kubeczek oraz butelkę z wodą.
Przełknął dwie tabletki i siadł w obrotowym fotelu.

Ból odpłynął, zmęczenie też. Długie paznokcie wędrowały po owłosionej klatce piersiowej, powodując cichy, elektryczny trzask.
— Cudownie to robisz — szepnął.
— Staram się. Podobasz mi się — odpowiedziała, całując jego powieki.
— Doprawdy? Nawet z tym kikutem?
— Podpadłeś im, prawda? — wyszeptała to pytanie prosto do ucha, zmysłowo, aż poczuł mrowienie w krzyżu.
Postanowił pociągnąć grę. Zbliżył usta do ucha dziewczyny.
— Gdzie jest kamera, kotku?
Podeszła do metalowej szafy. Zdjęła z niej niewielkie pudełko i wręczyła Kubie.
Usunięcie zapisu zajęło mu zaledwie parę sekund.

Zstąpił do piekieł. Dziwki tańczyły na rurach, oblegały bar, czekały przy stolikach. Bez trudu odnalazł mamę. Ukłonił się w pas. Wskazała krzesło obok stolika. Rozmawiali przez chwilę o zamkowym personelu. Mama wyjaśniła, że w związku ze świątecznym okresem, połowa dziewczyn wyjechała. Pozostały właściwie tylko te ze Wschodu. Nie jadą do domu nie tylko ze względu na różnice związane z kalendarzem, ale przede wszystkim z powodu trudności z powrotem do Polski. Granice nie były tak szczelne nawet w czasach naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Kuba dowiedział się też, że ciemnoskóra dziewczyna tańczącą przy rurze to nie Murzynka, tylko deczko nadużywająca solarium Ukrainka. Ale dla klientów spragnionych egzotyki jest niezłym wabikiem. W pewnym momencie uwagę Kuby przyciągnął wystrój piekiełka. Rury, lustrzane kule i lasery są standardowymi elementami wyposażenia takich lokali, niezwykłe i nijak nie pasujące do tego miejsca były natomiast obrazy. Około piętnastu malowideł przedstawiało portrety ułanów.
— Kto jest właścicielem tego burdelu?
Mama uśmiechnęła się i połaskotała Kubę po nosie.
— No powiedz, nie wygadam nikomu — Kuba uśmiechnął się tak słodko, jak tylko potrafił.
— Patrz dyskretnie. Siedzi w rogu sali, obok alkomatu.
Odczekał kilka sekund i spojrzał we wskazanym kierunku. Od stolika wstał niski facet w butach z cholewami i marynarką świecącą naszytymi na łokciach łatami. Podszedł do baru. Kuba pamiętał doskonale tę twarz z plakatów wyborczych, a przede wszystkim z głośnej sprawy misteriów pasyjnych, w których ów polityk wziął udział, odgrywając główną rolę i pozwalając przybić się do krzyża. Objął mężczyznę i wykrzyknął mu do ucha:
— Gdy palca do rany nie włoży, nie uwierzy!
Właściciel fabryki-zamku odepchnął prześladowcę. Kuba padł na kolana, usiłując całować go po rękach. Chwycił adorowaną dłoń i odchylił tak, by wyraźnie ją oświetlić. To była dłoń nie skalana pracą fizyczną, a tym bardziej nie nosząca jakichkolwiek śladów gwoździa. Jej właściciel najwyraźniej zrozumiał sens całego zamieszania. Pstryknął palcami, zwracając tym uwagę barmana.
— Oszust! Kanalia! — krzyczał Kuba, tonąc w ramionach osiłków.
Fabrykant spoliczkował go parokrotnie. Przy każdym uderzeniu wydawał z siebie rodzaj jęku czy westchnienia. Prostował się przy tym i stawał na palcach, dzięki czemu jego nikczemnego wzrostu postać zyskiwała kilka centymetrów.

Przy ścianach magazynu stały drewniane skrzynie. Jedno z pudeł znalazło się na środku pomieszczenia. Stał na nim fabrykant, eksponując lśniące buty z cholewami.
— Wąsik pierwsza klasa, lakiery też fetyszowe! — w samobójczym geście wykrzyknął Kuba, udając opanowanie. Nic więcej nie był w stanie powiedzieć przez najbliższą minutę, a to za sprawą solidnego ciosu w brzuch, ofiarowanego bezinteresownie przez jednego z osiłków.
— Szefie, połamać mu giry? — zapytał ten od bicia.
— Trzeba coś takiego zrobić, iżby zapamiętał na całe życie — odpowiedział z wysokości właściciel wąsów.
— Może wanna z kwasem? — dorzucił drugi osiłek.
— Nie, to nie to. Myślę, że najdoskonalszą karą będzie wyrzucenie go poza granice naszego zamku, iżby skamlał pod murami, zdając sobie sprawę, że powrotu nie ma.

Sprawy potoczyły się w zawrotnym tempie. Sesja fotograficzna, odciski palców, kopniak od wykidajły, zimny bruk. Wrota zamku zatrzasnęły się, czyniąc łoskot wielki, wracający echem jeszcze długo.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1