10 april 2014
Staszka_3
A w wakacje robiliśmy pozytywizm. Kilka dni lipca każdego roku Staszka poświęcała na spłatę długu wdzięczności podpłockiej ziemi, z której ruszyła w świat. Pakowała wielką torbę lekarską z bawolej skóry, Staszek tankował poloneza pod korek i ruszaliśmy. Po dotarciu na miejsc e zabierała się do pracy i pro bono leczyła ludziom zęby. Na białym obrusie rozkładała różne rodzaje szczypiec oraz kilkanaście narzędzi przypominających metalowe długopisy z różnymi końcówkami. Była stomatologiem, a zaczynała w czasach, kiedy tej profesji bliżej było do kowala niż do medyka. Z uwagi na brak dostępności wiertła na silnik – do dziś stoi u nas w piwnicy i budzi mój strach – Staszka zajmowała się głównie resekcjami. Poza tym, po co chodzić do dentysty jak nie trzeba rwać. Profilaktyka nie wchodziła w grę.
Tęgie chłopy z Barciechówka, Przejmowic czy Piaskowa przy Staszce kuliły się i traciły rezon. Na każdego pacjenta, który nie był dzieckiem, miała swoją metodę. Stawała u szczytu fotela, a twarz delikwenta przyciskała łokciem do piersi. Druga, wyposażona w szczypce ręka, zaczynała dzieło. Nie było zęba, który by się jej oparł. Nie było krzyku, który by ją powstrzymał. Na jedną osobę przypadała pięćdziesiątka wódki z pieprzem. W zależności od potrzeb – jako środek znieczulający przed, bądź nagroda po zabiegu. Naturalnie zdarzali się też tacy, którzy gotowi byli włożyć głowę pod żelazny łokieć Staszki tylko z powodu obiecanego kielicha. Przy okazji nie było wśród nich nikogo ze zdrowymi zębami, więc wszystko się zgadzało.
Sprawa, najpierw rozgrywana lokalnie, z czasem nabrała organizacyjnego rozmachu. Staszka zaczynała w domach u bliższej i dalszej rodziny. Kiedy wieść gminna się rozniosła, miejscowi sołtysi zaczęli organizować większe pomieszczenia. Staszka przyjmowała więc w salkach parafialnych, świetlicach wiejskich czy pomieszczeniach Ochotniczej Straży Pożarnej.
Któregoś sezonu uznała, że dług został spłacony i to już ostatnie lato jej peregrynacji z torbą lekarską. Miałem wtedy jedenaście lat. Miejscowy sołtys – stary Kunicki, który znał Staszkę jeszcze z czasów młodzieńczych – zadbał o wszystko. Kilka tygodni wcześniej w okolicy pojawili się Cyganie. Kobiety wróżyły na ryneczku, a tłuści i kudłaci mężczyźni grzali się w słońcu jak koty. Kilku z nich miało instrumenty dęte. Pogięte i zaśniedziałe, służyły w charakterze podpórek pod głowę czy opuchnięte nogi. Bańka bimbru i kilka pęt kiełbasy wystarczyło, by przekonać wesołą kamandę do ponownego sięgnięcia po trąbki, puzony i helikony.
Wieść po wsi rozeszła się bardzo szybko. Kiedy pojawiła się furmanka wyłożona świeżym sianem i udekorowana czerwoną krepiną, pod salą Ochotniczej Straży Pożarnej zaczął tworzyć się spory tłumek.
Kunicki, na chuj Ci te Cygany? – Zagaił radośnie ktoś zainteresowany.
Morda! – Odparł z piedestału sprawowanej funkcji sołtys.
W końcu Staszka wyszła na zewnątrz. Kunicki szarmancko podał jej rękę i usiedli razem za lejcami. Mi pozwolili wskoczyć na pakę.
A teraz grajta marsza dla Pani Dohtór! – Ryknął po chwili.
