27 october 2014
Pluskwa milenijna
Prolog
Była niedziela, był to też Dzień Zaduszny. Popołudniową porą zapanowały na świecie szaruga oraz apatia. Telewizyjna zorza wypełniła okna betonowych domów. Mężczyzna w poplamionej, wiatrem podszytej jesionce zwiedzał osiedle, kołacząc do drzwi klatek schodowych. Może zmylił go blask świec, pojawiający się tu i ówdzie w oczodołach mieszkań? Nikt nie otwierał, chlebem nie częstował, ani do ciepłej łaźni nie zapraszał. Dołączył do niego facet, w podobnym zresztą, dziadowskim typie. Zapalili papierosy, porozmawiali chwilę. Zapewne dotarło do nich, że musieli zabłądzić. Wolnym krokiem opuścili blokowisko.
Księgi
„Trójksiąg Siti”, z którego zaczerpnięto poniższe cytaty, występuje pod różnymi nazwami. Funkcjonują wersje dzieła, różniące się liczbą rozdziałów, a także kolejnością występujących w nim opowieści. Tekst istnieje prawdopodobnie jedynie w formie elektronicznej (pomijając księgę pierwszą), a autentyczność dwu ostatnich ksiąg poddaje się w wątpliwość. Szczególnym zainteresowaniem badaczy cieszy się księga pierwsza, której oryginał (w języku niemieckim) został rzekomo znaleziony w Lipsku w roku 1887. Jej powstanie datuje się na drugą połowę XVII wieku. Brak pierwszych stron księgi uniemożliwia zapoznanie się z genezą dzieła. Pod numerami poszczególnych rozdziałów widnieją nazwiska tłumaczy, brak jednak informacji o tym, z jakiego języka odbywała się translacja. Według jednej z hipotez, księga ta jest mistyfikacją, a w jej stworzeniu brał udział Heinrich Georg Basel, filozof i matematyk, uczeń Godfryda Wilhelma Leibnitza. Co do pochodzenia pozostałych ksiąg toczą się spory w zamkniętych internetowych grupach dyskusyjnych. Watykan nigdy nie zajął stanowiska w sprawie „Trójksięgu”. Przypuszcza się, że Stolica Piotrowa stoi za działaniami związanymi z usuwaniem kopii tego dzieła z wszelkich serwerów internetowych.
Księga pierwsza, rozdział drugi
Przekład z języka niemieckiego: Wacław Tyczyński
Wiedział Pan, że co spowodował, doskonalszym być nie mogło, bowiem czyniąc rozdział niebios, wód i ziemi, a także powołując do istnienia domenę podziemną, zadość uczynił zasadom Kosmosu. Ogrom pracy wykonał przeto, rozwiązując zespół równań, a było ich milion wiązek po milion, a w każdym zmiennych milion. Cztery sezony, według rachuby Siti, trudził się Pan, aż wreszcie dzieło swe ujrzeć mógł kompletne.
[…]
Ulepił Pan człowieka. Na swoje podobieństwo uczynił go, bacząc na detale najdrobniejsze. Tchnął życie Pan w człowieka, a rzekł mu przy tym: „Daję ci we władanie ziemię wraz ze zwierzyną morską i powietrzną. Czyń użytek z tego, co przekazuję ci i rób to według upodobania swego”.
[…]
I wspomniał Pan: „Nie jest dobre, by mężczyzna był sam”. I widział, że stwór wszelaki dotąd uczyniony, dostateczną pomocą dla mężczyzny nie będzie. Dzieło stworzenia pełnym uznał, widząc radość mężczyzny, który poznał niewiastę. Odtąd żyć mieli w ogrodzie Eden.
[…]
Było w owym ogrodzie liczydło potężne, zdolne rozwiązywać równania dowolnie złożone. Rzekł Pan do człowieka: „Używaj kobiety i wszelkiej zwierzyny, co u stóp twoich pełza. Ciesz się słodyczą owocu jabłoni, wygrzewaj swe ciało w promieniach słońca. Niech podziw twój dla harmonii niebios pozostanie jeno pretekstem, byś wspominał ten dzień. Nie waż się liczydłem rachować gwiazd, ani planet położenia wyznaczać. Łamiąc ten zakaz, nieszczęście sprowadzisz na siebie i twą niewiastę, oraz na potomstwo wasze.
