23 march 2014
Staszka_2
Szkoda, że nikt nie chce słuchać opowieści starców.
To jakby nie jeść jabłek, bo zdarzają się robaczywe.
Julia Hartwig
Od czasu śmierci męża, prawie dwadzieścia lat temu, niemal cały świat Staszki stał postaciami kobiecymi. Baczewska, inne kumy, Kulawa Kotka, migrena, osteoporoza i depresja.
Niewielkim wyłomem był on, Feliks. Starszy brat Staszki był depozytariuszem resztek pierwiastka męskiego w jej uniwersum. Feliks nie miał płci, choć w sensie biologicznym mężczyzną był stuprocentowym. Od pewnego wieku, męskość i kobiecość sublimuje w nową płeć – starość. A Feliks ów wiek osiągnął wcześniej niż reszta dżentelmenów.
Feliks zawsze kojarzył mi się z advocaatem. Likier jajeczny owinięty w pakowy papier był w jego rękach podstawową walutą. Wyrazem wdzięczności i narzędziem przeprosin. Sam Feliks, od lat w tym samym brudnożółtym swetrze, krążył po świecie tak jak gęsty napój w kieliszkach na rautach starszych pań. Pomalutku, nieśpiesznie, aby, aby.
---
Pokój wyglądał osobliwie. Krzesła wsunięte do końca pod mahoniowy stół i owinięte pracowicie czerwoną włóczką. Na podłodze kable. Szafki i komody pootwierane. Z karniszy pozrywane zasłony i rzucone na podłogę. Barek opróżniony z butelek. Łzy na oczach mamy wycisnął dopiero maleńki portfelik leżący na stole. Tyle zostało po Feliksie, którego pochowaliśmy kilka dni wcześniej. Kartkowy kalendarz zatrzymał się na dacie śmierci – 27 października, owego roku. Regularny szaber, który doprowadził mieszkanie Feliksa do takiego stanu, został ukonstytuowany przez jedno stwierdzenie – niech każdy weźmie sobie jedną pamiątkę. Kluczy były dwa komplety – obie strony rodziny miały więc po jednym. Nasza – w opinii Staszki – rodzina jedyna prawdziwa, oraz tamta – zła, harpia i materialistyczna frakcja opozycyjna.
Frakcja właściwa za pamiątki uznała monety z zamorskich krain, porcelanową figurkę, ów nieszczęsny portfelik i kilka innych drobiazgów. Frakcja antagonistyczna – telewizor, nowy czajnik, żyrandole, obrusy i całkiem pokaźną baterię wysokoprocentowych trunków, których Feliks nie puścił w obieg, bo jak wiadomo, w tej materii uznawał tylko advocaata.
Ja wziąłem dwa przedmioty – jeden z zamiarem oddania w prezencie. Tosia dostała więc przeciwsłoneczne okulary w czerwonych oprawkach. Z białym, nieco już startym napisem Adidas na boku. Okulary te zrobiły swojego czasu małą furorę na wystawie homoerotycznych fotografii koło Placu Konstytucji, na którą z grzeczności, musieliśmy pójść.
Dla siebie zachowałem karty z gołymi babami. Dainty, 54 Girls Color Pictures – Nude Playing Cards, wyprodukowane w Hong Kongu, w latach 60. XX wieku. Zakurzoną talię nasyconych kolorem aktów znalazłem na dnie szafy. Wizerunki dam, które spowodowały pewnie niejeden rumieniec na obliczu Feliksa, zapamiętam na długo. Kobiety na tych kartach były niczym pomarańcze z dalekich krain tak wyczekiwane w młodych latach Feliksa i Staszki – słoneczne, witalne i pełne w kształtach. Ilekroć wcześniej miałem styczność z papierowymi sylwetkami płci pięknej w negliżu, skojarzenia nasuwały raczej związki z pomarańczami spod Hali Mirowskiej z połowy lat 80. – gruboskórnymi i suchymi.
