Prose

kid A


older other prose newer

21 july 2013

Krótkie Miłowanie

Powieki me ociężałe i zmęczone otwarły się wnet, gdy tylko jaśniejący promyczek jął się do nich zawitać. Leżałem pół przytomny na wielkim czerwonym łożu, wraz z mą lubą, w pokoju było strasznie zimno, spojrzałem na jej szkliste oblicze po czym ucałowałem potulnie w czoło.

Wnet wstałem i wyjrzałem zwolna przez codzienności ramy, by za chwil parę wskoczyć w garderobiany zgiełk i zniknąć, uwolnić się, przekroczyć granice bytu, ujrzeć cuda natury. A więc wyszedłem naprzeciw wysokiej falującej łące, krocząc pełen podziwu głaskałem radośnie jej oblicze. Jak zaczarowany wpatrywałem się w krwistość wspinającego się ku górze słońca, Lekka rosa efektownie odbijała w mą stronę nieśmiałe promyki, jakby chciały poprosić mnie do tańca.

Lecz nie mogłem, ponieważ w głowie tkwi żałosny i bolesny obraz niedalekiej przeszłości. Obróciłem się od promyków próbując zapomnieć o codziennym natury rytuale, uniosłem głowę i spojrzałem na to co dla mnie symbolem hańby i wewnętrznego upokorzenia. Dom mój, stara leśna chata jakich tysiące, przesiąknięta żalem, nienawiścią, a w środku jedna osoba, zimna, nic nie mówiąca, cicha. To ta pierwsza, ta mego serca ochłoda, ta pani ma piękna, dzisiaj leży tam, jakże brutalnie, jakże pokornie w czerwonej kałuży życia.

I stałem tak, jakby pień w ziemie wrośnięty, którego wyrwać nie sposób, aż tu nagle na ramie me z wolna przysiadł pięknie seledynowy młody listek, bez zapowiedzi, po prostu mnie przytulił. W mych oczach zagościły łzy, łzy szczęścia , ma miłość wzajemna w chwilach kryzysu pomaga, łagodzi, goi szeroko rozszarpane rany. I bez namysłu rzuciłem się nurt naturalności, biegnąc przed siebie, nie zważając na konsekwencja mej cielesnej obrzydliwości względem człowieczeństwa.

Dobiegłem do gęstwin boru, a tam malutka sarenka, dziecko, było w potrzebie gdyż nóżka utkwiła jej w cierniach. Bał się mnie, krzyczała, wołała o pomoc. Spojrzałem jej jednak głęboko w oczy, które i śmierć z wolna witały, uspokoiła się, stanęła spokojnie, ufnie, łupiąc w me oczy. Delikatnym ruchem uwolniłem ją ze szponów przeznaczenia, a sarenka parekroć, chwiejnym krokiem obeszła mnie wokół i poważnie utykając odeszła powolnie w głąb lasu. Szedłem dalej i dalej, coraz bardziej podziwiałem, eksplorowałem, kochałem, ta mieniąca się zieleń, lekko powiewający wietrzyk który z gracją i klasą dotykał listka po listku, gałązkę po gałązce, śpiewając leśną balladę. A ja radowałem się, tańczyłem wśród mej miłości, i po raz pierwszy byłem szczerze szczęśliwy, ogarnięty chęcią bycia.

W oddali ujrzałem miejsce które było oświetlone niczym wielka scena, rajski zakątek, miejsce które natura wykreowała specjalnie dla mnie. Widok piękny i jakże nieskazitelny, wabiący swą kolorystyką, bez namysłu udałem się w to miejsce, niczym dziecko roześmiany i wdzięczny.

Lecz mej sielanki beztroskość przerwały motłochu krzyki, donośne, przerażające, to intruzi, garstka piesków łownych, sprzymierzeńczy ślepej moralności, myśliwi, mordercy. "Tam jest" "To ten bydlak, to on dopuścił się mordu" wołali a ja stałem jak ten bukowy pień, spoglądałem przez chwile na ich żwawy bieg, morderczy galop, po chwili jednak obróciłem się w stronę jaśniejącej leśnej damy, podążałem ku jej obliczy, powoli bez pośpiechu, bez strachu, bez żalu. Po chwili myśliwi zatrzymali się, widziałem ich oczyma wyobraźni, jak jeden z nich wyciąga broń, jak celuje w moją stronę, jak psy ujadają wściekle lecz boją się ruszyć w mą stronę. Nagle głośny huk, który rozszedł się stopniowo echem po leśnych zaciszach, nawet spokojny wietrzyk przyspieszył bicie swego serca. Poczułem coś w rodzaju dotyku Bożej dłoni, lecz bólu nie czułem, padłem na ziemie jak niechlubnie ścięte drzewo Jozuego, nie czułem nóg, więc mymi rękoma czołgałem się tam gdzie światło otwiera dla mnie swe piękno. Gdy z trudem tam dobrnąłem zostawiając za sobą czerwony szlak, z trudem obróciłem się na plecy i z pasją wpatrywałem się w promyki które cudnie prześwitywały przez przypadkowe listki, poczułem ukojenie.

Wnet nadeszło trzech morderców, jeden z nich dzierżył coś na plecach. To dziecko, bezbronne, młoda sarenka ze skaleczoną nóżką, było martwe, pyszczek zwisał mu ku dołowi, a jego szkliste oczy znowu wpatrywały się w moje. W tym momencie coś się we mnie skończyło, ujrzałem tych wszystkich ludzi z góry, a koło mnie żwawo i z zapałem wesoło skakała młoda sarenka. Stanąłem za ich plecami i wpatrywałem się jak masakrują moje ciało, już opustoszałe,"Spłoniesz w piekle, w niebie niema miejsca na takich jak ty bydlaku" wołali z zauważalną radością i satysfakcją, pakując w me ciało coraz więcej kul. Ze wschodu pośpiesznie nadciągały szare chmury, dzień zmierzał ku szarości, ku ospałemu krzykowi, ku normalności.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1