Najgrubszy z cyganów skinął głową, Kunicki smagnął konia batem i pochód ruszył. Psy szczekały, baby w oknach płakały, a Cygany dęły w puzony i trąbki. Zmęczona Staszka ze szklistym wzrokiem rozglądała się dookoła. Wierzby szumiały i chyliły się ku niej. Cygany ocierały spocone czoła, a ich tłuste brzuchy wylewały się spod brudnych koszul. Pochód posuwał się naprzód, mężczyźni uchylali kapeluszy.
Ło Jezu … – Mniej więcej w połowie drogi jeden ze stogów siana zaczął wydawać dziwne odgłosy i ruszył ku nam.
Co to za babę wiezą? Jarmark jaki, czy co? – Głos należał do Michałka, wioskowego głupka, któremu cygańskie trąbki przerwały pijacki sen.
Sprawy potoczyły się szybko. Kunicki przekazał mi lejce i zeskoczył z furmanki. Po chwili jego wielka jak bochen chleba łapa znalazła się na szczęce Michałka. Kropelki krwi i wybite zęby wystrzeliły w powietrze. Stary sołtys pozostał niewzruszony, tak jakby to osobliwe konfetti było elementem scenariusza. Cygany sapnęły, oddałem lejce, pochód ruszył dalej. A Michałek dalej śnił snem sprawiedliwego. Potem była długa ława pod dębem, na którym podobno podczas wojny Niemcy wieszali naszych. Przy ławie toasty i życzenia. Były swojskie szynki i razowy chleb. Były wędzone bolenie, gruby szczypior i nalewki w różnych smakach. Następnego dnia, kiedy Staszek doszedł do siebie, wsiedliśmy w białego poloneza i ruszyliśmy w drogę powrotną. Choć Staszka jeszcze wielokrotnie odwiedzała rodzinne strony – także dlatego, że dziadek spoczął na pobliskim cmentarzu – torba z bawolej skóry już na stałe spoczęła na pawlaczu.
Po całej historii z pożegnaniem Pani Dohtór, Kunicki miał problemy. Bynajmniej nie z powodu uszczuplenia zasobu zębów Michałka – temu akurat w dobrym tonie było przylać od czasu do czasu w gębę. Nowy proboszcz – nietutejszy – twierdził, że cały pochód nosił w sobie znamiona bałwochwalstwa. Na niedzielnym kazaniu stary Kunicki spadł więc z ambony w towarzystwie hańb, grand i ekskomunik. A ludzie i tak wiedzieli swoje.
---
Na mnie samego, jeden jedyny raz spłynęła taka admiracja, z jaką Staszka spotykała się na co dzień. W studenckich czasach dorobiłem się wdzięcznej ksywy Mnich. Bynajmniej nie z powodu wyjątkowo pobożnego prowadzenia się. Otóż, podczas jednych z praktyk wakacyjnych wyprawiliśmy się z pod osłoną nocy do słowackiego miasteczka Bardejov. Załoga w składzie magister Kapiszon oraz moja skromna osoba, miała za zadanie przywieźć kilkadziesiąt litrów płynnego dobra pod nazwą Smädný Mních. Choć nie obyło się bez trudności, choć Przełęcz Dukielska straszyła czarnymi cielskami samolotów i czołgów, cel został osiągnięty. Nad ranem zajechaliśmy na miejsce z bagażnikiem pełnym brzęczących butelek. Pseudonim Mnich przylgnął do mnie na resztę studiów, a sława nasza była wielka.
Parę lat później pijałem alkohol w jednym z mrówkowców nieopodal Dworca Wschodniego. W pewnych kręgach, choć czasy studenckie minęły bezpowrotnie, ksywa Mnich nadal była używana w odniesieniu do mojej osoby, niejako na pamiątkę tamtych bohaterskich czynów. Gospodarzem mieszkania był Jacuś – mój kolega z roku, najstarszy z siedmiorga rodzeństwa, którym rodzice na okoliczność studiów w Warszawie, kupili 3 – pokojowe mieszkanie. Jacuś miał pięciu braci i jedną siostrę. Męska część rodziny była niczym Bracia Dalton. Wszyscy identyczni, z tą samą grzywką, tym samym uśmiechem szelmy i podobnie zaciągający po podlasku. Jacuś z racji zasady pierworództwa, zajmował w mieszkaniu apartament największy. Mniejsze pokoje, w ramach dostawania się na prestiżowe stołeczne kierunki, zajmowali młodsi bracia Dalton. A Jacuś uczył ich życia. Pewnego razu, kiedy w mieszkaniu było nas kilka osób, i kiedy w opracowaniu była trzecia bodaj butelka pewnego podlaskiego specjału, Mateusz, młodszy od Jacusia o siedem lat, wstał i zwrócił się do mnie w te słowa:
- Dobra Mnichu teraz ty polewaj!
