15 december 2021
Jestem jednym z miliardów, odparł Bóg
Siedziałem w przedziale pociągu, obserwując beznamiętnie rozpędzoną za oknem monotonię krajobrazu… Sady, pola, łąki… Lśniące stawy… Poprzetykane żółtymi kwiatami gęste kępy traw… Woń letniego powiewu… Po łagodnych, zalesionych zboczach wspinał się razem z cieniem giętki bluszcz, goniąc umykającą wciąż linię horyzontu… Ważyły swoje skrzydła płonące ptaki… Promieniowały tą jasnością niemą, której wtórowały kryształowe rozbłyski szemrzących strumieni… Pulsowały mi skronie od dudniących pod żelaznymi kołami drewnianych mostów, przerzuconych nad lśniącymi wstęgami ziemskiego krwiobiegu, niczym wielkie rezonansowe pudła… Usypiałem, oparty czołem o szybę… Białe obłoki, ścinane przez szkło, przybierały rozmaite, nietrwałe formy… Drżały od ciepła strumienie atmosfer… Coraz cięższe powieki… Kołyszący, jednostajny rytm… Tam-tam… Tam-tam… Tam-… Ta… T…
Obudził mnie świdrujący, przeciągły gwizd hamowania. Rozwarłszy zlepione jeszcze, jakby zapiaszczone powieki, zobaczyłem ― jak przez mgłę ― parterową bryłę brudnego, zaniedbanego dworca. Otworzyłem okno, wychylając ostrożnie głowę. Nazwa miejscowości nic mi nie mówiła, więc zacząłem studiować mapkę trasy nad oparciem siedzenia, wodząc palcem po kolejnych, oznaczonych cyframi punktach. Otworzyły się niespodziewanie drzwi. Zobaczyłem kątem oka wchodzącego mężczyznę koło pięćdziesiątki. Nie wyróżniało go nic szczególnego, ot przeciętny obywatel… Po grzecznościowym, wymówionym półgłosem przywitaniu, usiadł sztywno naprzeciw mnie, kładąc sobie na kolanach czarny neseser. Przymknął oczy. Wyglądał niby zwyczajnie. Lekko łysiejący, szpakowaty z kilkudniowym zarostem. Ubrany przeciętnie, choć schludnie. Ciemno-szary garnitur, biała koszula, poluzowany u szyi czarny krawat, czarne, nieco zakurzone półbuty… Sprawiał wrażenie przybitego… Biła od niego jakaś trudna do zdefiniowania zagadkowość…
Pociąg znowu ruszył, mijając wolno opuszczone, stacyjne zabudowania… Powiewały bezgłośnie zasłonki… Promienie zmierzchającego dnia okrywały podłogę przedziału pomarańczowymi smugami światła… Panował całkowity spokój… Mężczyzna najwyraźniej nie miał ochoty ze mną rozmawiać. Ja zresztą też. Głowa zaczęła mi powoli opadać… Już ogarniał mnie kolejny sen, kiedy nagle usłyszałem głęboki głos mojego współtowarzysza podróży:
― Wiem, że to pana wszystko nuży ― odparł spokojnie, aczkolwiek stanowczo.
Spojrzałem na niego zaskoczony. A on ciągnął dalej:
― Zastanawiał się pan nad tym, co nas otacza? Nad sensem stworzenia? Jakie ma pan koncepcje?
― Szczerze mówiąc, nie mam chyba żadnych. Wie pan, codzienne obowiązki, problemy. ― Próbowałem jakoś uciec od tych nader zaskakujących pytań. ― To chyba sprawa dla filozofów. ― Ściekały mi po plecach krople zimnego potu.
― Ma pan rację. Myślało już wielu… Począwszy od Platona, poprzez Kanta… aż do teraz...
― Pisze pan książkę, artykuł albo scenariusz?
― Nie piszę żadnej książki, ani scenariusza. ― Zmarszczył brwi, jakby go chwycił bolesny skurcz. Wyraźnie cierpiał.
Nie wiedząc czy nie przekroczę delikatnej granicy, zapytałem:
― Proszę wybaczyć moją niedyskrecję… Ma pan jakieś zmartwienie? Choć może nie powinienem…
― Nic nie szkodzi. Śmiało.