Śmierć Feliksa przyjęła tępe oblicze ucznia Zasadniczej Szkoły Zawodowej o profilu fryzjerskim. Nasz fryzjer rodzinny – pan Józio z krzywymi palcami, posłał umyślnego. Bo to właśnie u niego w zakładzie, na brudnym linoleum, Feliks dokonał żywota. Podłoga jeszcze długo kleiła się od pewnego żółtego likieru, który Feliks zawsze trzymał pod pachą, gdy szedł załatwiać swoje sprawunki.
Pan Józio dyplom mistrzowski zdobył w roku 1964. W tych latach w naszym mieście wszystko się zaczynało. W miejsce wydm porośniętych sosnami, powstawały nowe domy. Zakładano pierwsze telefony, tyczono ulice, przestrzeń nabierała kształtów. Pojawiały się pierwsze sklepy, zakłady fryzjerskie – Pana Józia, oraz pierwsze prywatne praktyki lekarskie – Staszki. Raz obrana ścieżka do fryzjera czy po jajka na bazarek, pozostawała aktualną i niezmienną już do końca życia. Mistrz Józio szanował Staszkę bardzo, niemal tak mocno jak Baczewska. I nie szło tu tylko o to, że Staszka odwiedzała jego zakład od niemal pięćdziesięciu lat. Wszystko zaczęło się pewnej zimy, kiedy to Staszka wychodząc od pana Józia z trwałą ondulacją na głowie, wyrżnęła się jak długa na schodkach do zakładu fryzjerskiego. Młodsi pomocnicy, których stary fryzjer rekrutował z pobliskich zawodówek, nie byli nigdy zbyt rozgarnięci. Jeden z nich, ten który miał zadbać o odlodzenie schodów, zapił i nie przyszedł. A zakład trzeba było otworzyć. I choć Staszka się wyrżnęła, choć noga znalazła się w gipsie, to nie miała żadnych pretensji względem pana Józia – z założenia nigdy nie chciała nikomu szkodzić. Żadne odszkodowania, zadośćuczynienia i inne tego typu sprawy nie wchodziły w grę. Panie Józiu, będzie kawka któregoś razu i mamy sprawę załatwioną – rzekła Staszka do zdenerwowanego Józia, który stanął w jej pokoju z bukietem gerberów w pokrzywionych palcach. Od tamtej pory kawka czekała na Staszkę za każdym razem.
---
Odkąd Młody osiągnął wiek, który pozwalał mu konkurować ze mną na równych zasadach, powrót ze szkoły w piątkowe popołudnia odbywał się biegiem. Zwycięzca wyścigu otrzymywał pierwszą porcję frytek. Ten, który wpadł do domu jako drugi, musiał czekać długie piętnaście minut na porcję numer dwa. Trzecia była wspólna. Staszka miała rzadki talent dzielenia każdego policzalnego zbioru jedzenia na dwie nieludzko równe części. Nic nie dało się zachachmęcić.
Niepisany, gastronomiczny kodeks Staszki był oparty na kilku trwałych filarach. Menu nie podlega dyskusji. Chleba nigdy widelcem. Stara, niebieska frytkownica wyciągana jest tylko w piątki i tylko dla trzech porcji frytek. Nie ma, nie lubię. Nie ma, nie chce. Nie ma inny kawałek, trzeba jeść. Krążą legendy o tym, że kiedyś jakiemuś wnukowi udało się przekonać własną babcię, że nie jest głodny. Ze Staszką to było niemożliwe. Ni ma chuja, trzeba jeść – to już moje słowa, w których przedrzeźniałem Staszkę z bezsilności.
Słodycze to była zupełnie osobna historia. Te pojawiały się na stole Staszki tylko podczas świąt i spotkań z kumami. Ofiarowana paczka ciastek potrafiła u niej w szafce przetrwać do roku czasu – jedzone po dwie sztuki na kwartał starczały naprawdę na długo. Kiedy już pojawiał się jakiś rarytas, trzeba było wykorzystać wszystkie swoje talenty oratorskie by móc się poczęstować – wszystko było dokładnie wyliczone i zwykle nikt prócz kum nie był w tych rachunkach uwzględniany. – Oh, dziewczyny, dziewczyny. Tak jak na Was patrzę to żałuję, że nie urodziłem się 50 lat wcześniej. Bo wtedy to kto wie, kto wie. – To był mój tekst popisowy, który zwykle otwierał mi drogę do tego kulinarnego Graala – kawałka sernika, czy kilku kostek ptasiego mleczka.