[…]
Nasyciwszy zmysły, jął człowiek rachować gwiazdy i ruchy planet przewidywać. A że palce u rąk i znaki na piasku nie starczały, by te rachuby prowadzić, sięgnął człowiek po liczydło.
[…]
Rzekł Pan: „Pozostawiam was nagich i opuścić ogród Eden nakazuję. Na drogę daję wam liczydło, powodując wcześniej szkody rozliczne w jego trzewiach. Odtąd w pocie czoła będziecie zdobywać swój chleb. Pomni bądźcie na przyczynę waszego losu. Czyńcie ziemię poddaną, tak jak wam nakazałem u zarania, jednak w rolę moją wchodzić nie ważcie się. Nie próbujcie wracać do ogrodu rajskiego, ani jakiejkolwiek jego namiastki nie szukajcie. Liczydła używajcie z rozwagą i z umiarkowaniem. Nie ulegajcie namowom tego, co zawiaduje krainą podziemną. Na zgubę posłać was gotów, oto zamysł jego prawdziwy.”
Księga Trzecia, rozdział 16
Przekład z języka angielskiego: tariqu & focal28mm
Podziękowania dla XoXo za udostępnienie tekstu
Będzie to czas, gdy wśród rabinów i innych w piśmie uczonych wieść się rozniesie, że Pan odwrócił swe lico w stronę ciemną, chcąc oszczędzić sobie przykrego widoku. Król podziemia weźmie we władanie pół świata. Lud Pana dozna wielkich prześladowań na lądzie zwanym Europa. Bestia strojna w brunatne szaty zleci rzemieślnikom z Ameryki sporządzenie liczydeł, co pozwolą przed upływem dnia wskazać, gdzie ludzie Pana przebywają, a potem ustanowić porządek, w jakim pójdą w ogień.
[…]
Wejrzy Pan na nieszczęście swego ludu, w popiół obracanego na mocy rozkazów bestii brunatnej. Oto bestia czerwona pochwyci bestię brunatną i runą mury miasta, co tysiąc lat miało świecić w koronie świata. Nie wyginie lud Pana, a jeden z jego mędrców użyje liczydła, by ukraść żar podziemiu. Dzięki żmudnym rachubom zdoła wykrzesać kulę ognia, mającą kształt słońca, lecz od niego znacznie gorętszą. Kula ta, gdy zjawi się na pustyni, spoi bezmiar ziaren piasku w jedną skałę.
[…]
Wystygną paleniska, popiół spłynie rzekami do mórz, a ludzie światli pytać będą, czy przystoi poezją zajmować się po tym, gdy brat bratu takie uczynił rzeczy. Ciemne i krwi rządne masy ruszą utartymi ścieżkami, czym gniew Pana na nowo podsycać zaczną.
[…]
I rzeknie Pan: „Stary i zmęczony, postanawiam odpocząć, pozwalając kosmicznej pustce schłodzić me lico rozpalone. Gotowym odwrócić na zawsze wzrok od ziemi. Niechaj liczydło stanie się narzędziem waszej zagłady. Modlitwą i silnym postanowieniem poprawy mój zamysł nadal zmienić możecie.”
Za progiem tysiąclecia
Bożena krzątała się po kuchni, nacierała ziołami mięso, kroiła warzywa. Zapach barszczu wypełnił całe mieszkanie. Błyskały ostrza noży, pobrzękiwały pokrywki i bulgotał wrzątek, a z głośnika radia dobiegała bachowska fraza. Na początku wieku radiofonia stała jeszcze na jakim takim poziomie, i było przyjęte, że w Zaduszki czy Wielki Piątek nadawana jest odpowiednia muzyka. Schamienie było dużo mniejsze w tamtym czasie. Nikt nie miał odwagi posługiwać się wiertarką udarową w niedzielę i święta.
Trzyletni Bartek siedział pod stołem jak trusia, obserwując kuchenne czary i chłonąc wszystko, jakby wyczuwał wagę tamtych chwil.
Marek założył kurtkę i stanął w drzwiach kuchni.
– Wychodzisz? – zapytała Bożena.
– Tak, skoczę na chwilę do Łysego.
– Nie poczekasz na obiad?
Wahanie odmalowało się na twarzy Marka. Pokusa chwyciła za gardło pokusę. – Chyba jednak wyjdę. Obiecałem Łysemu, że będę na spotkaniu.
