16 february 2014
16 february 2014, sunday ( autobus )
Wracam do domu autobusem, jest po 20. Siedzę przy oknie, obok mnie usadawia się Pan z wyciągniętą ręką na temblaku (chyba w gipsie). Nie zwracam na niego uwagi, bawię się komórką. Nagle Pan mówi do mnie nieśmiało: „przepraszam”. Spoglądam na niego, czuję woń przetrawionego alkoholu, milczę. Gdy Pan powtarza „przepraszam” jeszcze raz, spoglądam na niego i cicho odpowiadam: „Nie szkodzi”. Pan znów powtarza:
- Przepraszam, przepraszam panią, przepraszam, przepraszam, przepraszam.
- Nie szkodzi, nie gniewam się – odpowiadam mu lekko zdziwiona.
- Dziękuję – odpowiada mi Pan. Znów gapię się przez okno, bawię telefonem.
- Przepraszam – zagaja ponownie – Przepraszam Panią. Moje życie jest do dupy. Moje życie jest cholernie do dupy.
- Na pewno nie jest tak źle – odpowiadam i przyglądam mu się. Jest na pewno po trzydziestce, łzy w oczach, trzydniowy zarost.
- Żona mnie zostawiła, proszę pani, żona mnie zostawiła. Nie chce mi się żyć. Moje życie jest do dupy. Nie ma nadziei. Nie ma nadziei. Nie ma nadziei… - powtarza w kółko jak zaczarowany.
- Ależ proszę tak nie mówić, na pewno nie jest tak źle. Proszę się nie załamywać. – odpowiadam, w nadziei, że chociaż przez chwilę go pocieszę.
- Dziękuję. Ale nie ma dla mnie ratunku. Dziękuję. Miłego wieczoru, już wysiadam.
- Wierzę, że jeszcze się Panu uda – odpowiadam na odchodnym – Zobaczy Pan, jeszcze będzie Pan szczęśliwy – mówię z taką pewnością w głosie, że aż sama siebie zaskakuję.
- Dziękuję, może, kiedyś. Może też kiedyś wybierzemy się na kawę.
- Może – odpowiadam.
- Do widzenia, dziękuję.
- Do widzenia – mówię tak cicho, że aż sama się nie słyszę. Pan wysiada, jadę dalej. Odbija mi się jeszcze jego twarz na szybie autobusu, potem znika w mroku. A ja rozmazuję oddech na szybie i niesłyszalnie poruszam wargami: "Moje życie jest do dupy. Moje życie jest tak cholernie do dupy..."