3 february 2014
Lato 76
Ulica Laskowa (nazwa akurat całkiem sympatyczna), wrześniowe słońce, lekka mgiełka. Coś faluje w brzuchu nieprzyjemnie - na nic zdaje się przyjazna kolorystyka furtki, widok blaszanych muchomorków wytyczających ścieżkę do głównego wejścia budynku oraz scena rodzajowa z krasnalami na jego ścianach. Smród – przypalona kasza manna.
- Na co tam, jeszcze jeden, ta? Haniaaa, objaśni mu co trza!
Hania odbiera mnie rodzicom (a ci znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki), tłumaczy zasady, daje do zrozumienia, objaśnia. Powiada, że to nie dom wczasowy, że jakby co to złapią, że jakby co, to jest komin wysoki, co z garkuchni wyziewy w niebo kieruje. Pokazuje mi Hania szatnię, mokrą szmatą machając ostrzegawczo. Wskazuje otwartą szafkę na buty i tłumaczy, że od dzisiaj nie ważne jakie imię moje i żebym sobie dobrze zapamiętał, że jestem pomarańczowym półkolem – znaczek pomarańczowego półkola znajduje się zarówno na wieszaku, jak i na drzwiczkach szafki. Bo tu tak jest – wszyscy, poza personelem, to figury geometryczne. Ja coś tłumaczę, protestuję lekko, godzę się wreszcie na figurę, ale i negocjować próbuję, wyjaśniam że z godnością uniosę brzemię koła pomarańczowego, ale do kurwy nędzy, nie półkola; oczywista, że językiem operowałem wtedy mniej wulgarnym i mniej dojrzałym, niech czytelnik mi wybaczy te drobne nieścisłości. W każdym razie skutek wspomnianej przepychanki był mizerny. Ląduję przy stole w pokoju jadalnym, Hania podaje kaszę. Smak potrawy sugeruje, że wycisnęła doń wodę ze szmaty. Zwracam wszystko z nawiązką, zanieczyszczam przy tym strój Sokoła Mariana. O dziwo, nikt z tego nie robi problemu, a Sokół bawi się w najlepsze, rozbryzgując kaszę tak, by upaprać nią jak największą liczbę dziewczynek. Ten objaw zalążkowej formy sokołowej walki o przetrwanie gatunku zdominował porę śniadania, poprzedzającą czas leżakowania.
Leżak, na nim ja, unieruchomiony komendą oberkapo imieniem Jadzia: „Ja wychodzę, ale tu na szafie jest magiczne oko, wszystko zauważy! A niech któreś z was się poruszy, to już ja je urządzę. Mam narzeczonego, a z nim nie ma żartów, bo to milicjant”.
Ano nie było żartów, trwała operacja „Lato 76”. Milicja zapuściła macki pomiędzy lud wściekły, mięsa spragniony, nie dający nabrać się na propagandę „Trybuny Ludu”, sprzedającej głodne kawałki o tym, jak to kryzys ogarnął cały świat, i że na przykład w takiej Islandii z kłopotami żywnościowymi radzą sobie poprzez wprowadzenie diety rybnej. Ja tam czytać jeszcze nie umiałem i niewiele rozumiałem, ale strach przed milicją nie był mi obcy. A jako że historyjce o magicznym oku dałem wiarę , wykonywałem wyłącznie niezauważalne dla czujnika mikroruchy. I tak oto już po 30 minutach mikroporuszania ręką, zdołałem wydobyć z kieszeni pudełeczko po kremie Nivea i uwolnić z niego malutkiego ludzika w stroju zawiadowcy stacji. Ubrany był w szary mundur i czapkę z czerwonym wierzchem. Unosił wysoko lizak, dając znak do odjazdu pociągu. Spośród kilkunastu ludzików stojących na mojej makiecie kolejowej, właśnie tego zawiadowcę darzyłem największą przyjaźnią, uczuciem jak najbardziej odwzajemnionym. Przyznam się, że w obecności kieszonkowego zawiadowcy czułem się zdecydowanie raźniej. Nie mówię, że dla pozostałych ludzików byłem obojętny, o nie. Tego ranka pani stojąca na peronie pożegnała mnie unosząc chusteczkę znacznie wyżej niż zwykle.
Zawiadowca był świadkiem paru nieprzyjemności, które spotkały mnie w przedszkolu przez kolejne tygodnie. Najbardziej obrywałem za sposób składania piżamy po leżakowaniu. Nie potrafiłem, a nawet nie chciałem składać piżamy w kostkę, zamiast tego rozkładałem ją na leżaku tak, by tworzyła kształt litery X. Dostałem za to solidny łomot mokrą szmatą. Nie mogłem pojąć, czemu taka odrobina indywidualności, no może nazwijmy rzecz inaczej: pofolgowania drobnej obsesji, w myśl której nienoszone ubrania powinny spoczywać w maksymalnie wygodnej dla nich pozie, no więc czemu coś takiego wystarczyło by uruchomić wobec mnie przemoc psychiczną i fizyczną. Przyznaję że oduczono mnie wtedy takiego traktowania ubrań. Z czasem uleczony zostałem z paru innych obsesji, na przykład tej dotyczącej sposobu poruszania się na przejściach dla pieszych. Inna sprawa, że chodzenia swobodnego po pasach, a nie WYŁĄCZNIE PO BIAŁYCH PASACH nauczyłem się dopiero jakiś czas po otrzymaniu świadectwa dojrzałości. A wracając do obserwacji zawiadowcy stacji – niejednokrotnie miał okazję przekonać się o nieludzkim traktowaniu dzieci. Przykładowo, zmuszano nas jabłka zagryzać chlebem. Albo weźmy temat zabawek – nie było ich za dużo, ale mimo tego, a może właśnie dlatego zabroniono nam dotykania plastikowych słoników, samochodzików i drewnianych klocków. Zamiast tego słuchaliśmy na okrągło płyt z bajkami. Nie cierpiałem kapo Stefanii serwującej bajki, ani oberkapo Jadwigi, szlajającej się w godzinach pracy ze swoim narzeczonym-milicjantem, niewiele większą sympatią darzyłem zresztą dzieci, tak łatwo dające się zmanipulować i urobić. Jeśli miałbym wskazać jakiś wyjątek, to był nim Sokół Marian. Nie robił sobie wiele z rozkazów kapo, zapładniał dziewczęta przy każdym śniadaniu, potrafił zrobić skok na półkę z zabawkami by w okamgnieniu urwać głowę lalce. Personel przedszkolny szukał jakieś metody na Sokoła. Przemoc fizyczna na nic się zdawała, więc postanowiono wytoczyć działo największego kalibru. Sokół miał niedoskonały wzrok, nosił okulary, których jedno szkło zaklejone było skajową łatką. Byłem świadkiem tego jak oberkapo Jadwiga szarpała Sokoła wyzywając go od „pieprzonych cyklopów”. Nic sobie Sokół z tego nie robił. Ba, wydaje mi się, że nawet traktował to określenie jako komplement.
Mój organizm uruchomił mechanizmy obronne. Nie kończące się grypy uwolniły mnie od wszelakich złych przygód oczekujących na ulicy Laskowej.