Winda nie zadziałała. Marek ponowił wezwanie, ale mechanizmy dźwigu ani drgnęły. Podniósł dłoń. W ostatniej chwili zdołał opanować złość – pozwolił trwać świątecznej ciszy, i tylko delikatnie pogłaskał blachę drzwi.
– Zejdę schodami, co za różnica – powiedział do siebie i ruszył na spotkanie przygody.
Złapał taksówkę. Rozsiadł się wygodnie na skórzanej kanapie. Zwrócił uwagę na nietypowe rozmiary auta. Kanapa mogła pomieścić swobodnie cztery dorosłe osoby. Nie przypominał sobie, by Daimler produkował tak wielkie limuzyny.
– Fajna fura. Pełen luksus.
Kierowca nie odpowiedział, tylko poprawił lusterko. Pojawiło się w nim oblicze o czarnych, bystrych oczach i dziobatej twarzy.
– Jedziemy na drugą stronę rzeki, na ulicę Bagienną. Chciałbym coś kupić po drodze, proszę zatrzymać się na najbliższej stacji benzynowej.
W sprawunkach był oczywisty nadmiar: wino, kilka piw, trzy flaszki wódki, a do tego jeszcze butelka Tequili. Dziewczyna z Bagiennej wspomniała, że przydałby się jakiś alkohol na tremę, ale na pewno nie myślała o takiej ilości trunku.
– To wszystko? – zapytała kasjerka.
– Wszystko.
Kobieta nacisnęła zielony klawisz. Na wyświetlaczu kasy pojawiła się kwota do zapłaty – zero złotych, zero groszy.
– To się nazywa promocja – powiedział Marek, uśmiechając się szczerze.
– Jak dają to trzeba brać, co nie?
Marek poczuł zakłopotanie, ale nie trwało ono długo. Kasjerka raz jeszcze stuknęła w klawiaturę – tym razem wyświetlacz podał prawidłową kwotę.
Wyszedł ze sklepu i cofnął się natychmiast – z nieba lały się strugi lodowatego deszczu. Pomyślał o barszczu i ciepłym mieszkaniu. I o domownikach pomyślał. Przede wszystkim o nich. Poprawił kołnierz i ruszył przed siebie. Gorzko zapłakał. Krople deszczu zapewniły skuteczny kamuflaż dla słonych oznak słabości. Obok wyjścia ze stacji, pod plastikowym daszkiem, stało dwóch dziadów w poplamionych okryciach. Marek wręczył jednemu z nich butelkę wódki.
– Pijcie za mnie, za moją duszę, panowie.
Dziad schował butelkę pod pazuchę i ukłonił się.
– A już myśleliśmy, że dzisiaj nie odnajdziemy się w roli, drogi chłopcze – powiedział drugi dziad.
Marek sięgnął do plecaka i wyjął kolejną butelkę czystej.
– A to dla tych, co błąkają się na granicy światów.
Dziad zabrał flaszkę i schował ją do torby.
– Wiesz chłopcze, z tym to mamy kłopot. Wielkie pomieszanie nastąpiło. Nie wiemy gdzie czyściec, gdzie świat żywych, a gdzie miejsca, w których dusze zabłąkane można spotkać. Czasem nam się wydaje, że całe to miasto, to jeden wielki czyściec, albo jeszcze co gorszego.
Obaj mężczyźni zamarli w bezruchu, kuląc się pod lichym zadaszeniem. Marek skierował kroki w stronę pobliskiego osiedla. Szedł szybko, wdeptując w kałuże i nie zważając na wodę wlewającą się do butów. Nie uszedł więcej niż trzysta metrów – drogę przeciął mu Mercedes, z trudem manewrując, ze względu na ogromne gabaryty auta. Kierowca wysiadł i otworzył tylne drzwi. Kłaniał się przy tym, jakby obsługiwał jakiegoś szejka czy ministra.
– Zgubił się pan.
– Nie musi mi pan o tym przypominać – powiedział Marek i zasiadł w wygodnej kanapie.
Był wściekły z powodu rozchwiania emocjonalnego, w które ta cała przygoda zaczęła go wpędzać już na samym jej początku.
Gnali pustymi ulicami. Było ciepło, monotonnie, sennie.
Taksówka zbliżała się do rzeki. Marek schylił się i podniósł kartonik, który wystawał spod zelówki buta. Na odwrocie znajdowała się fotografia, przedstawiająca Bożenę i Bartka. Leżeli na łóżku, w sypialni. Bożena obejmowała chłopca.
– Niech pan zawróci!
