4 june 2012
powroty
6.17. Deszcz. Wszedłem i nie wiem co dalej. Deszcz. Całą drogę powrotną z roboty lało. Deszcz. Odcinek od parkingu do drzwi wejściowych pokonałem biegiem. Deszcz. Przemokłem mimo to. Gdzieś czytałem że. Deszcz. Naukowcy stwierdzili, że nie ma znaczenia czy biegniesz czy idziesz w deszczu. Zmokniesz tak samo. Nieważne. Za oknem deszcz. Rzadko kiedy mogę spać. Nad ranem. Po robocie. Deszcz. Nie muszę ścielać łóżka. Bóg nie ma nic do tego. Deszcz. Jest jeszcze stół i krzesło. I jeszcze jedno krzesło, służące za kwietnik. Rośnie bonzai. Deszcz. Bombarduje parapet. Chce ze mną gadać. Nie mam ochoty na nic. Myślę. Deszcz. Na chwilę wracam do wczoraj. Deszcz też był obecny. Jest obecny od dłuższego czasu i meteorolodzy nie wiedzą co z nim zrobić. Zmiany są nie potrzebne. 6.53. Zza ściany słyszę sąsiada. Klnie od rana na parszywość świata. Za chwilę włączy radio. Włączył. Deszcz. I nie muszę wychodzić. Deszcz daje bezpieczeństwo. Nie muszę patrzeć na ludzi. Deszcz daje spokój. Idę do kuchni. Otwieram przyjaciółkę lodówkę. Piję zimne mleko. 5-6 łyków. Wystarczy. Nalewam mleko do miski. Zamykam lodówkę. Wynoszę miskę przed drzwi. Kot jak zgłodnieje to przyjdzie, bo deszcz. Wracam do pokoju. Kładę się na łóżku. Zamykam się. Nie słyszę deszczu. Hałas miasta połknął kolejną ofiarę. Nie słyszę nic. Już cisza. W moim śnie. Jest cisza.