Milczałem.
― Wyczuwam u pana lęk. ― Lekki grymas politowania wykrzywił mu spierzchnięte usta.
― No cóż… Każdy ma jakieś kłopoty, niespełnione marzenia…
― Wobec tego odpowiem panu, ale uprzedzam… ― dozna pan ogromnego szoku!
― Mianowicie? ― Spytałem zdziwiony.
― Słyszał pan o Wielkim Wybuchu?
― Owszem, słyszałem.
Mężczyzna kontynuował dalej swój wywód:
― Pierwotna nukleosynteza nastąpiła dokładnie 14 mld lat temu. Była początkiem wszystkiego. Ów początek wyłonił się z niewyobrażalnie gorącej i gęstej osobliwości, czyli punktu, gdzie przyspieszenie grawitacyjne, gęstość, temperatura ― były nieskończone. Osobliwość miała zerową objętość, zerowy fizyczny sens. Nagle ― pod postacią gwałtownego rozbłysku światła ― zaistniały: czas i przestrzeń,. Ten najwcześniejszy moment jest tzw. Erą Plancka, bądź wczesnym wszechświatem kwantowym. Era ta trwała od t = 0 do t = 10 do minus 44 sekundy. Do jej zrozumienia aspiruje między innymi Pętlowa Grawitacja Kwantowa, M-teoria, czy Teoria strun… Nie będę tego rozwijał… Po niej nastąpiła Era wielkiej unifikacji, poprzedzająca Erę inflacji, jej istnienie opisał Alan Guth. Dopiero od tej chwili zaczynają obowiązywać prawa ogólnej teorii względności Einsteina. Kolejne etapy: Era elektrosłaba, kwarkowa, kwadronowa, leptonowa, promieniowania, materii, galaktyczna… Początek, zatem ― nie był zamianą materii w energię, tylko odwrotnie ― energii w materię. Wszystko kipiało od wysokoenergetycznego promieniowania gamma oraz Roentgena. Wielki Wybuch ogarnął od razu całą przestrzeń… Przestrzeń i czas tworzy materia i antymateria, czyli elektrony i pozytony. Podczas swoistego baletu śmierci ulegały one stopniowo anihilacji, stając się fotonami, czyli właśnie światłem. Ostatecznie zwyciężyły te pierwsze, dzięki czemu istnieje materialny świat i wszystkie żywe organizmy. Dzisiejsza ucieczka galaktyk nie następuje od jakiegoś wyróżnionego punktu, tylko każda odbiega od każdej, niczym rodzynki na rosnącym cieście. Wszechświat przypomina kształtem ogromny, puchnący balon. ― Zada mi pan pytanie: a co jest poza jego granicami? ― Otóż poza nimi istnieje coś zupełnie innego z kompletnie odmiennymi prawami fizyki. Doskonały absolut wszechistnienia. ― Zanudzam pana?
― Ależ nie. Niech pan mówi dalej… ― Tylko…
― Zatem ― istnienie osobliwości zostało potwierdzone matematycznym założeniem, tzw. metryką Friedmana-Lemaitre'a-Robertsona-Walkera. Według niej wszechświat wykazuje jednorodność i izotropowość. Jego elementy: przestrzeń, czas, materia, antymateria, energia, oddziaływania słabe, elektromagnetyczne… ― Tylko?
― Właściwie, dlaczego mi to pan opowiada? Jest pan fizykiem? ― Zapytałem nieco poirytowany.
― Nie. Chociaż… czy ja wiem…
― Nie rozumiem?
― Widzi pan… jestem stworzycielem tego wszystkiego.
― Kpi pan ze mnie?!
― Mówiłem przecież o niewyobrażalnym szoku…
― Hahahaha! ― Parsknąłem nerwowym śmiechem, obejmując dłońmi brzuch, ale po chwili poczułem wściekłość, będąc przekonanym, że facet robi mnie w konia. ― Żarty!? ― Wrzasnąłem. ― Pił pan? ― Znowu ogarnął mnie śmiech.
― Nasze gwiazdy powoli gasną, nie ma dla nich ratunku. Materia ulega entropii, czyli stopniowemu rozproszeniu. Grawitacja słabnie. Zabije ją Wielkie Rozdarcie… Wszelkie molekuły, nawet te subatomowe, zostaną całkowicie rozerwane. Nie będzie nic.