Kierowca uruchomił centralny zamek. Poprawił lusterko. Jego oczy błyskały światłem mijanych latarń. Marek pogładził tapicerkę, nie zdołał jednak wymacać zagłębienia, w którym mogło schować się cięgło zamka.
– Dostałeś ostrzeżenie, i to nie raz – mężczyzna mówił ze wschodnim akcentem.
– O co panu chodzi?
– Chcieliśmy mieć pewność, że masz silną motywację.
Kierowca włączył radio. Złapał chyba tę samą stację, której słuchała w kuchni Bożena. Wciąż nadawano Mszę h-moll Bacha. Pokręcił gałką strojenia i złapał inny program. Niski głos recytował wiersz.
Winda zjechała do piwnic. Otworzyły się drzwi.
Ktoś wszedł i zapytał: „Do góry?”
„W dół”, powiedziałem, „W dół, do góry już nie pojadę”*.
– Ale ty szedł schodami, malczik. Dźwig był zablokowany, tak?
Marek uderzył dłonią w zagłówek fotela.
– Spokojnie! W górę już nie pojedziesz, no na pociechę masz bekę miodu do spicia w tej piwnicy. Tylko musisz chcieć pracować dla nas.
– O czym pan, do jasnej cholery, mówi?
Kierowca sięgnął do gałki strojenia radia. Z głośników popłynęły syntetyczne dźwięki i dobrze znany Markowi głos wokalisty – wszystko w piosence było relaksujące, od tytułu, przez słowa, po muzykę.
– Ciesz się, malczik. Łap każdą chwilę.
Taksówkarz zaczął popisywać się możliwościami auta. Depnął solidnie na pedał gazu, gdy wjeżdżali na most. Za pomocą jednego z pokręteł przygasił wszelkie zbędne światła miejskie – latarnie żarzyły się delikatnie. Widok był wspaniały. Zdawało się, że samochód leci nad makietą z tekturowymi domkami i ognikami okien.
– Popatrz, ile roboty dla nas, drug.
– Nie jestem zbyt pracowity, proszę pana.
– Jaki masz wybór? Będziesz siedział i mazał się jak baba? Wdepnąłeś w gówno, odwrotu nie ma.
– Więc co pan uważa za słuszne zrobić w moim położeniu?
– Jak ja był mały, ja rzucał kamieniami w mrowiska…
– Jak ja byłem mały, też tak się bawiłem – przerwał kierowcy Marek.
– Mołodiec! A ludzi granatami w ich domach ty rozwalał?
Marek zamilkł. Wciąż macał tapicerkę drzwi. Wskazówka prędkościomierza zatrzymała się przy dwustu kilometrach na godzinę.
– Słuchaj, malczik, ja też trafił na takiego Pietię, na jakiego ty dzisiaj trafiasz. On mi bardzo rozjaśnił w głowie. I ty też będziesz mi dziękował, jak opowiem o tym jak się sprawy mają.
Auto wjechało w rejon miasta, który Marek znał bardzo słabo. Wiedział, że kierowca kluczy. I tylko nie było wiadomo, czy chodziło o dodatkowy zarobek, czy raczej o czas na to, by dokończyć rozmowę.
– Malczik, jesteś w dupie, w czarnej dupie, znajesz. Wszyscy ludzie są w takiej sytuacji, ale ty będziesz świadom tego, o co ta gra się toczy. Pamiętasz sprawę pluskwy? O komputerach mówię, znajesz.
– Pamiętam. Pracuję w firmie, która zajmowała się usuwaniem błędów w oprogramowaniu. Komputery przechowywały numer roku na dwu cyfrach, zamiast na czterech. Ale co to ma do rzeczy?
– O, to ty znakomicie wiesz, jak duża ta sprawa była. Mogło być niewesoło, malczik.
Marek wzruszył ramionami.
– Ty nie słyszał, że ugoda była między niebem a podziemnym światem. Pierwszy stycznia dwa tysiące - bum, koniec filmu. Tak miało być. Rzecz w tym, że my pluskwę ubili. My to zrobili, kiedy Bóg już nie patrzył, znajesz. On teraz myśli, że już po wszystkim. A świat już należy do pana podziemi. My żyjemy… jak to zwał… na kreskę, tak?
– Co za brednie!
