Prose

Sophia


older other prose newer

21 march 2012

xx

W ciągu godziny nawiedziły mnie
dwa Anioły. jeden biały, łabędzio-muszy. drugi we śnie, Czarny, z dotykiem, ten
pachnący papierosami. jeden wiedział, że kocham, drugi, że kochać nie mogę.
 
        Wracałam do miejsca, które
nazywam domem. myślałam o Aniołach. wydawały się takie rzeczywiste i prawdziwe.
takie czyste w swej dobroci i nie-dobroci. każdy z nich inny i potężny.
 
       I wtedy przyszedł on, albo ona,
dokładnie nie wiem. Usiadło To na kancie mojego łóżka, w miejscu, które nazywam
domem. Usiadło i siedziało. W blasku księżyca, wpadającym przez okno widziałem
Tego posturę. Niby zgrabna, filigranowa, taka powabna i lekka, ale gdy tylko chmury
zasłoniły choćby kawałeczek mały księżyca, postura Tego zmieniała się na bardzo
dorodną, muskularną i władczą. Nie było nawet śladu po lekkości i powabie.
Stwierdziłam, że muszę Temu nadać imię.
Wytężyłam wzrok, wypatrzyć chciałam coś szczególnego, coś co
pozwoliłoby mi nadać imię. Nic. Patrzyłam więc jeszcze zawzięciej. Nic.
Nagle To się poruszyło, wyciągnęło rękę i dotknęło mojej,
nadgarstka mojego. Oburzona wręcz byłam! Przychodzi to Takie, nie wiadomo skąd,
siada na łóżku, siedzi i nic, a jak się nasiedzi, nadgarstków dotyka.
Aaaaaaaaa!!!!!!! Znowu myśli mnie Tego dotknęły, w głowie
mojej poczułam obecność. Inności i dzikości tego uczucia opisać nie potrafię do
dziś. Czekałam kiedy powie coś, przepowie, wypowie cokolwiek. Nic.
Nie wiadomo skąd w głowie, mniemać mogę, że mojej, zaczęły
napływać wspomnienia, też chyba moje, choć pewności już nie mam.
Ławka w parku, ja na ławce, pomarańczowy zachód.
Chwila przerwy.
Musze oczy.
Musze myśli, musze słowa: „Kochasz kogoś?”
„Nie. Nie kocham.”
Pękająca skóra.
„Nie chcesz kochać… ale kochasz”
Skrzydła łabędzia, łez dużo.
Muszy-Anioł.
Ławka w parku, ja na ławce, zielona poświata.
Zapach papierosów.
Oddech świeżości.
Dotyk… ten dotyk…
Jego myśli, Jego słowa: „Nie kochasz? Powiedz, że nie!”
„Kocham”
„Tak bardzo się boisz, że nie pozwalasz sobie na kochanie
go”
Znowu dotyk… ten dotyk…
Noc.
Anioł Czarny.
         Teraz w myślach swoich siedziałam na łóżku z Kimś lub Czymś, trzymając się za ręce. Blask księżyca oświetlał
pokój. Mimo wielkiego mrozu, nie czuć było zimna… nie wiele było czuć.
Wspomnienia Tego przestały napływać, odchodziły z wolna, nie śpiesznie, wręcz
leniwie. Otworzyłam oczy, dalej trzymając dłonie naprzeciw mnie wyciągnięte. To
patrzyło, i czekało. Wiedziałam, że chce abym nadała mu imię. Nie potrafiłam przecież
nazywać rzeczy, nie miałam mocy w nadawaniu im sensu.
 Kto taki nie kocha, choć kochać by chciał ponad życie?
Ktoś musi wzruszać jak muszy-Anioł, o łzy przyprawiać
słowami, zadry w sercu zostawiać, tak czystym, dobrym i prawdziwym.  Ktoś musi tak dotykać, pachnieć
papierosami-tanimi perfumami, ciemne serce mieć i nie pozwalać na kochanie.
Ktoś w końcu musi być jak To przede mną, powabne i lekkie,
drapieżne i stanowcze. Takie różne i takie proste jednocześnie. Piękne i
przerażające.>
A To patrzyło tylko, i ja patrzyłam wciąż, powoli zdając
sobie sprawę z prostej odpowiedzi.
„Ja… tak masz na imię, prawda?”  Siedzące przede mną zaczęło nabierać kształtów. Sylwetka
wyszczuplała, nabrała kobiecych kształtów, nie wiadomo skąd pojawiła się
czupryna  potarganych włosów.
„Masz na imię JA! To Ja siedzę przed sobą. To ja mam w sercu
muszego-Anioła i Czarnego Anioła. Walczyłam , teraz już wiem, że to walka… To
Ja chcę kochać ale nie pozwalam sobie. To Ja siedzę przed sobą, tak?”
Teraz przede mną, w całej swojej okazałości siedziałam Ja,
taka sama. Siedziałam i rozmawiałam ze sobą, choć rozmowa nie była wcale łatwa.
„Tak, to Ty, a raczej Ja to Ty. Nadałaś mi imię, to znaczy,
że nazwałam siebie. Wiesz, już o Aniołach. Jestem tu po to aby spytać Cię,
którego z nich wybierzesz. Białego Łabędzia czy  Czarny Dotyk”
Patrzyłam na siebie jak w lustrzane odbicie. Nie
odpowiedziałam.
 