Zdębiałem do reszty. Miałem odczucie jakiegoś wariackiego snu. ― Nie, nieee! Dosyć! ― Zaprotestowałem, zasłaniając sobie uszy.
― Ależ tak! ― Zaszeptał, niemal rozsadzając mi czaszkę, jak czytający myśli telepata! ― Nasz wszechświat nie jest jedyny. ― Dodał już normalnym głosem.
― Słucham?
Nie zwracał uwagi. Mówił dalej:
― Są ich miliardy. Każdy ma swojego Boga, istotę fizyczną i nie-fizyczną zarazem. Zrodzoną z osobliwości i jednocześnie nią będącą. Jestem jednym z miliardów ― odparł.
― Inne wszechświaty? ― Zapytałem, niemal łkając.
― Powstają w bezkresnym nad-wszechświecie albo inaczej, multiwszechświecie, którego nawet ja ― nie mogę ogarnąć rozumem.
― Multiwszechświecie?
― Puchną, pękają… niby bąble wrzącej wody… Wiecznie…
― Chce pan powiedzieć, iż… rozmawiam nie z człowiekiem, lecz… ― Bogiem?
― Tak.
Uderzyła mi do głowy krew. Mężczyzna otworzył neseser, wyjmując dwie nieprzezroczyste fiolki.
― Jeśli te substancje połączę ze sobą oraz wstrząsnę ― nastąpi kres naszego wszechświata. Będzie nowy Wielki Wybuch, który go błyskawicznie unicestwi… Unicestwi razem ze mną... Pierwsza zawiera pramaterię, tzw. Ylem, nad-gęstą ciecz jądrową sprzed 14 mld lat. To zaczyn pierwszych pierwiastków chemicznych. Druga ― mieszankę wspomnianego wcześniej wysokoenergetycznego promieniowania gamma i Roentgena. Istnieje taka teoria Alfa-Beta-Gamma… ― Być może słyszał pan o niej?
― Jakiś absurd! ― Krzyknąłem.
― Żaden absurd ― syknął przez zęby, ściskając dłońmi obie fiolki.
― A więc, totalny idiotyzm!
― Przekonać pana? Mój czas upłynął. Każdy cykl ma swój kres. Powstanie nowe, lepsze... Wszyscy Bogowie tak czynią. To rodzaj ewolucji, rozumie pan?
― Ale, po co mi pan o tym mówi, znaczy, po co mi o tym mówisz… Boże? ― Nie mogłem wymyślić nic rozsądnego, więc wyszeptałem jedynie: ― Dlaczego? ― Zaczynał je powoli odkręcać. Bolesne pulsowanie rozsadzało mi skronie. Najpierw pomyślałem, że chcę, ponieważ byłem przekonany, iż z tego i tak nic nie będzie, gdyż rozum nakazywał mi traktować to wszystko jak jakieś bajdurzenia wariata. Jednakże zwyciężył pierwotny instynkt przetrwania. ― Niee! ― Wrzasnąłem, skacząc mu momentalnie do gardła.
Doszło do szarpaniny. Fiolki spadły na podłogę. Wytrzeszczał przekrwione oczy, charczał… Moje palce coraz mocniej ściskały jego krtań… Miałem tego wszystkiego dość! Pociąg gwałtownie szarpnął. Poleciałem do tyłu, uderzając boleśnie potylicą o coś twardego. Usłyszałem trzask pękającej szyby… Zdążyłem jeszcze zobaczyć Boga, wstrząsającego szybko obie substancje i ― przeszywający wszystko potok jaskrawo-niebieskiego światła… Potem… ― nie było już NIC.
(Włodzimierz Zastawniak, sierpień, 2015)
***
Bibliografia:
1. Alan Dressler (1995): Podróż do Wielkiego Atraktora (przekład: Jerzy Lewiński). Zysk i S-ka Wydawnictwo (1996)
2. John Gribbin (1986): W poszukiwaniu wielkiego wybuchu (przekład: Piotr Amsterdamski). Zysk i S-ka Wydawnictwo (2000)