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zanim zdążyłem sięgnąć po butelkę, wesoły harmider przeszył ryk.
- Co, kurwa? – Twarz Jacusia nabiegła krwią.
- Powtórz to jeszcze raz gówniarzu. – Rzekł mój druh ze studiów i z wielkim impetem wywalił stół z kieliszkami, grzybkami marynowanymi i innymi przekąskami. Widziałem, jak z przerażonej twarzy Mateusza odpływa życie. Jacuś, dotychczas dający się poznać jak typ wesołka i brata łaty, wyjawił swoje mroczne oblicze.
- Posłuchaj co ci teraz powiem Wypierdku Kozi. To jest mój kolega ze studiów i tutaj się kurwa szacunek należy! Jak dla ciebie to jest Pan Mnich. Zrozumiano? To jest Pan Mnich, który nocą, Przełęcz Dukielską pokonując, wiódł ku nam całe skrzynki Smädnego Mnícha. Tyś Panu Mnichowi nie godzien paprochów z pępka wyciągać! Paniał?
– Jacuś frazę miał szeroką. Najbardziej podatne na nią były zwłaszcza dziewczęta oazowe. Chwilowo wykorzystywał swoje talenty do rugania rodzonego brata.
- A teraz nie patrz się jak dureń, tylko sprzątaj ten bałagan i leć po kolejną butelkę. Bo się zbiły akurat.
W dalszej części tamtego wieczora, a także za każdym razem potem, kiedy pojawiałem się u Jacusia w mieszkaniu, Mateusz niczym najlepszy concierge wyprzedzał moje myśli. Napełniał dopiero co opróżniony kieliszek lub przystawiał ogień do nabitej tytoniem fajki.
Kiedy więc korniszony latały pod sufitem, a młodszy brat Jacusia nie wiedział czy chować się pod stół, czy może skakać z siódmego piętra, mi przypomniał się tamten słoneczny lipiec i latające zęby Michałka. Z tomami Schulza i Wojaczka w plecaku zalanym octem, żałowałem, że nie mogę jeszcze raz znaleźć się wśród Cyganów i mazowieckich wierzb. Bardziej niż w roli młodszego pomocnika sołtysa, którym wówczas byłem, widziałem siebie jako kolejne wcielenie Jerzego Ficowskiego wędrującego z malowniczym taborem i odkrywającego nową Papuszę.
---
Leki zaordynowane Staszce w Sanatorium miały dwa skutki. Po pierwsze pogorszył jej się wzrok, tak, że z trudem przychodziło jej samodzielne czytanie. Po wtóre, zmienił się jej charakter. Jak nigdy zaczęła łaknąć rozmowy i coraz to nowych historii.
Opowiadałem więc jej o Przełęczy Dukielskiej, o siwej skroni magistra Kapiszona, kiedy przekraczaliśmy granicę, oraz o pewnej Dorotce, która – choć pochodziła z dobrego domu – na pewnych praktykach za kilka Smädných Mníchów gotowa była zrobić dosłownie wszystko. Akurat tę historię i jej wątki poboczne lubiłem okraszać szklaneczką złotego trunku wyrwanego niegdyś bardejovskiej nocy. – Tylko Kochany , nie za dużo. Już starczy! – Trunku zdobytego już niestety w sposób bezwstydnie ordynarny – w delikatesach, na dziale z produktami regionalnymi.
CDN.