 
 
 
 
            Obudził mnie cichy stukot. Taki stukot, który obudzić nie miał prawa, ale budził. Tak jak
bzyczenie cholernej muchy, kapania wody lub tykanie zegara. Spojrzałam w okno,
za okno. Na parapecie siedział ptak i stukał uporczywie, niby leniwie w
blaszany kawałek który nie wiem czemu miał służyć. Stukał i spoglądał… jeszcze
raz… jeszcze raz… i tak w koło.
         Poranek nie mroźny, pogodny
mógłby się wydawać, spokojny chyba też. Ale ten spokój był chwilowy, wiedziałam
to ale wierzyć nie chciałam. Naiwna miałam jeszcze nadzieję. Ta nadzieja tkwiła
we mnie bardzo głęboko, przez noc się zakorzeniła, serce oplotła i przeszła do
krwioobiegu. W moim krwioobiegu była, tkwiła i żyła ona jak zaraza. Nadzieja
była tak wielka, że prawie znienawidzona bo naiwna. Wiedziałam, że naiwna!
Zapowiedzią ta nadzieja była. Nie wiedziałam nawet ile jej może być, jak wiele
jest rodzajów nadziei, ja miałam tę, która ukryty lęk miała za plecami.
I wtedy weszłam Ja. Popatrzyła na
mnie przyjaźnie, wyzywająco. Nadzieja prysła. „Gotowa?” zapytała jakby od
niechcenia, jakby pytać w ogóle nie chciała. Usiadła na krześle koło okna i na ptaka
patrzyła tak jak ja.
A ten,
Stukał i spoglądał…
Jeszcze raz…
Jeszcze raz…
I tak w koło.
„Tak, jestem gotowa”. Zrozumiałam, że nie ma już odwrotu, że
muszę podjąć walkę. Że bez broni, granatów, czołgów mogę tę walkę przegrać, bo
bronić nie mam się czym.
            A ptak,
            Stukał i
spoglądał…
            Jeszcze
raz…
            Jeszcze
raz…
            I tak w koło.
„Często Cię odwiedzałam, wiesz? Wtedy kiedy nie mogłaś spać.
Mówiłam do Ciebie ale nie chciałaś mnie słuchać. Jakby w ogóle mnie nie było,
jakbym nie istniała. Ale teraz jestem i mówię. Nie chcę być Twoją zmorą, kimś
kto będzie Cię prześladował i na kogo widok będziesz się chowała. Przecież
jestem Tobą, nie chowaj się.” Miała rację, rozumiałam ją. Czy nie powinnam
powiedzieć, rozumiałam siebie?
          Wstałam, strasznie nie chciałam wychodzić
z ciepłej i bezpiecznej pościeli. O ironio! Kątem oka zerknęłam na nią, była
ładna. Jakaś taka się normalna wydawała. Nie tak jak ja normalna, tylko inaczej
tak, jak nie ja. Miała zielone oczy, krótkie włosy i ładną, długą szyję.
Podobała mi się, jakby była obca osobą, a przecież ja się sobie nie podobam.
Oczy miało zielono butelkowe i wierciła mnie tymi oczami, wwiercała się jak
oszalała, jakby od tego zależeć miało całe jej jestestwo. Zielone-butelkowe
oczy dały za wygraną, jako łowcy upolowały nową ofiarę, parapetową. Spoglądały
znowu na ptaka. Zielone-butelkowe oczy patrzyła na ptaka ale widzieć chyba go
nie chciały, patrzyły po za. Włosy odgarnęła tak jak ja i mówić zaczęła jakby
do siebie/do mnie…
„Cały czas myślę, którego Anioła wybierzesz, który jest Ci
bliższy. Bo wybrać jakiegoś musisz. Chcę Ci w tym pomóc. Czeka Nas ciężka
praca. Musisz się ze mną zmierzyć ale to nie będzie walka tak jak myślisz.
Mimo, że prawie całe życie ze sobą walczyłaś, ze mną już nie będziesz. ” W
głowie nie miałam nic. Pustka, myśli odpłynęły. Było tylko słychać zawzięte
ptaszysko…
            Stukał i
spoglądał…
            Jeszcze
raz…
            Jeszcze
raz…
            I tak w
koło.






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1