---
- Niech wejdzie! – Mimo dziewięciu krzyżyków na karku, głos Jaworowej zachowywał swoją moc.
- Jaworowo! Ja od Staszki. Wysyła mnie po książkę.
- Niech po schodach wejdzie i weźmie.
- Jaworowo! Czemu to Jaworowa taka wystrojona. Gdzie festyn grają?
- Niech nie gada tyle. Ja tu od gadania jestem. Wiśniówki się napije?
W przeciwieństwie do Staszki, kolejna z kum Jaworowa, dzieliła się wszystkim chętnie i szerokim gestem. Mąż Jaworowej pracował na kontraktach w Libii, ona sama była gwiazdą na Różycu w najlepszych czasach. Zaczynała od handlu gaciami z polówki, w kulminacyjnym okresie kariery bazarowej miała na własność kilkanaście szczęk. I zajmowała się zadawaniem szyku złotem kupionym po taniości od ruskich.
- Ja to na swojem gadaniu tak daleko zaszła. Jako dziecko ja kapustę stopami bosemi ubijała, a na starość ja po Nilu statkiem pływała. Ja zawsze grubiutka była. Bo jak w kryzysie gruby chudnie, to chudy zdechnie. Ja by samą Hanke Bielickie przegadała. – Jaworowa wystrzeliwała słowa z prędkością karabinu maszynowego. Mówiła tak szybko, że trzeba jej było przypominać o pauzie na oddech. I nigdy nie grzeszyła przesadną skromnością. Jej świat był bizantyjski, przegadany i kapiący przepychem. Rodzina w Kanadzie, dolary w fotelu i zagraniczne wycieczki w kolonialnej atmosferze. Do niezwykle barwnej postaci Jaworowej miałem stosunek raczej ambiwalentny z jednego tylko powodu – w jawny sposób gardziła Baczewską, uważając się za kogoś z lepszych sfer. Oprócz zwyczajowych tiuli i złota, na spotkania przychodziła z dodatkową ozdobą – pokaźnym pawim piórem w dupie.
Potok słów z ust Jaworowej przerwał dopiero wylew, którego dostała na swoich pięknych drewnianych schodach, idąc po kolejne romansidło z biblioteczki. Od tej pory właściwie przestała mówić. Na pogrzebie Feliksa zawodziła jeszcze monosylabami żałobne psalmy. A potem już tylko patrzyła tymi swoimi wielkimi ślepiami. Odeszła kilka romansideł później.
---
Staszka, jako Członek Zwyczajny Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, otrzymywała co miesiąc branżowe czasopisma, a co roku – kolorowe kalendarze naścienne. Od kiedy zaczęli odchodzić bliscy z jej pokolenia, leżąca pod telewizorem sterta kolorowych kalendarzy z lat poprzednich, stanowiła swoistą księgę pamięci. Datę odejścia kolejnego druha znaczył gruby szlak czerwonego flamastra, który Staszka trzymała tylko na tę okazje. Baczewska spoczęła więc pod reprodukcją Słoneczników van Gogha, Jaworowa – przy piramidzie Cheopsa, a Feliks, kolejarz z zawodu – na dacie 27 października, w okolicznościowym kalendarzu wydanym przez Skansen Taboru Kolejowego w Chabówce.
Wszyscy znaliśmy ten rytuał. I tego dusznego lata, kiedy Staszka tkwiła w musztardowych ścianach Bałaganu, największą grozę w jej pustym pokoju budził czerwony flamaster, leżący sobie spokojnie na białej serwecie. Na ścianie wisiał kalendarz zatytułowany – Syte obiady na każdą okazję – przepisy siostry Teodozji.
CDN.