– Teraz trzeba nowy porządek tu wprowadzać, ot co. Ty się znasz na tych igruszkach, malczik. Internet. Potęga. Sam wiesz, jedziesz do tej kobiety na Bagiennej. W Internecie ty ją zapoznał, tak? Chwila i już się z nią umawiasz na dymanko. I o to chodzi.
– O co niby?
– Zobacz, ile domów, ile okien. Ile mieszkań jeszcze nie podłączonych do Sieci. Pan podziemi chce naszej zguby. Ale nie ucieszyło go, jak dowiedział się, że to wszystko zawali się w jednej chwili. On chce upajać się, znajesz. To ma trwać długo i ma boleć.
– Chyba zaczynam rozumieć. Jestem wściekły, że wpadłem w tę pułapkę z dziewczyną w Sieci. Mam zamiar wycofać się, pan mi w tym nie przeszkodzi.
Kierowca zaśmiał się głośno. Zapalił papierosa. Zrobił to za pomocą samochodowej zapalniczki. Nie uciekał się do sztuczki z przypalaniem peta od palca.
– Pan nie jest diabłem?
Kierowca zareagował na to pytanie jeszcze głośniejszym śmiechem.
– Jestem zwykłym śmiertelnikiem, jak ty. Tylko, że ja znalazłem swój patent na życie. Pomyśl, malczik - skoro i tak to wszystko ma szlag trafić, to poczuj się jak nasz pan. Niszcz i ciesz się swoim dziełem. A za solidną robotę dostaniesz nagrodę. Odroczysz wyrok, wydany na ciebie.
Kierowca szturchnął Marka w ramię
– Niech pan się obudzi, jesteśmy na miejscu. Kończymy tutaj kurs?
– Tak, dziękuję. Ile płacę?
Marek wręczył taksówkarzowi banknot.
– Reszty nie trzeba. Może mi pan powiedzieć, jak ma na imię?
– Sławek jestem. Czemu pan pyta?
– A nie ważne. Pan mi tylko powie, o co chodzi z tą nalepką z przekreślonym papierosem. Pan palił w czasie jazdy.
– Ja? Przecież ja w ogóle nie palę. Dziwny z pana gość.
Drzwi mieszkania uchyliły się z piskiem. W korytarzu stała kobieta o rudych włosach, ubrana w czarną sukienkę
– Zupełnie inaczej sobie ciebie wyobrażałam.
– I co, mam odejść?
– Nie, wszystko w porządku. No chodź – powiedziała, ciągnąc Marka za rękaw.
Zbliżyła nos do kołnierza jego kurtki
– Uwielbiam zapach skóry.
Marek wszedł do kuchni. Otworzył plecak i ustawił na blacie baterię butelek.
– Zwariowałeś? Kto to wszystko wypije?
– Myślisz, że jestem tu po raz ostatni?
Ruda uśmiechnęła się.
– Taki jesteś pewny siebie?
– Wcale nie.
Zalegli na kanapie. Kobieta włączyła muzykę Położyła stopę na twarzy Marka. Bawiła się jego uchem
– Poczekajmy chwilę, dobrze? Muszę się przyzwyczaić do ciebie. Nie potrafię tak z marszu zabierać się do rzeczy
– Jasne, nie musimy się spieszyć – odpowiedział Marek.
Rozejrzał się po pokoju. Zwrócił uwagę na fotografię mężczyzny, stojącą na stoliczku obok kanapy.
– To Twój brat, czy ojciec?
– Faktycznie, jest trochę starszy ode mnie, ale to nie mój krewny.
– Ale ktoś ważny dla ciebie, skoro stoi tu jego zdjęcie, prawda?
– Cholernie ważny.
– Mam nie pytać?
– Ależ nie mam przed tobą żadnych tajemnic. To mój facet.
Marek zasępił się.
– To znaczy... dawny facet, tak?
– Przeciwnie.
Kobieta podniosła ramkę i przez chwilę przyglądała się mężczyźnie ze zdjęcia
– Ma żonę i dzieci. Wiem, że nie rozwiedzie się. Nie zrobi tego nawet dla mnie.
Odstawiła zdjęcie i nalała sobie wina.
– Wiesz, obiecałam mu , że go nigdy nie zdradzę. Wczoraj rano to obiecałam.
Marek pomilczał chwilę. Sięgnął do plecaka po kolorową tubę. Rozsmarował sok malinowy na piersiach i udach kobiety.
– Tak?
– Tak. Już tak.
* Fragment wiersza „Winda”, Mark Strand, przekład Agnieszki Kołakowskiej.