13 march 2025
"Szynka z murzynka"
cz.IV cyklu "Życie Marcela jako ustawiczne unikanie pokus"
+18
Nie chciałem spóźnić się do pracy, więc ruszyłem szybkim krokiem w kierunku mojej dwudziestopięcioletniej Ferozy, zostawionej na parkingu przy spożywczym. Na murku siedział Krzywy Nos, tutejszy zakapior o fizjonomii psychola, i cienki jak struna Łysy. Ten drugi otworzył tanie wino, łyknął, skrzywił się, jakby plastry cytryny uwięzły mu między zębami, beknął drugą literę alfabetu i rzekł do przyjaciela z uznaniem:
- Smaczne, jebane!
Przed sklepem pojawiła się pani Grażyna, która dorabiała tam do emerytury. Rozwiesiła szmatę na kontenerze z tekturą, postawiła obok szczotkę, a zobaczywszy mnie, krzyknęła:
- Panie Marcelku, mam śmierdzącą szyję! – Jej piskliwy głos rozszedł się po całym osiedlu.
- Słucham? – Wychyliłem się przez okienko.
Co mnie obchodzi jej śmierdząca szyja. Niech se umyje, a nie informuje o tym wszystkich dookoła.
Kobieta podeszła bliżej, wycierając ręce o firmowy fartuch.
- Pan powie Helenie, żeby wzięła dla swojej suni, bo ja długo nie mogę trzymać. Przyjdzie szefowa i każe wyrzucić. A ciocia krupniczek Pusi ugotuje.
Na samą myśl o krupniczku na śmierdzącej szyi zrobiło mi się niedobrze, ale obiecałem, że natychmiast poinformuję ciotkę o czekającym w sklepie rarytasie.
Ledwo odeszła pani Grażyna, przy oknie Ferozy znalazł się Krzywy Nos.
- Kolo, daj na zakąskę.
Kupcie se śmierdzącą szyję pani Grażyny – pomyślałem, ale nie uległem pokusie, by puścić im taki tekst. W porę ugryzłem się w język. W końcu trzymałem samochód w ich rewirze. Wyciągnąłem więc złotówkę i uśmiechnąłem się przepraszająco.
- Nie mam więcej.
- Dobra, najwyżej dziś kawioru nie będzie – powiedział do mnie, a następnie odwrócił się do kolegi i krzyknął zachrypniętym głosem:
- Łysy, leć do sklepu i kup dwa plastry szynki z murzynka.
- Z czego? – nie zrozumiał Łysy, rozkoszując się kolejnym łykiem mamrota.
- Salcesonu czarnego - zdenerwował się Krzywy Nos. – Już ci te mózgojeby całkiem rozum zlasowały. Nie wiesz, co to szynka z murzynka?
- Nie będę jeść zwierzęcia zapakowanego do własnego żołądka – wzdrygnął się Łysy.
Nie słyszałem dalszej części rozmowy, bo zręcznie wykręciłem i odjechałem. Ledwie opuściłem osiedle, Feroza odmówiła współpracy. Stanęła na środku jezdni jak święta krowa na ulicy Bombaju i żadne próby uruchomienia nie robiły na niej wrażenia. Spojrzałem na wskaźnik paliwa i zakląłem siarczyście. Nie było benzyny. Zepchnąłem więc samochód na pobocze obok lasku i pobiegłem kurcgalopem na przystanek.
Koniec cz. IV