Prose

Arsis


older other prose newer

7 july 2024

Miazga

Miłość to jakaś taka blaszana. Pełna skorodowanego żelastwa, które plącze się pod nogami. Pełno tu tego. Tych wszystkich rdzawych artefaktów, rupieci, chrzęszczącego pod stopami rozbitego szkła. Wijących się kabli. Przewodów...
Pełno tu tego.

Jesteś tu jeszcze?

Jesteś jedynie odbiciem w krysztale. Takim brudnym, sfatygowanym obrazem zdeformowanej twarzy. Wiesz, strasznie dużo tutaj ciszy. W tych podszeptach zakamuflowanych urojeń. Jedynie szept i pisk. Szmer padającego deszczu.

Jesteś tu jeszcze?
A może jeszcze?

Nie ma ciebie, choć i tak ciebie tu nigdy nie było. W tej czeluści. W tej oazie zapomnienia. Na końcu ulicy blask latarni jarzy się niepewnym światłem. Na wąskiej ulicy, gdzieś w labiryncie snów i majaków. Wśród ciszy. Oddechów nocy. Jakichś szeptów dobiegających nie wiadomo skąd.

Jesteś tu jeszcze?

Ja jestem, choć w innym czasie. W jakimś takim innym. Albowiem innym.
Czasami wpadają do mnie ćmy. Te puszyste ciałka mające swój azyl w zasłonach, w pajęczynach z kurzu i wilgoci. W pleśni.
Ja tu jestem i czekam na Godota. Albo wychodzę w deszcz i szoruję wnętrzem dłoni po cegłach nieskończonego muru porosłych krzewami paproci. Starta dłoń. Skrwawiona. Spływają z niej ostatnie krople życia.
A więc czekam w deszczu. Albo w blasku księżyca, który posrebrza wszystko i lśni. A więc czekam.

Jesteś tu jeszcze?

Wiem. Przybyłem za późno, dlatego tkwię obok umarłych, którzy również czekali zbyt długo. I czekają już tylko ich kościste truchła. Rozsypujące się resztki… Ktoś tu idzie. Jest jeszcze daleko. Po drugiej stronie ulicy cień wydłuża się tkliwy. Cień gałęzi, gałązki, milczącego drzewa. Po drugiej stronie ulicy cień mój na ścianie. W mrugającej latarni. W blasku idącym z wysoka takimi zrywami przerywanych połączeń. Drga wszystko i migocze. I w tym drganiu podobnym do stroboskopu. W tym nieustannym mruganiu drażniącym neurony. I w tej palpitacji serca upadam na chodnikowe płyty.

*

Otwieram ciężkie żarna powiek. Podnoszę je z wielkim trudem. Gdzieś wokół i wokół latają ogniki św. Elma. Szybują nad spadzistymi dachami. I nikną w chmurach. I błyszczą, ale już bladziej i niklej. I już tylko ślad ledwie widoczny po ich obecności. Tli się jeszcze. Choć jeszcze się tli w głębokościach nieistnienia. I zwalającej się powoli strukturze obskurnej, zimnej nocy.

Jesteś tu jeszcze?

Pytam się znowu ciebie, bo zapomniałem.
Ile jeszcze razy?
No ile?

Nie wiem. Nie liczę. Pomieszała mi się rachuba przeklętego czasu. Tego czasu, który oblepia mnie jakąś mazią i pęta moje odnóża i skrzydła. Jakby nicią pajęczą. Taką srebrną i drżącą. Sperloną kropliście. Utrudnia mi to wszelkie poruszanie. Więc leżę stłoczony sam w sobie. W tym kokonie upadku.

Otwieram raz jeszcze oczy. Przede mną cokół regału. Nogi foteli, kanapy. A więc lezę u siebie. Olśniony aureolą wiszącej lampy. Choć taką mdlą, żółtawą, obrzydliwą. Jaka lśni w podrzędnym barze pełnym siedzących przy szynkwasie ciem. Jestem tu jeszcze. A więc jestem. Wychodzę, gdzieś przez wirujące drzwi. Wracam na powrót w to samo miejsce. W lustrze stojącego trema. W upstrzonym muchami lustrze twarze. Zapijaczone gęby pustelników. Zwielokrotnione odbicia. Jakby wyciosane z jednego kawałka drewna. Odlane z żeliwa…

Czy ja jeszcze tu jestem?

Owszem. I ty też jesteś, ale schowana za szafą, regałem. Okryta płachtami pajęczyn i kurzu. Zmiażdżona unicestwiającym czasem. Spozierająca na przestrzał z odległej epoki. Z bardzo odległej pustki. Zatrzaśnięta w nagłości śmiertelnego skowytu. W udręce.

Nie jestem w stanie podejść. Więc pełznę. Wiję się jak wąż. Po podłodze z dębowej klepki ułożonej w jodłę. Przeciskam się przez szpalery foteli i puf. Przez rzędy krzeseł, które wzięły się tutaj nie wiadomo skąd. Poprzez sęki i słoje. Poprzez drobiny wirującego kurzu… Twoje milczenie rozsadza mi uszy. Twoje monstrualne nieporuszanie. Twoje skamieniałe jestestwo. Choć jestem już blisko. I spoglądam na ciebie od dołu do góry jak skomlący pies. Lecz twoje nieporuszanie, twoje milczenie rozwiera swoją potęgę. Całkowita dewastacja w plątaninie pajęczyn o dziwnie zmienionej czaszce upodobnionej do białej czaszki jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka I patrzysz się tymi pustymi oczodołami. Na mnie. Nie na mnie. Na nic. Albo na coś poza mną. W tej grobowej ciszy. W moim oddechu. W tym świetle padającym z wiszącej lampy.

Wyciągam rozedrganą rękę. Dotykam. Odpada z cichym trzaskiem kawałek twojego palca, zamieniając się w szary obłoczek pyłu. Tkwisz tak, zmiażdżona między regałem a ścianą. Przytłoczona ciężarem epok i lat. A więc jesteś tu.

Jesteśmy nareszcie razem.

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-07)

***

https://www.youtube.com/watch?v=OAvAYdF6ztU






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1