23 november 2015
Raz, dwa, trzy teraz ty...
Słońce skapuje miodem, o promienie opierają się kwitnące na nowo staruszki. Mól wielkości świerszcza rozpiera się na kołnierzu lichego paltocika, pamiętającego pierwszą połowę XX wieku. Nakarmiony wełną teraz zasmakuje resztek włosów swojej pani, wdzięczny za dożywocie. Biedne, bo biedne, ale pewne.
Ona mówi, że jest schyłkowa i nic już nie potrzebuje, bo czego można pragnąć, dobijając do setki. Tylko śmierci i wystawnego pogrzebu. Nie jakiś tam karawan samochodowy czy na akumulatory. Najlepiej ciągnięty przez parę karych koni, a trumna koniecznie ma być ustawiona na perskim dywanie. Mszę ma odprawiać sześciu księży. Na uwiarygodnienie opowieści dodaje, że już proboszczowi wpłaciła odpowiednią kwotę, a i co miesiąc dokłada, żeby po jej śmierci co tydzień odprawiał za nią mszę i wspomniał dobrym słowem. Dobrym? Czy słowo można kupić, tak jak pralkę czy telewizor? Babinka uważa, że tak. Ale zapomina, że dzieci drugiego męża nazywała bękartami i nie cierpiała, kiedy przychodziły, już dorosłe, ze swoimi dziećmi w odwiedziny. Cierpiała za to, kiedy w czasie jej miesięcznego pobytu w szpitalu, tylko raz odwiedził ją ksiądz, ten opłacony z góry za cotygodniowe dobre słowo o niej po śmierci.
Mawiała wówczas: Widzisz, ten to ma serce, a te bękarty to by tylko hałasu narobiły, a i pewnie na cukierki bym musiała dać.
Między drugim śniadaniem a obiadem zakwita też Jadwiga. Mimo swoich dziewięćdziesięciu trzech lat szybciutka i każdej wiosny bardziej sfilcowana. Wita mnie, jak mantrą, tym samym zdaniem: Wiesz, ale ta Asia to taka niedobra. Mówię ci, nawet nie porozmawia ze mną, nie chce dać potrzymać Oli, a jedzenie, jakie mi dają, to świnia by nie jadła.
Jadzia przepisała mieszkanie wnuczce z dożywotnim prawem zamieszkania w jednym, największym pokoju. Wnuczka wyszła za mąż, urodziła Radka, po dwunastu latach Olę. Pewnie się nie spodziewała, że babka okaże się długowieczną istotą. Teraz, z kolejnym maleństwem, żyją na szesnastu metrach kwadratowych…a babka na dwudziestu, sama. Mimo że jedna z córek proponowała:
– Mamo, zabiorę cię do siebie. Jest duży dom, ogród…
Słyszała jedną odpowiedź:
– Tu jest moje i tu będę do śmierci.
A śmierć? Buja sobie cichutko krzesłem w mroku i wcale się nie śpieszy, aby wstać i zimną dłonią zamknąć oczy. Każdy ranek jest taki sam. Zanim przyjdzie syn, robi kawę i regularnie wylewa fusy przez okno z pierwszego piętra, wprost na przechodniów.
– Bo wiesz, kwiatki pod oknem będą lepiej rosły, u mojej mamy tak robiliśmy.
Zapomniała, że mieszka w bloku, a nie w wiejskich czworakach, i że pod oknem zabrakło rabatki, jest chodnik.
Jesień życia przecieka na łączach. Czasem bywa teraz, czasem niegdyś.
Helena nie ma szans choćby zazielenić się na dyżurnej ławeczce, nie wspominając o kwitnieniu. Od kiedy dała się oszukać metodą „na wnuczka”, nie otwiera nikomu drzwi. Żaluzje w oknach są zawsze opuszczone. Czasem mignie jej cień za szybą, ale zaraz znika. I tak od pięciu lat. Zagląda do niej syn z synową. Najczęściej wnuczek, który ma obiecane mieszkanie po babce.
Emerytowany farmaceuta przepisuje pismem pętelkowym w swoim notesiku receptę na moje nazwisko i wysłuchuję wykładu o skuteczności słońca w działaniach wojennych na froncie. Nie bardzo wiem, na jakim, czy to w działaniach z Prusakami, czy w czasie wojen napoleońskich. Na wszelki wypadek, abym nie uciekła, trzyma mnie za rękę. Nie mam wyjścia. Słucham. Za kilka minut podjedzie po niego ambulans i zabierze na kolejną dializę. Staruszek nie widzi, ale po warkocie poznaje, że to teraz koniec opowieści. Laską ostukuje teren, wstaje i sam podąża w kierunku auta.
Jan patrzy na to towarzystwo z dystansem. Z wędkami i chlebaczkiem wychodzi i po zdawkowym „dzień dobry”, zmierza do czekającego w samochodzie przyjaciela.
– Jezioro, spokój i ryby. Pani Krysiu, to jest życie.
Nie wiem, dlaczego moi sąsiedzi najczęściej mówią do mnie Krysiu, Teresko czy Kaziu. Przyjmuję spokojnie kolejne chrzty, bo wiem, że prostowanie mojego imienia i tak nic nie da. Dla nich co dzień jestem Krysią albo Basią, zależnie, jakie imię im zajaśnieje w pamięci.
W żółto-różowej trumnie toczy się życie. Zapytasz, dlaczego trumna w takich barwach. Blok ma taki kolor. W trzydziestu mieszkaniach żyje większość cofniętych w czasie staruszków. Dziecko z rozpłakanymi kolanami to ewenement, nie wspominając o niemowlętach. Takich jest tylko troje. Młodzież, w liczbie sześciu, chętnie starowinkom wystawiłaby żółte papiery, a na bloku, zamiast numeru, powiesiłaby różowy becik.
Szybkim krokiem zmierzam na plac zabaw. Siadam na ławeczce przy skate parku i z zachwytem patrzę na kręcone po niebie szlaki kółek i radości. Życia. Zawstydzona, czuję się jak wampir, który czerpie energię z tych dziecięcych pisków i śmiechów, aby mieć siłę wrócić obok zabalsamowanych sąsiadów i dożyć bez depresji kolejnego poranka.
Niebo na szczycie drogi bywa dołujące. Do osobistego parkometru wrzucam monetę na modlitwę za siebie, aby kolejny raz przebrnąć przez galerię żywych trupów.