8 july 2013
Mróz
Wyjątkowo mroźny, grudniowy dzień. Wyskoczyłam do sklepu po dyskietkę komputerową. W sklepie był przedwczorajszy przeceniony chleb, prawie za darmo. Wzięłam dwa.
-Dla ptaków – powiedziałam
Kiedy wróciłam prosto w okno świeciło jaskrawe, zimowe słońce. Na firance poruszały się skrzydlate cienie.
Ten chleb jest rzeczywiście dla ptaków. Nie cały. Trochę dla nich, trochę dla mnie. Za oknem wszyscy moi stołownicy. Mazurki, trznadle, kosy… pani Kosowa cała w aksamitnych brązach. Sikorki. A jak się spieszą. W każdej chwili może przylecieć sójka i po chlebie. Co za ożywienie, co za krzątanina nad balustrada tarasu. W starym domu wieszałam kromki tuż za oknem. Można było siedząc w kuchni godzinami patrzeć na ptaki. Teraz też siedzę i patrzę zanim nadejdzie zmierzch. Bo wtedy nagle znikają. Zostaje sama z pustą kartką papieru, ze stertą czasopism. Ale nie czuje się samotna. I to nie tylko dlatego, że od niedawna chodzę na spotkania miejscowych poetów amatorów. Trafiłam tam przypadkiem i zmieniło to w pewnym sensie mój stosunek do samej siebie. Już nie myślę o sobie jak o kimś wyjątkowym, co wcale nie znaczy, że mam jakieś szczególne poczucie wspólnoty z tym towarzystwem. Ot, taka sobie zbieranina. Starzy i młodzi poeci, każdy tu może przyjść, czytają swoje wiersze. Zdenerwowani i podnieceni czytają zbyt cicho, zbyt szybko, zanim się zorientuję o co chodzi, już koniec. Dzisiaj, na przykład. Roztrzęsiona z emocji staruszka, była nauczycielka. Czyta rymowany list do Ojca Świętego. Zamieścili w miejscowej gazecie. Wydrukowali, a więc sukces. Stąd ta emocja i podniecenie. Ale oto następna prezentacja. Nieco młodsza emerytka, nagrodzona za twórczość przez Urząd Miasta, czyta opowiadanie o sobie samej, dla niepoznaki napisane w trzeciej osobie. Całe życie po dzień dzisiejszy, pełna afirmacja. Szczęśliwe dzieciństwo, udana rodzina, wykształcenie zdobyte z trudem po godzinach pracy. W wolnych chwilach maluje kwiaty. Dni mijają w niczym nie zmąconej pogodzie ducha. To koniec opowiadania, przyjmuje gratulacje. Potem wstaje pani obdarzona przez los bujną, czarną czupryną. Pewna siebie. Ona też odnalazła swoje miejsce na emeryturze. Wcześniej tego nie robiła, a teraz poezja przychodzi sama, szczególnie z rana, po przebudzeniu. Wydaje własnym kosztem tomiki wierszy. Jest tego pokaźny stosik. Kolej na cichutkiego, byłego listonosza i pszczelarza amatora. Jego utwory starannie rymowane potykają się na nierównym rytmie. Potem młoda dziewczyna pisząca o nieszczęśliwej miłości. Wiersz za każdym razem króciutki, kilka słów, ale te kilka słów spada ołowianym ciężarem. Tak mi się wydaje. Wiersz mija zbyt szybko. Trudno się zorientować. Wieczór się kończy. Jeszcze ja. A co mi tam. Napisałam, więc przeczytam. Jak po każdym występie słabe oklaski. W szatni wszyscy mówią już tylko o mrozie. Nakładam płaszcz i myślę z przykrością, że obnażyłam się publicznie pokazując swoje ułomności. Może niepotrzebnie. E tam. Nikt na to nie zwrócił uwagi. Wychodzimy. Ale mróz. Ja idę w prawo, a listonosz i emerytki w lewo. Rozstajemy się. Po chwili przystaję i patrzę za siebie. Nie ma nikogo. To dziwne. Noc ich wessała. Rozpłynęli się bezcieleśnie. No cóż. Mnie także za chwile wchłonie zimne, różowo błękitne światło ulicznych latarni.